Wszyscy je znamy, ale nie zawsze rozumiemy, skąd się wzięły.
Dlaczego nie ma wśród nich morderstwa, gwałtu czy kradzieży? Wynika to z mądrości twórców tej listy, którzy nieraz sami mieli coś na sumieniu, co odpokutowywali i wiedzieli, z czego dany czyn wynikał, albo właśnie to rozeznawali. Nie chodziło o prawne zakazy typu „nie zabijaj”, ale samokontrolę: „unikaj tego, co doprowadzi cię do zabójstwa”.
Przykładowo: dlaczego król Dawid doprowadził do śmierci Uriasza Hetyty? Po pierwsze, zaniedbał swoje obowiązki jako króla, bo gdy królowie szli na wojnę, on został w pałacu (lenistwo). Widząc piękną kobietę zapragnął jej (nieczystość), zapragnął ją mieć (chciwość) i uznał, że jako król ma prawo, by usunąć jej męża (pycha). Z tego wzięło się zabójstwo, ale też cudzołóstwo i fałszywa nadzieja, że grzech ten umknie uwadze Boga.
Tak więc w doktrynie o siedmiu grzechach głównych chodziło niejako o wyrwanie chwastu zła u korzenia i wypielenie go z ogrodu duszy gdy ledwo wykiełkuje. Jeśli opanowuję swój gniew, wtedy mam szanse uniknąć jego skutków, które mogą być opłakane.
Można tu mówić o swoistej mistycznej psychologii, znajomości duszy, która miała pozwolić zrozumieć ją od ciemnej strony i zapanować nad nią. Założenie, że człowiek jest istotą, której naturalne popędy mogą być moralnie złe prowadzi do wniosku, że nasze życie jest ciągłą swoistą walką dobra ze złem. Wrogiem są tu złe duchy kuszące, mające plan zniszczenia duszy i oderwania jej od Boga, więc i nieraz te wypisy zawierają listę nie grzechów, ale właśnie duchów kuszących czy duchów zła, nazwanych po grzechach. Rozumienie mnisze było nieraz dość proste i nadawało demonom pewne specjalizacje. Dowódcami tych diabelskich wojsk były właśnie te, które odpowiadały za grzechy główne.
Siedem grzechów przeciwstawiano siedmiu darom Ducha Świętego, chyba raczej na zasadzie zestawienia siódemek, bo mają one osobne pochodzenie.
Nie było tak, że ktoś od razu ogłosił tę listę i wpisał do katechizmu. Ona ewoluowała, najpierw zawierała cztery grzechy, potem siedem albo osiem, a ostatecznie doszliśmy do siedmiu. Zmieniało się nazewnictwo. A ono wpływało na rozumienie. Na przykład u Jana Kasjana mamy tristitię, odpowiednik lupe (Λύπη) u Ewagriusza z Pontu, czyli smutek, a u Grzegorza Wielkiego invidia, czyli „zazdrość”, a więc „smutek z powodu cudzego szczęścia”.
Dlaczego siedem? Po pierwsze, siedem jest liczbą pełni, doskonałości, stąd pojawia się w liczbie dni tygodnia, ale też jako liczba planet w starożytnej astronomii. Po drugie, siedem złych duchów występuje w Nowym Testamencie jako swoisty odpowiednich „diabelskich sił uderzeniowych”. Marię Magdalenę po egzorcyzmie Jezusa opuściło siedem złych duchów, a w opisie nawrotu do grzechów wypędzony zły duch wraca z siedmioma innymi, mocniejszymi od niego (co razem daje osiem).
Jakie są te grzechy? Zauważymy, że wiele z nich to stany emocjonalne, ale wiele osób uważa, że za emocje się nie odpowiada. Wybuchają i tyle. Chrześcijańska moralność jednak nie uważa człowieka za kępkę emocji, targających ciałem jak im się podoba, ale człowiek jest obdarzony wolną wolą i może ją wykorzystać, by zgodnie z rozumem kierować tymi emocjami, albo – i tu pojawia się grzech – by te złe emocje pielęgnować, podtrzymywać i wzmacniać.
Ale do rzeczy.
Lenistwo, bo od niego zaczniemy to brak chęci zaangażowania się ani w złym ani w dobrym dziele. Nie jest złą wolą, ale nie jest też dobrą wolą. To chęć nie robienia nic. Owszem, każdy ma prawo do odpoczynku, ale unikanie jakiejkolwiek aktywności nie służy poprawie. To świadome trwanie w marazmie, by było tak, jak jest. Nawet jeśli to lenistwo jest bardzo zajęte, bo tu impreza, tam koncert, tu prywatka, jeśli jest to uznanie, że nic się nie musi zmienić to mamy tu jednak do czynienia z lenistwem. Tak samo, jeśli chodzi o wytrwałe chodzenie do kościoła, odmawianie tradycyjnych modlitw czy praktyki duszpasterskie, a nawet sam język używany przy nich może być to objaw lenistwa podobnie jak bezmyślne przyjmowanie wszystkiego, co wpadnie bez zadania sobie trudu na ocenę sytuacji – po prostu bierzemy, co dają. Jeśli pobożność jest intensywna, ale nastawiona na zachowanie stanu obecnego, bez rozwoju, jest rozleniwiona.
