Jak zwalczyć osiem duchów zła, czyli o siedmiu grzechach głównych

Wszyscy je znamy, ale nie zawsze rozumiemy, skąd się wzięły.

Dlaczego nie ma wśród nich morderstwa, gwałtu czy kradzieży? Wynika to z mądrości twórców tej listy, którzy nieraz sami mieli coś na sumieniu, co odpokutowywali i wiedzieli, z czego dany czyn wynikał, albo właśnie to rozeznawali. Nie chodziło o prawne zakazy typu „nie zabijaj”, ale samokontrolę: „unikaj tego, co doprowadzi cię do zabójstwa”.

Przykładowo: dlaczego król Dawid doprowadził do śmierci Uriasza Hetyty? Po pierwsze, zaniedbał swoje obowiązki jako króla, bo gdy królowie szli na wojnę, on został w pałacu (lenistwo). Widząc piękną kobietę zapragnął jej (nieczystość), zapragnął ją mieć (chciwość) i uznał, że jako król ma prawo, by usunąć jej męża (pycha). Z tego wzięło się zabójstwo, ale też cudzołóstwo i fałszywa nadzieja, że grzech ten umknie uwadze Boga.

Tak więc w doktrynie o siedmiu grzechach głównych chodziło niejako o wyrwanie chwastu zła u korzenia i wypielenie go z ogrodu duszy gdy ledwo wykiełkuje. Jeśli opanowuję swój gniew, wtedy mam szanse uniknąć jego skutków, które mogą być opłakane.

Można tu mówić o swoistej mistycznej psychologii, znajomości duszy, która miała pozwolić zrozumieć ją od ciemnej strony i zapanować nad nią. Założenie, że człowiek jest istotą, której naturalne popędy mogą być moralnie złe prowadzi do wniosku, że nasze życie jest ciągłą swoistą walką dobra ze złem. Wrogiem są tu złe duchy kuszące, mające plan zniszczenia duszy i oderwania jej od Boga, więc i nieraz te wypisy zawierają listę nie grzechów, ale właśnie duchów kuszących czy duchów zła, nazwanych po grzechach. Rozumienie mnisze było nieraz dość proste i nadawało demonom pewne specjalizacje. Dowódcami tych diabelskich wojsk były właśnie te, które odpowiadały za grzechy główne.

Siedem grzechów przeciwstawiano siedmiu darom Ducha Świętego, chyba raczej na zasadzie zestawienia siódemek, bo mają one osobne pochodzenie.

Nie było tak, że ktoś od razu ogłosił tę listę i wpisał do katechizmu. Ona ewoluowała, najpierw zawierała cztery grzechy, potem siedem albo osiem, a ostatecznie doszliśmy do siedmiu. Zmieniało się nazewnictwo. A ono wpływało na rozumienie. Na przykład u Jana Kasjana mamy tristitię, odpowiednik lupe (Λύπη) u Ewagriusza z Pontu, czyli smutek, a u Grzegorza Wielkiego invidia, czyli „zazdrość”, a więc „smutek z powodu cudzego szczęścia”.

Dlaczego siedem? Po pierwsze, siedem jest liczbą pełni, doskonałości, stąd pojawia się w liczbie dni tygodnia, ale też jako liczba planet w starożytnej astronomii. Po drugie, siedem złych duchów występuje w Nowym Testamencie jako swoisty odpowiednich „diabelskich sił uderzeniowych”. Marię Magdalenę po egzorcyzmie Jezusa opuściło siedem złych duchów, a w opisie nawrotu do grzechów wypędzony zły duch wraca z siedmioma innymi, mocniejszymi od niego (co razem daje osiem).

Jakie są te grzechy? Zauważymy, że wiele z nich to stany emocjonalne, ale wiele osób uważa, że za emocje się nie odpowiada. Wybuchają i tyle. Chrześcijańska moralność jednak nie uważa człowieka za kępkę emocji, targających ciałem jak im się podoba, ale człowiek jest obdarzony wolną wolą i może ją wykorzystać, by zgodnie z rozumem kierować tymi emocjami, albo – i tu pojawia się grzech – by te złe emocje pielęgnować, podtrzymywać i wzmacniać.