Ten zastój może być podzielony na duchowy i fizyczny, co zapewne było związane z praktyką życia mniszego czyli podziałem czasu na pracę i modlitwę, albo modlitwę z pracą. Mnich zbyt pracowity, ale zaniedbujący modły popełniał błąd, narażał się na zeświecczenie, a z kolei zbyt rozmodlony był nieco pyszny, no bo przecież on się modli, to reszta go niech teraz utrzymuje.
Swoistym rodzajem acedii jest też „demon południa” czyli stan swoistego rozbicia, pustki. Jest to zdolności do zaangażowania się w cokolwiek, stałe wypatrywanie czegoś, co mogłoby nas oderwać od bieżącego zajęcia. Żal do Boga, że „to nie to”, ale bez umiejętności sprecyzowania czym „to coś” jest. Do tego nawet nic nierobienie budzi niechęć, bo jest nudne. A praca jest nieprzyjemna. I jeszcze miejsce, gdzie siedzi mnich jest nie takie. Ten horror loci, czyli groza miejsca dotyczył nie tylko przestrzeni, ale i czasu – teraz było nieznośne, więc mnich wybiegał daleko w przyszłość, snując plany lub wracał do wspomnień.
Jaka była recepta na acedię? Właśnie, co ciekawe, wyjść, spotkać się z kimś, porozmawiać, czyli niejako wprowadzić do układu jakiś ożywczy czynnik zewnętrzny, który przełamie zastój.
Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zwane po grecku „gastrimargia”, a po łacinie „gula” jest chyba obecnie najbardziej lubianym grzechem, bo w końcu jest moda na diety i wiele osób uważa, że nie grzeszy, skoro je dobrze i mało. Rzecz w tym, że to nieumiarkowanie niekoniecznie dotyczy ilości i wcale nie uwzględnia jakości jedzenia. Chodzi raczej o skupienie się na konsumpcji i uznania ją za najważniejszy czynnik w swoim życiu, a na pewno ważniejszy niż dobro innych ludzi. Dla mnichów był to bardzo ważny przeciwnik, bo przecież pustynia, czy moczary niekoniecznie dostarczały dość żywności, więc kłótnie o poletko czy pułapkę na ryby mogły być ogniste. Jednak to głównie w miastach widok bogaczy obżerających się podczas gdy inni głodowali budził niechęć. Zwłaszcza jak objadał się biskup.
Ten żywnościowy konsumpcjonizm może mieć jednak różne formy. Owszem, najpopularniejszym jest jedzenie i picie do przesytu, uznanie przesytu za minimum, nieraz podniesione do rangi statusu społecznego. Nie wystarczy karmić gości dobrze. Trzeba w nich niemal wpychać kolejne porcje i dania, by być dobrym gospodarzem. Podobnie jest z pijaństwem, gdy ani nie wypada odmówić sobie przyjemności, choć może ona być zgubna, ani nie wypada wypuścić gości bez kieliszka. Można mówić o nieumiarkowaniu pod względem ilości, jakości, ale i wypełnieniu celów pobocznych. Wszak jedzenie to nie tylko gramy i kilokalorie, ale też kwestia kulturowa, społeczna.
Przykładowo: czy grzechem jest zamówienie egzotycznego posiłku, na przykład z wymierającego gatunku, tylko po to, by go skosztować? Smakoszostwo może przybrać formę łakomstwa, gdy pragnienie spożycia jakiegoś posiłku prowadzi do krzywdy swojej i innych. Przykładowo: czy spożycie posiłku z nadymki tygrysiej, czyli tak zwanej ryby fugu jest grzechem? Owszem, jest to delikates, ale ma element rosyjskiej ruletki. Wystarczy jeden nieostrożny ruch kucharza i zjadasz śmiertelną truciznę. Nie zjadasz wiele, ale sama potrawa ma być tak wspaniała, że warta ryzyka. Owszem, jest tu trochę pychy „oto mnie stać na taki posiłek”, czy też „jestem taki odważny, że zaryzykuję życie dla szansy zjedzenia najsłynniejszych na świecie stu gram rybiego mięsa”, ale w centrum jest tu potrawa.
Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu można nawet rozszerzyć na swoisty kult przyjemności – i tych małych i tych dużych. Nie chodzi tu o posiadanie, ani koniecznie o podbudowanie własnego egoizmu, ale o zaspokojenie potrzeby materialnej w zły sposób. Przykładowo: idziemy do kina na film, choć wiemy, że jest zły. Robił go ten sam nieudolny reżyser, co poprzednią część, która była dnem szorującym swoim dnem o dno den, a obsada już po premierze przeprosiła w akcie zbiorowego żalu, że mają kontrakty na kolejne trzy części. Wydajemy kasę na bilet, popcorn, napoje. Po co? Bo to film tak zły, że aż dobry? By mieć o czym rozmawiać? Czy po to, by nażreć oczy efektami specjalnymi? Emocjonalne puste kalorie?
Przecież ci Rzymianie, co po posiłku łaskotali się piórkiem po podniebieniu, by wyrzygać to, co zjedli i jeść dalej nie robili tego z chciwości, by jeszcze więcej zeżreć i jeszcze więcej mieć, ale właśnie dlatego, by spróbować wszystkiego i nie siedzieć na uczcie jak głąby, nawet jeśli mieli już dość.
Swoistą formą gastrimagii jest pijaństwo, które wynika ze społecznego i biochemicznego uzależnienia. Jeszcze gorsze jest promowanie pijaństwa, zachęcanie do niego innych.
Dlaczego korzystanie ze swojego bogactwa na posiłki jest grzechem? Po pierwsze, bardzo często jest to grzech przeciwko miłości własnej, nieodpowiedzialność, bo otyłość skraca życie, ale także je utrudnia. Jak to napisał Hugo „Niestrawność Bóg stworzył po to, by prawiła morały żołądkowi”. Co ważniejsze jest to często grzech przeciw miłości bliźniego, bo częstym skutkiem kultu zjadania jest marnowanie pokarmów kupowanych na zapas i niespożytych lub produkcja jedzenia nieefektywnie tak, że wiele się marnuje. Ponadto sytuacja, gdy ja zjadam za dużo kontrastuje z tym, że ktoś nie ma co jeść i to nie tylko dlatego, że nie stać, bo zmarnował pieniądze, ale dlatego, że akurat jego region świata nawiedziła klęska żywiołowa albo humanitarna i choćby każdy w kraju stanął na głowie, nie znajdzie się dość dla wszystkich. Ponadto często obżarstwo kłóci się z miłością Boga, choćby przez niszczenie stworzonego przez Niego świata w imię nawet nie zaspokojenia swoich potrzeb, ale zwykłego zapchania.
A tak na marginesie… Wiecie jak brzmi łacińska nazwa gatunku spokrewnionego z naszym borsukiem, znanego u nas jako rosomak, a po angielsku jako wolverine? Gulo, czyli „żarłok”.
Przejdźmy do chciwości. Grzech ten należy oddzielić od zazdrości. Dobrze pokazuje to jego grecka nazwa „filarguria”, czyli „umiłowanie srebra, umiłowanie pieniądza”. Jest to pragnienie posiadania, zdobycia przedmiotu pożądania, po ty by był on na własność. Najczęściej odnosi się to do pieniędzy, ale czy ktoś żyjący skromnie, jednak pragnący coraz większej władzy nie jest właśnie w ten sposób chciwy?
Gdy ktoś chce gromadzić piękne rzeźby, ledwo wiążąc koniec z końcem a jednak dalej pragnie dalszych eksponatów, czy to nie jest właśnie zachłanność chciwca?
Powiedzmy sobie szczerze, pragnienie wyłączności w posiadaniu nie jest niczym dziwnym, jest elementem zabezpieczenia swojego bytu, potrzebą przeświadczenia, że jak nawet odejdę na jakiś czas, to nikt mi nie zwinie zapasów żywności na zimę. I logiczną reakcją na takie zwinięcie jest próba odzyskania ich nawet siłą. Tak samo zabezpieczenie się przed tym, czy racjonalne dzielenie się nimi z innymi ludźmi nie jest grzechem. Grzech pojawia się wtedy, gdy pula posiadanych przedmiotów czy innych wartości staje się podstawą do odrzucania innych ludzi i Boga.
Jeśli pragnę, by coraz więcej rzeczy było pod moją kontrolą i sam tego pragnienia władzy nie kontroluję, dojdzie w końcu do sytuacji, gdy to pragnienie będzie kontrolowało mnie. I to nie będzie z przymusu, ale poprzez powolne uznanie, że jest to cel życia: coraz więcej mieć. Człowiek chciwy nie ogląda się na prawa ludzkie ani boskie, ale nadrzędnym prawem staje się dla niego prawo silniejszego. Z chęcią grabi i wyzyskuje słabszych, sam lękając się silniejszych od niego, albo wiedząc, że postąpią z nim według jego miarki, albo też mylnie zakłada, że tak zrobią, bo wszystkich i tak mierzy swoją miarką.
Chciwość generuje dochody, ale niszczy człowieka, a skoro niszczy każdą dotkniętą nią jednostkę, niszczy też społeczeństwo. Wyzysk staje się rzeczą normalną, a żądza zdobycia danego dobra – usprawiedliwieniem dla wielu czynów gorszych. Wszystko można sprzedać, wszystko można kupić, wszystko staje się towarem. Inne wartości schodzą na dalszy plan i stają się śmieszne, bo po co komu dusza, jeśli można zarobić sprzedając ją w ten czy inny sposób?