Ale do rzeczy.

Lenistwo, bo od niego zaczniemy to brak chęci zaangażowania się ani w złym ani w dobrym dziele. Nie jest złą wolą, ale nie jest też dobrą wolą. To chęć nie robienia nic. Owszem, każdy ma prawo do odpoczynku, ale unikanie jakiejkolwiek aktywności nie służy poprawie. To świadome trwanie w marazmie, by było tak, jak jest. Nawet jeśli to lenistwo jest bardzo zajęte, bo tu impreza, tam koncert, tu prywatka, jeśli jest to uznanie, że nic się nie musi zmienić to mamy tu jednak do czynienia z lenistwem. Tak samo, jeśli chodzi o wytrwałe chodzenie do kościoła, odmawianie tradycyjnych modlitw czy praktyki duszpasterskie, a nawet sam język używany przy nich może być to objaw lenistwa podobnie jak bezmyślne przyjmowanie wszystkiego, co wpadnie bez zadania sobie trudu na ocenę sytuacji – po prostu bierzemy, co dają. Jeśli pobożność jest intensywna, ale nastawiona na zachowanie stanu obecnego, bez rozwoju, jest rozleniwiona.

Ten zastój może być podzielony na duchowy i fizyczny, co zapewne było związane z praktyką życia mniszego czyli podziałem czasu na pracę i modlitwę, albo modlitwę z pracą. Mnich zbyt pracowity, ale zaniedbujący modły popełniał błąd, narażał się na zeświecczenie, a z kolei zbyt rozmodlony był nieco pyszny, no bo przecież on się modli, to reszta go niech teraz utrzymuje.

Swoistym rodzajem acedii jest też „demon południa” czyli stan swoistego rozbicia, pustki. Jest to zdolności do zaangażowania się w cokolwiek, stałe wypatrywanie czegoś, co mogłoby nas oderwać od bieżącego zajęcia. Żal do Boga, że „to nie to”, ale bez umiejętności sprecyzowania czym „to coś” jest. Do tego nawet nic nierobienie budzi niechęć, bo jest nudne. A praca jest nieprzyjemna. I jeszcze miejsce, gdzie siedzi mnich jest nie takie. Ten horror loci, czyli groza miejsca dotyczył nie tylko przestrzeni, ale i czasu – teraz było nieznośne, więc mnich wybiegał daleko w przyszłość, snując plany lub wracał do wspomnień.

Jaka była recepta na acedię? Właśnie, co ciekawe, wyjść, spotkać się z kimś, porozmawiać, czyli niejako wprowadzić do układu jakiś ożywczy czynnik zewnętrzny, który przełamie zastój.

Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zwane po grecku „gastrimargia”, a po łacinie „gula” jest chyba obecnie najbardziej lubianym grzechem, bo w końcu jest moda na diety i wiele osób uważa, że nie grzeszy, skoro je dobrze i mało. Rzecz w tym, że to nieumiarkowanie niekoniecznie dotyczy ilości i wcale nie uwzględnia jakości jedzenia. Chodzi raczej o skupienie się na konsumpcji i uznania ją za najważniejszy czynnik w swoim życiu, a na pewno ważniejszy niż dobro innych ludzi. Dla mnichów był to bardzo ważny przeciwnik, bo przecież pustynia, czy moczary niekoniecznie dostarczały dość żywności, więc kłótnie o poletko czy pułapkę na ryby mogły być ogniste. Jednak to głównie w miastach widok bogaczy obżerających się podczas gdy inni głodowali budził niechęć. Zwłaszcza jak objadał się biskup.