Ze względu na przydatność dla kapitalizmu chciwość jest bardzo podobna do nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, z tym, że nie musi ona iść w parze z przejadaniem zdobyczy. Wręcz przeciwnie. Swoistym przejawem chciwości jest zbieranie wszystkiego i wszędzie, nawet bez znaczenia. Nazywamy to zbieractwem i jest uważane za patologię psychiki, która odrzuca myśl o wyrzuceniu czegokolwiek, ale też nie uznaje możliwości zostawienia czegoś, co można zabrać. Zbieractwo znane jest nie tylko z mieszkań ubogich, ale też z wielkich rezydencji, gdzie tłoczą się zupełnie niepotrzebne zabytki i luksusowe samochody.
Żądza posiadania niekoniecznie musi też dotyczyć przedmiotów, jak już wspomniałem. Może też dotyczyć osoby – całej czy też jej osobowości, czy ciała. Taka jej odmiana nie ogląda się na drugą osobę, ale chce zaspokoić swoje pragnienie zawładnięcia i wykorzystania, albo właśnie zawładnięcia, choćby chwilowego, przez wykorzystanie. Jest też rodzaj chciwości emocjonalnej, która szuka metody, by drugiego człowieka w ten czy inny sposób mieć dla siebie nawet bez fizycznego pociągu. Może to mieć wydźwięk w chorych relacjach w rodzinie, na przykład na linii dziecko-matka, ale też w formach przyjaźni czy miłości. Taka miłość czy to rodzicielska, przyjacielska czy romantyczna nie jest miłością, gdyż sprowadza drugą osobę do przedmiotu, który można mieć i można zamknąć go przed wszystkimi innymi na cztery spusty.
Obecnie chciwość jest pielęgnowana, także poprzez grzech zazdrości, z którym nieraz jest powiązana. O zastosowaniu zazdrości w reklamie za chwilę. Chciwość napędza gospodarkę, bo wszak MUSISZ MIEĆ nowy sprzęt, nowe mieszkanie, nową, lepszą żonę – taką niczym z okładki żurnala. A jak cię mąż dla takiej rzucił, to musisz teraz być jeszcze bardziej jak z żurnala, a nowego faceta jak z reklamy dezodorantu.
Ciekawym grzechem jest nieczystość, czyli zastosowane po polsk słowo-zagadka, po grecku mniej już tajemnicza, bo zwana πορνεία, porneja, po łacinie zaś luxuria u Grzegorza Wielkiego i fornicatio u Jana Kasjana. Tu powinien się przypomnieć serial Californication. I nie chodzi tu o samo pragnienie współżycia. Gdyby był to grzech, ludzkość składałaby się z samych potomków grzeszników. Biblia nic też nie mówi, by narządy rozrodcze wyrosły Adamowi i Ewie po wygnaniu z raju, ale wręcz przeciwnie: jednym z pierwszych nakazów, jakie dostaje człowiek to błogosławieństwo: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię” (Rdz 1,28). Pożądanie skierowane ku mężczyźnie i związana z nim podległość jest elementem kary za grzech pierworodny, ale raczej nadal jest to element podkreślający pewien istniejący już wcześniej aspekt, a nie nowość.
Kiedy więc pożądanie jest złe? Gdy człowiek poddaje mu swoją wolę, a wszystko czyni, by je zaspokoić, łamiąc wszelkie prawa i nawet nie chcąc poznać dobrze swojego obiektu pożądania, gdyby groziło to osłabnięciem tego pragnienia. Jest to pragnienie rozkoszy cielesnej, ale własnej i niekoniecznie biorące pod uwagę wolę pożądanej czy też pożądanego. A w połączeniu z zepchnięciem na drugi plan wszelkich innych motywacji w działaniu, może łatwo prowadzić do tragedii, jaką jest na przykład gwałt. Jeśli chodzi o przykład biblijny wspomniałem już Dawida, ale warto tu przywołać jeszcze jednego nieczystego ze Starego Testamentu – Onana. Przypomnę. Był on synem Judy, bratem Era. Er był zły, więc Bóg go zabił. Więc na mocy prawa lewiratu, to Onan jako brat powinien wziąć sobie za żonę Tamar, wdowę po errorze… po Erze i spłodzić jej dziecko, które byłoby formalnie dzieckiem i spadkobiercą Era. Onan jednak nie chciał takiego potomka spłodzić. Mógł więc powiedzieć „nie będę z nią spał”, ale wdzięki wdowy po bracie kusiły i sypiał z nią, ale stosował stosunek przerywany, wylewając nasienie, by uniknąć zapłodnienia. Więc Bóg go zabił. Grzechem Onana było więc czerpanie przyjemności bez realizacji celu, czyli spłodzenia potomka.
Doprecyzujmy też pojęcie „nieczystość”, gdyż nie każde współżycie czy zainteresowanie cudzym ciałem jest grzeszne. Nieczyste stosunki to takie, którym towarzyszy grzech. Nieczystośc można więc uznać za celowe trwanie w takim układzie, mimo tego, że jest on zły. Nie jest grzechem seks małżeński, tak samo zachwyt nad urodą nawet obcej kobiety, jeśli ma się wobec niej uczciwe zamiary. Wiele porządnych par poznało się dlatego, że chłopak zagaił do łądnej dziewczyny i na odwrót. Ale jeżeli ten zachwyt kwituje się fantazją na temat tego, co by się robiło z tym ciałem… No, już jest grzech. Tak samo grzechem jest wymuszenie na żonie „spełnienia obowiązku małżeńskiego”, bo stawia potrzebę męża nad wolną wolę żony. Nieczystość jest w dużej mierze grzechem umysłu, który poddaje się naturalnemu popędowi i angażuje się, tworząc plany, realizując je i usuwając przeszkody na drodze do ich urzeczywistnienia. Jedną z tych przeszkód jest moralność chrześcijańska, więc jest ona ośmieszana na wszystkie możliwe sposoby, gdyż stawia wymagania, które utrudniają cudzołożnikom zaspokajanie potrzeb, zwłaszcza że zakłada ona, że przyjemność współżycia wiąże się z małżeństwem, a to – ze zrodzeniem potomstwa.
Dlatego też podkreślanie jednego aspektu, czerpania rozkoszy ze stosunku bez wzięcia pod uwagę tego, że ewolucyjnie jest on przyjemny, by zachęcić do prokreacji, czyli przedłużenia gatunku prowadzi do dalszych grzechów, w tym zabójstwa życia, które pojawia się nawet mimo najlepszych zabezpieczeń. Ale aborcji warto poświęcić szerszy materiał.
I nasze czasy też lubią nieczystość właśnie dzięki oderwaniu czynności (seksu) od jej celu (prokreacji), a skupieniu się na elemencie stymulującym (przyjemności). Stymulant w postaci golizny czy wulgarnych, dwuznacznych aluzji w filmach czy teledyskach sprzedaje się dobrze nastolatkom, przechodzącym dojrzewanie na fali burzy hormonów, ale też wielu dorosłym. Czym byłyby filmy z Bondem bez jego dziewczyn? Skupienie się na przyjemności i poddanie mu nie tylko umysłu jednego człowieka, ale i postawienie jej jako głównego celu stosunków płciowych prowadzi do przesunięcia granicy wizji człowieka, jego struktury i osobowości. Tu pojawia się ideologia gender, która odrywa pojęcia mężczyzna/kobieta od ciała i chce tworzyć różne zestawienia, liczące po kilkanaście płci kulturowych. Zakłada, że to, kogo pragniesz jest wyznacznikiem tego, kim jesteś, a nie żadne geny. Ale to temat na inny materiał.
Gniew, po grecku ὀργή, orge a po łacinie ira z kolei też nie jest sam w sobie niczym złym. Sam może być reakcją na zło, żywiołową odpowiedzią na nie i żądaniem sprawiedliwości. Legenda przypisuje archaniołowi Michałowi gwałtowną reakcję na bunt szatana i ruszenie na niego z okrzykiem „Któż jak Bóg?”. A jednak pielęgnowany i wzmacniany popycha do drastycznych czynów, niekoniecznie dobrych. Tak było z Piotrem, gdy zamachnął się mieczem na sługę arcykapłana, Malchosa, obcinając mu ucho.
Gniew z tych wszystkich grzechów wydaje się najbardziej nieokrzesany, zwierzęcy, ale można ubrać go w bardzo ładne szaty, upudrować i postawić na piedestale, poprzez próby przykrycia bezmyślnej reakcji ideologią. Bardzo wielu polityków podkreśla właśnie słuszność gniewu protestujących w ich poparciu. Gdy jednak protest odbywa się w nielubianej przez nich intencji… O, to banda, dzikusy!
Przejawem przejmowania przez gniew panowania nad człowiekiem jest na przykład kara śmierci. Gdy słyszymy o zbrodni, musimy się do niej ustosunkować, a im więcej drastycznych szczegółów, tym bardziej mamy ochotę ukarać zbrodniarza. A przecież większość policyjnych raportów jest nudnych i do prasy czy na portale okrutnimordercy.com.pl się nie nadaje, więc do odbiorców trafia opis podrasowany. Zbrodnia musi być „krwawa”, zabójca „bezlitosny”, ofiara „bezbronna”, a stronę musi zalewać czerwony tusz… I nikogo nie obchodzą argumenty obrony. No, chyba, że ktoś po osiemnastu latach wyjdzie z więzienia, gdzie siedział za niewinność, ale wtedy media nam powiedzą, że winni są ci źli sędziowie i prokuratorzy. My, społeczeństwo nie jesteśmy winni żadnemu niesłusznie wykonanemu wyrokowi śmierci, czy wieloletniej odsiadce, choć za namową gazet chętnie domagamy się posłania przestępcy na szafot.
Choć gniew widzimy przede wszystkim jako reakcję gwałtowną, to jednak może być też gniew pokoleniowy, pielęgnowany w ramach rodzinnej tożsamości i tradycji stanowiący sposób na zachowanie pamięci rodowej i próbę wyrównania krzywd, jakiej doznali ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. To nie tylko Kargule i Pawlaki, czy Montecchi i Capuletti, ale także masa geopolityki. Mamy ruchy polityczne, ale też swoiste szkoły artystyczne, medialne czy filozoficzne których celem jest wygrzebywanie, odnawianie i podtrzymywanie sporów nie tylko między narodami, ale i rasami, czyli swoiste zarządzanie gniewem.