Ten żywnościowy konsumpcjonizm może mieć jednak różne formy. Owszem, najpopularniejszym jest jedzenie i picie do przesytu, uznanie przesytu za minimum, nieraz podniesione do rangi statusu społecznego. Nie wystarczy karmić gości dobrze. Trzeba w nich niemal wpychać kolejne porcje i dania, by być dobrym gospodarzem. Podobnie jest z pijaństwem, gdy ani nie wypada odmówić sobie przyjemności, choć może ona być zgubna, ani nie wypada wypuścić gości bez kieliszka. Można mówić o nieumiarkowaniu pod względem ilości, jakości, ale i wypełnieniu celów pobocznych. Wszak jedzenie to nie tylko gramy i kilokalorie, ale też kwestia kulturowa, społeczna.

Przykładowo: czy grzechem jest zamówienie egzotycznego posiłku, na przykład z wymierającego gatunku, tylko po to, by go skosztować? Smakoszostwo może przybrać formę łakomstwa, gdy pragnienie spożycia jakiegoś posiłku prowadzi do krzywdy swojej i innych. Przykładowo: czy spożycie posiłku z nadymki tygrysiej, czyli tak zwanej ryby fugu jest grzechem? Owszem, jest to delikates, ale ma element rosyjskiej ruletki. Wystarczy jeden nieostrożny ruch kucharza i zjadasz śmiertelną truciznę. Nie zjadasz wiele, ale sama potrawa ma być tak wspaniała, że warta ryzyka. Owszem, jest tu trochę pychy „oto mnie stać na taki posiłek”, czy też „jestem taki odważny, że zaryzykuję życie dla szansy zjedzenia najsłynniejszych na świecie stu gram rybiego mięsa”, ale w centrum jest tu potrawa.

Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu można nawet rozszerzyć na swoisty kult przyjemności – i tych małych i tych dużych. Nie chodzi tu o posiadanie, ani koniecznie o podbudowanie własnego egoizmu, ale o zaspokojenie potrzeby materialnej w zły sposób. Przykładowo: idziemy do kina na film, choć wiemy, że jest zły. Robił go ten sam nieudolny reżyser, co poprzednią część, która była dnem szorującym swoim dnem o dno den, a obsada już po premierze przeprosiła w akcie zbiorowego żalu, że mają kontrakty na kolejne trzy części. Wydajemy kasę na bilet, popcorn, napoje. Po co? Bo to film tak zły, że aż dobry? By mieć o czym rozmawiać? Czy po to, by nażreć oczy efektami specjalnymi? Emocjonalne puste kalorie?

Przecież ci Rzymianie, co po posiłku łaskotali się piórkiem po podniebieniu, by wyrzygać to, co zjedli i jeść dalej nie robili tego z chciwości, by jeszcze więcej zeżreć i jeszcze więcej mieć, ale właśnie dlatego, by spróbować wszystkiego i nie siedzieć na uczcie jak głąby, nawet jeśli mieli już dość.

Swoistą formą gastrimagii jest pijaństwo, które wynika ze społecznego i biochemicznego uzależnienia. Jeszcze gorsze jest promowanie pijaństwa, zachęcanie do niego innych.

Dlaczego korzystanie ze swojego bogactwa na posiłki jest grzechem? Po pierwsze, bardzo często jest to grzech przeciwko miłości własnej, nieodpowiedzialność, bo otyłość skraca życie, ale także je utrudnia. Jak to napisał Hugo „Niestrawność Bóg stworzył po to, by prawiła morały żołądkowi”. Co ważniejsze jest to często grzech przeciw miłości bliźniego, bo częstym skutkiem kultu zjadania jest marnowanie pokarmów kupowanych na zapas i niespożytych lub produkcja jedzenia nieefektywnie tak, że wiele się marnuje. Ponadto sytuacja, gdy ja zjadam za dużo kontrastuje z tym, że ktoś nie ma co jeść i to nie tylko dlatego, że nie stać, bo zmarnował pieniądze, ale dlatego, że akurat jego region świata nawiedziła klęska żywiołowa albo humanitarna i choćby każdy w kraju stanął na głowie, nie znajdzie się dość dla wszystkich. Ponadto często obżarstwo kłóci się z miłością Boga, choćby przez niszczenie stworzonego przez Niego świata w imię nawet nie zaspokojenia swoich potrzeb, ale zwykłego zapchania.