Przykładowo: mamy ruch Black Lives Matters, który podkreśla dawne i obecne krzywdy mniejszości narodowych ze strony białych, a zwłaszcza zamożniejszych obywateli, przypomina dawne wydarzenia, takie jak niewolnictwo. Na HBO były dwa seriale, których głównymi bohaterami byli prześladowani czarnoskórzy mieszkańcy USA i w których pojawiały się we wspomnieniach wydarzenia z Tulsy, gdzie doszło do masakry czarnej ludności. Seriale, „Watchmen” i „Kraina Lovecrafta”, szły na fali właśnie zamieszek, których uczestnicy wyrażali swój gniew na opresję ze strony policji, co podsycały także serwisy informacyjne. I chodziło tu o pokazanie słuszności gniewu, a na pewno nie na ukazanie skomplikowanej sytuacji społecznej i materialnej ludności murzyńskiej USA.
W Polsce masowe protesty mieliśmy także pozbawione racjonalnej dyskusji, spowodowane orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który nie mógł być inny w świetle polskiej Konstytucji. Nie było tu dyskusji, tylko wyraz oburzenia, że oto nas dotyka niesprawiedliwość, bo nielubiany rząd ma otwartą drogę do zakazania zabijania ludzi. Do tego doszły ogólne nastroje z powodu pandemii i toczonej od co najmniej dwóch pokoleń wojny ideologicznej.
Gniew wygasa, gdy dopuszcza się do gry rozum, gdy człowiek na spokojnie siądzie i pomyśli. „Po kiego grzyba wyszedłem na tę ulicę?”, „Co mi da spalenie samochodu piekarza?”.
Zazdrość, po grecku lupe albo po łacinie tristitia lub invidia to grzech, który można streścić jako smutek z czyjegoś dobra, czy szczęścia. Nie jest to tyle chciwość, pragnienie zagarnięcia, ale samo pochłonięcie człowieka przez wyobrażenie, co by on to nie zrobił, gdyby to dobro posiadał. Pragnienie dobra dostrzeganego u innych nie jest błędem, w końcu bardzo często poznajemy dobro po zauważeniu, że komuś jest z nim dobrze. Poczucie braku czegoś, co innych czyni szczęśliwym może być wstępem do pracy nad sobą i wysiłków dążących do uzupełnienia niedoboru. Widzę, że ktoś ma cechę, jakiej ja nie mam, na przykład pilnuje się z alkoholem, to pracuję nad sobą, by podobnie się kontrolować. Widzę czyjś piękny dom, więc chcę mieć taki sam lub podobny, więc staram się lepiej zarabiać, by mnie było na niego stać.
Problem pojawia się, gdy nawet przy tych staraniach, wysiłku woli i wszystkich sił nie jest to ukierunkowane na moje dobro, ale krzywdę drugiego. Często zazdrośnik nie mogąc lub nie chcąc zdobyć rzeczy podobnej do obiektu zazdrości albo wmawia sobie, że aktualny posiadacz nie zasługuje na niego, albo stara się wydrzeć mu tenże obiekt siłą lub podstępem. Rodzi się niechęć, a nawet nienawiść do drugiego człowieka mająca uzasadnić przejęcie jego własności. W ekstremalnym przypadku pojawia się przyjęcie za dopuszczalne zniszczenia upragnionej rzeczy. Specyficzny jest syndrom psa ogrodnika, czyli obawa przed tym, by ktoś skorzystał z czegoś, z czego sami nie skorzystamy.
Tak na marginesie, sama nazwa „pies ogrodnika” pochodzi raczej z perspektywy kogoś, kto chciałby okraść ogrodnika, ale nie może z powodu właśnie psa, który wszak warzywami się nie żywi. Czyli jest to raczej określenie kogoś, kto pilnuje czegoś zgodnie ze swoimi obowiązkami, nie dając innym łasym na rzecz strzeżoną okazji.
Wracając do tematu, cały czas mówimy tu o pragnieniu zdobycia czegoś. A czy można być zazdrosnym już posiadając? Oczywiście. Przykładowo można być zazdrosnym o żonę. Jest to jak najbardziej wskazane. Owszem, mąż żony nie posiada, bo nie jest ona jego własnością w sensie formalnym, ani też żona męża nie posiada, ale sam fakt małżeństwa zakłada pewną wyłączność, która jedynie wtórnie ma charakter legalny, prawny w sensie wspólnoty majątkowej czy praw rodzicielskich, ale przede wszystkim jest to wyłączność emocjonalna. Małżonek ma wszelkie powody, by zastrzegać sobie prawo do bycia obiektem romantycznej miłości współmałżonka, tak samo w kwestii pociągu seksualnego. W tym rozumieniu, poprzez alegorię małżeństwa, Bóg ukazywał swoją zazdrość wobec Narodu Wybranego: „Zawarliśmy przymierze, obiecaliśmy sobie wierność, ja jestem mu wierny, więc dlaczego idziecie teraz do innych bożków?”.