A tak na marginesie… Wiecie jak brzmi łacińska nazwa gatunku spokrewnionego z naszym borsukiem, znanego u nas jako rosomak, a po angielsku jako wolverine? Gulo, czyli „żarłok”.

Przejdźmy do chciwości. Grzech ten należy oddzielić od zazdrości. Dobrze pokazuje to jego grecka nazwa „filarguria”, czyli „umiłowanie srebra, umiłowanie pieniądza”. Jest to pragnienie posiadania, zdobycia przedmiotu pożądania, po ty by był on na własność. Najczęściej odnosi się to do pieniędzy, ale czy ktoś żyjący skromnie, jednak pragnący coraz większej władzy nie jest właśnie w ten sposób chciwy?

Gdy ktoś chce gromadzić piękne rzeźby, ledwo wiążąc koniec z końcem a jednak dalej pragnie dalszych eksponatów, czy to nie jest właśnie zachłanność chciwca?

Powiedzmy sobie szczerze, pragnienie wyłączności w posiadaniu nie jest niczym dziwnym, jest elementem zabezpieczenia swojego bytu, potrzebą przeświadczenia, że jak nawet odejdę na jakiś czas, to nikt mi nie zwinie zapasów żywności na zimę. I logiczną reakcją na takie zwinięcie jest próba odzyskania ich nawet siłą. Tak samo zabezpieczenie się przed tym, czy racjonalne dzielenie się nimi z innymi ludźmi nie jest grzechem. Grzech pojawia się wtedy, gdy pula posiadanych przedmiotów czy innych wartości staje się podstawą do odrzucania innych ludzi i Boga.

Jeśli pragnę, by coraz więcej rzeczy było pod moją kontrolą i sam tego pragnienia władzy nie kontroluję, dojdzie w końcu do sytuacji, gdy to pragnienie będzie kontrolowało mnie. I to nie będzie z przymusu, ale poprzez powolne uznanie, że jest to cel życia: coraz więcej mieć. Człowiek chciwy nie ogląda się na prawa ludzkie ani boskie, ale nadrzędnym prawem staje się dla niego prawo silniejszego. Z chęcią grabi i wyzyskuje słabszych, sam lękając się silniejszych od niego, albo wiedząc, że postąpią z nim według jego miarki, albo też mylnie zakłada, że tak zrobią, bo wszystkich i tak mierzy swoją miarką.

Chciwość generuje dochody, ale niszczy człowieka, a skoro niszczy każdą dotkniętą nią jednostkę, niszczy też społeczeństwo. Wyzysk staje się rzeczą normalną, a żądza zdobycia danego dobra – usprawiedliwieniem dla wielu czynów gorszych. Wszystko można sprzedać, wszystko można kupić, wszystko staje się towarem. Inne wartości schodzą na dalszy plan i stają się śmieszne, bo po co komu dusza, jeśli można zarobić sprzedając ją w ten czy inny sposób?

Ze względu na przydatność dla kapitalizmu chciwość jest bardzo podobna do nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, z tym, że nie musi ona iść w parze z przejadaniem zdobyczy. Wręcz przeciwnie. Swoistym przejawem chciwości jest zbieranie wszystkiego i wszędzie, nawet bez znaczenia. Nazywamy to zbieractwem i jest uważane za patologię psychiki, która odrzuca myśl o wyrzuceniu czegokolwiek, ale też nie uznaje możliwości zostawienia czegoś, co można zabrać. Zbieractwo znane jest nie tylko z mieszkań ubogich, ale też z wielkich rezydencji, gdzie tłoczą się zupełnie niepotrzebne zabytki i luksusowe samochody.