Chorobliwa zazdrość pojawia się wtedy, gdy wszystko, co uszczęśliwia żonę poza mężem jest traktowane jako szkoda dla relacji z nią, dla miłości małżeńskiej. Obiektem takiej invidii może być nie tylko inny mężczyzna, ale choćby dziecko, któremu kobieta poświęca więcej czasu, albo przyjaciółki czy nawet hobby. Wiecie, zamiast uśmiechniętej miss juniwers po przyjściu do domu mąż widzi utytłaną farbą malarkę, która ma do pokazania najnowszy pejzaż a nie ciepłego schabowego z ziemniakami. Albo jeszcze gorzej – spotyka równie zmęczoną jak on pracownicę restauracji, która nie ma sił nawet zawiesić płaszcza na wieszaku. Oczywiście, jak najbardziej może to iść też w drugą stronę i żona może uważać, że kariera odbiera jej męża.
Pycha, uznawana przez wielu za królową grzechów, jest też powodem dla którego w dawnych wiekach wyliczano ich osiem. Po pierwsze, mieliśmy „próżną chwałę”, po grecku κενοδοξία, kenodoxia a po łacinie inanis gloria, czyli właśnie szczycenie się rzeczami, którymi nie było sensu się szczycić. Na przykład: pochodzisz z rodu królewskiego. Super. Jaka w tym twoja zasługa? Po prostu jakiś twój przodek nosił koronę, robił coś ważnego. Ty nie miałeś w tym udziału. Albo: masz talent do żonglowania. Zaiste, sam fakt posiadania tego talentu czyni świat lepszym, normalnie go zbawia. Albo jesteś ładny. No, super, że nie masz garba, ale to nie powód, by uznawać się za ósmy cud świata. Jesteś dumny z bycia Polakiem czy Polką. Cudnie, fajnie, witamy w klubie, ale co z tego wynika? Szarżowałeś na przedpolach Wiednia na zastępy Turków? Pisałeś Konstytucję Trzeciego Maja?
Owszem, istnieje rodzaj dumy uzasadniony, z dzieci, z przodków, ale jest to pochwała ich zasług, ich chwały a nie przypisywanie tych wszystkich dobrych czynów sobie na zasadzie swoistego dziedzictwa. Jako Polacy możemy być oczywiście dumni z wiktorii wiedeńskiej, ale winno być to dla nas motywacją i wzorem, a nie powodem, by teraz prężyć piersi do medali, bo nasi pradziadowie ocalili chrześcijańską Europę, a my… No to mamy… ten… misje humanitarne w Afryce! Przykładem próżnej chwały jest na przykład nadawanie imion ulic i placów Janowi Pawłowi II przy jednoczesnym ignorowaniu jego nauczania.
Kolejną składową pychy jest ὑπερηφανία, hiperfania, po łacinie superbia… Tu powinien się przypomnieć ostatni przedrepublikański król Rzymu, Lucius Tarquinius Superbus, czyli Pyszny.
Tak na marginesie, może jakby myszy nadawały przydomki to i Popiel by został okrzyknięty Pysznym?
To superbia weszła do spisu w katechizmie, gdyż jest też najbardziej pojemna i obejmuje częściowo to, co opisuje próżna chwała. Wszak każdemu czasem zdarzy się zrobić coś dobrze, albo coś dobrego. Jednak nie zawsze idzie za tym poziom zaszczytów adekwatny do tego, co się marzyło. Przykładowo, taki władca imperium ma prawo w wizji chrześcijańskiej mienić się nawet cesarzem, ale nie ma prawa zwać się mesjaszem ani tym bardziej bogiem. Tak samo wielu pogan mogło mieć wątpliwości co do boskiej godności znanego im nieraz od początków kariery senatora. I to dotyka nie tylko społeczeństw religijnych, bo czym był kult Lenina czy bardziej, bo przez niego samego pielęgnowany kult Stalina jak nie ubóstwieniem postaci, która może i miała pewne zasługi, ale na pewno nie zasługiwała na świecką deifikację? Zresztą za naszego życia widzieliśmy sceny z Korei Północnej, gdy cały lud gorzko i głośno opłakiwał śmierć ukochanego wodza.
Podobnie jest z kultem gwiazd popkulktury, które otoczone gronem fanów same popadają w przesadę czy skandal, która już nawet nie jest elementem promocji danej osoby, ale elementem rozbuchanego ego. Tu ranczo, tu prywatna wyspa, tu suknia znacznie mniej okrywająca niż odsłaniająca. W popkulturze gwiazda ma prawo grzeszyć i skandalizować, bo jest gwiazdą. Jest to element promowanej pychy, że skoro jestem kimś w mediach, to mogę coś więcej. Jeszcze gorzej jest, gdy nagle, wykształcone ze śpiewu czy tańca osoby zaczynają wywody na tematy epidemiologiczne, historyczne czy filozoficzne nawet nie dlatego, że każdy ma prawo się wypowiedzieć, ale dlatego, że skoro mają rzesze fanów, to dotrą do nich lepiej niż setki ekspertów i z większą mocą. Pół biedy, gdy ci eksperci podpowiadają gwieździe, co mówić, gorzej gdy wygłasza ona swoje myśli uświęcone pozycją na liście przebojów.
To na samym szczycie. A niżej? Jeśli superbię określimy jako pielęgnowanie zawyżonego poczucia własnej godności i przejaskrawiania osiągnięć, to musimy uznać ją za przyczynę wszelkiego grzechu. Dlaczego? Aby nie robić nic muszę wymyślić sobie jakąś przyczynę. Choćby było to Ferdkowe „W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”, czyli uznać, że ja jestem zbyt wspaniały na Ten Kraj. Aby się obżerać konieczne jest uznanie, że lepiej żebym ja zjadł rarytas za ileś tysięcy niż żeby przeznaczyć część z tego kosztu na biednych. Jeśli chcę zagarnąć coś dla siebie, muszę sobie wyjaśnić, dlaczego jestem godny gromadzenia bogactw kosztem innych. Aby popełnić grzech nieczystości, muszę uznać, że prawa obowiązujące innych, a także prawo innych, kobiety do godności, czy męża do wierności małżonki nie mają przy mnie zastosowania. Aby zazdrościć komuś jakiegoś dobra, muszę uznać, że jestem lepszy od jego obecnego posiadacza.
Elementem pychy jest uznanie się za lepszego od innych, czemu służy wybiórcze podejście do swoich czynów i wybitnie subiektywna ich ocena. Nie dość, że człowiek pyszny nie pamięta swych grzechów – najczęściej uznaje je za winę kogoś innego – to jeszcze wszystko, co robi analizuje pod kątem zachowania przekonania o swojej wielkości. Jeśli cudzołoży – to dlatego, że kobieta nad sobą nie panowała na widok jego chwały, a on sam jedynie jej uległ albo spełnił jej pragnienia, ale czy miał wybór? Zagarnął ostatnią owieczkę ubogiego i skazał go na nędzę? Cóż, srogie prawa rynku, zresztą ta owieczka będzie teraz miała lepiej, a może i biedny pasterz znajdzie sobie lepsze zajęcie?
Tak Na Marginesie, jest taka opowieść o królu z paziem czy też mędrcu z uczniem, znam ją w różnych wariantach, który zatrzymał się u biednej rodziny, której jedyną żywicielka była krowa. Ugoszczony nędznymi, ale kosztownymi dla gospodarzy darami odjechał, ale przedtem zabił krowę. Oburzony towarzysz podróży wytknął mu brak litości. Król lub mędrzec jednak nakazuje podwładnemu wrócić w to miejsce za rok. Ten spełnia prośbę i znajduje piękny zajazd, a w nim tę samą rodzinę. Pyta, co się stało, a ci na to, że skoro jakiś zbrodniarz zabił krowę musieli znaleźć inne sposoby zarobku i tak sprzedali co po niej zostało, kupili antałek wina i wydzielili miejsce do noclegu i tak grosz do grosza się wzbogacili. Oczywiście, ta przypowieść jest tylko swoistym przykładem i stosowana na większą skalę (likwidacja większego zakładu z nadzieją, że wszyscy sobie poradzą) raczej nie jest racjonalna. Równie dobrze pazia czy ucznia mogli zabić dwaj rozbójnicy, grasujący tu na przejezdnych.
Wracając do tematu, pycha każe uważać grzech za usprawiedliwiony i tu należy ją łączyć z grzechem zuchwałej nadziei. Czym ona jest? Jest grzechem popełnianym z przeświadczeniem, że dobra, to jest złe, ale przecież jestem ukochanym dzieckiem Boga, to na pewno On mi wybaczy, więc jest ok… Zaznaczam, nie chodzi tu o sytuacje, gdy rzeczywiście są powody do wybaczenia, bo na przykład kradniemy chleb, by ratować życie, czy zabijamy niesprawiedliwego napastnika. Chodzi o stwierdzenie, że to JA mam immunitet na piekło i cokolwiek bym nie zrobił, nie ma grzechu większego niż mógłby to znieść Bóg. Tu dochodzi do sytuacji wręcz odwrotnej. Taki grzech, popełniony z założeniem bezkarności podlega najcięższej karze jako grzech przeciwko Duchowi Świętemu.
Lekiem na pychę jest oczywiście pokora, a także umiar ale bez przesady. Nie chodzi o powtarzanie co dwa słowa „sługą jestem złym i bezużytecznym”, ale o świadomość tego kim jestem, co zrobiłem, jakie to miało, ma będzie miało skutki, jakie mam prawa i jakie obowiązki. Pokora może stać się elementem puszenia się, gdy ma element nie osobisty, ale raczej publiczny. Jeśli kiedykolwiek jakikolwiek polityk pokazuje się na „typowych wakacjach prostego ludu” najczęściej są dla niego równie wyjątkowe jak dla zwykłego zjadacza chleba weekend w Aspen.