Żądza posiadania niekoniecznie musi też dotyczyć przedmiotów, jak już wspomniałem. Może też dotyczyć osoby – całej czy też jej osobowości, czy ciała. Taka jej odmiana nie ogląda się na drugą osobę, ale chce zaspokoić swoje pragnienie zawładnięcia i wykorzystania, albo właśnie zawładnięcia, choćby chwilowego, przez wykorzystanie. Jest też rodzaj chciwości emocjonalnej, która szuka metody, by drugiego człowieka w ten czy inny sposób mieć dla siebie nawet bez fizycznego pociągu. Może to mieć wydźwięk w chorych relacjach w rodzinie, na przykład na linii dziecko-matka, ale też w formach przyjaźni czy miłości. Taka miłość czy to rodzicielska, przyjacielska czy romantyczna nie jest miłością, gdyż sprowadza drugą osobę do przedmiotu, który można mieć i można zamknąć go przed wszystkimi innymi na cztery spusty.

Obecnie chciwość jest pielęgnowana, także poprzez grzech zazdrości, z którym nieraz jest powiązana. O zastosowaniu zazdrości w reklamie za chwilę. Chciwość napędza gospodarkę, bo wszak MUSISZ MIEĆ nowy sprzęt, nowe mieszkanie, nową, lepszą żonę – taką niczym z okładki żurnala. A jak cię mąż dla takiej rzucił, to musisz teraz być jeszcze bardziej jak z żurnala, a nowego faceta jak z reklamy dezodorantu.

Ciekawym grzechem jest nieczystość, czyli zastosowane po polsk słowo-zagadka, po grecku mniej już tajemnicza, bo zwana πορνεία, porneja, po łacinie zaś luxuria u Grzegorza Wielkiego i fornicatio u Jana Kasjana. Tu powinien się przypomnieć serial Californication. I nie chodzi tu o samo pragnienie współżycia. Gdyby był to grzech, ludzkość składałaby się z samych potomków grzeszników. Biblia nic też nie mówi, by narządy rozrodcze wyrosły Adamowi i Ewie po wygnaniu z raju, ale wręcz przeciwnie: jednym z pierwszych nakazów, jakie dostaje człowiek to błogosławieństwo: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię” (Rdz 1,28). Pożądanie skierowane ku mężczyźnie i związana z nim podległość jest elementem kary za grzech pierworodny, ale raczej nadal jest to element podkreślający pewien istniejący już wcześniej aspekt, a nie nowość.

Kiedy więc pożądanie jest złe? Gdy człowiek poddaje mu swoją wolę, a wszystko czyni, by je zaspokoić, łamiąc wszelkie prawa i nawet nie chcąc poznać dobrze swojego obiektu pożądania, gdyby groziło to osłabnięciem tego pragnienia. Jest to pragnienie rozkoszy cielesnej, ale własnej i niekoniecznie biorące pod uwagę wolę pożądanej czy też pożądanego. A w połączeniu z zepchnięciem na drugi plan wszelkich innych motywacji w działaniu, może łatwo prowadzić do tragedii, jaką jest na przykład gwałt. Jeśli chodzi o przykład biblijny wspomniałem już Dawida, ale warto tu przywołać jeszcze jednego nieczystego ze Starego Testamentu – Onana. Przypomnę. Był on synem Judy, bratem Era. Er był zły, więc Bóg go zabił. Więc na mocy prawa lewiratu, to Onan jako brat powinien wziąć sobie za żonę Tamar, wdowę po errorze… po Erze i spłodzić jej dziecko, które byłoby formalnie dzieckiem i spadkobiercą Era. Onan jednak nie chciał takiego potomka spłodzić. Mógł więc powiedzieć „nie będę z nią spał”, ale wdzięki wdowy po bracie kusiły i sypiał z nią, ale stosował stosunek przerywany, wylewając nasienie, by uniknąć zapłodnienia. Więc Bóg go zabił. Grzechem Onana było więc czerpanie przyjemności bez realizacji celu, czyli spłodzenia potomka.

Doprecyzujmy też pojęcie „nieczystość”, gdyż nie każde współżycie czy zainteresowanie cudzym ciałem jest grzeszne. Nieczyste stosunki to takie, którym towarzyszy grzech. Nieczystośc można więc uznać za celowe trwanie w takim układzie, mimo tego, że jest on zły. Nie jest grzechem seks małżeński, tak samo zachwyt nad urodą nawet obcej kobiety, jeśli ma się wobec niej uczciwe zamiary. Wiele porządnych par poznało się dlatego, że chłopak zagaił do łądnej dziewczyny i na odwrót. Ale jeżeli ten zachwyt kwituje się fantazją na temat tego, co by się robiło z tym ciałem… No, już jest grzech. Tak samo grzechem jest wymuszenie na żonie „spełnienia obowiązku małżeńskiego”, bo stawia potrzebę męża nad wolną wolę żony. Nieczystość jest w dużej mierze grzechem umysłu, który poddaje się naturalnemu popędowi i angażuje się, tworząc plany, realizując je i usuwając przeszkody na drodze do ich urzeczywistnienia. Jedną z tych przeszkód jest moralność chrześcijańska, więc jest ona ośmieszana na wszystkie możliwe sposoby, gdyż stawia wymagania, które utrudniają cudzołożnikom zaspokajanie potrzeb, zwłaszcza że zakłada ona, że przyjemność współżycia wiąże się z małżeństwem, a to – ze zrodzeniem potomstwa.

Dlatego też podkreślanie jednego aspektu, czerpania rozkoszy ze stosunku bez wzięcia pod uwagę tego, że ewolucyjnie jest on przyjemny, by zachęcić do prokreacji, czyli przedłużenia gatunku prowadzi do dalszych grzechów, w tym zabójstwa życia, które pojawia się nawet mimo najlepszych zabezpieczeń. Ale aborcji warto poświęcić szerszy materiał.

I nasze czasy też lubią nieczystość właśnie dzięki oderwaniu czynności (seksu) od jej celu (prokreacji), a skupieniu się na elemencie stymulującym (przyjemności). Stymulant w postaci golizny czy wulgarnych, dwuznacznych aluzji w filmach czy teledyskach sprzedaje się dobrze nastolatkom, przechodzącym dojrzewanie na fali burzy hormonów, ale też wielu dorosłym. Czym byłyby filmy z Bondem bez jego dziewczyn? Skupienie się na przyjemności i poddanie mu nie tylko umysłu jednego człowieka, ale i postawienie jej jako głównego celu stosunków płciowych prowadzi do przesunięcia granicy wizji człowieka, jego struktury i osobowości. Tu pojawia się ideologia gender, która odrywa pojęcia mężczyzna/kobieta od ciała i chce tworzyć różne zestawienia, liczące po kilkanaście płci kulturowych. Zakłada, że to, kogo pragniesz jest wyznacznikiem tego, kim jesteś, a nie żadne geny. Ale to temat na inny materiał.

Gniew, po grecku ὀργή, orge a po łacinie ira z kolei też nie jest sam w sobie niczym złym. Sam może być reakcją na zło, żywiołową odpowiedzią na nie i żądaniem sprawiedliwości. Legenda przypisuje archaniołowi Michałowi gwałtowną reakcję na bunt szatana i ruszenie na niego z okrzykiem „Któż jak Bóg?”. A jednak pielęgnowany i wzmacniany popycha do drastycznych czynów, niekoniecznie dobrych. Tak było z Piotrem, gdy zamachnął się mieczem na sługę arcykapłana, Malchosa, obcinając mu ucho.

Gniew z tych wszystkich grzechów wydaje się najbardziej nieokrzesany, zwierzęcy, ale można ubrać go w bardzo ładne szaty, upudrować i postawić na piedestale, poprzez próby przykrycia bezmyślnej reakcji ideologią. Bardzo wielu polityków podkreśla właśnie słuszność gniewu protestujących w ich poparciu. Gdy jednak protest odbywa się w nielubianej przez nich intencji… O, to banda, dzikusy!

Przejawem przejmowania przez gniew panowania nad człowiekiem jest na przykład kara śmierci. Gdy słyszymy o zbrodni, musimy się do niej ustosunkować, a im więcej drastycznych szczegółów, tym bardziej mamy ochotę ukarać zbrodniarza. A przecież większość policyjnych raportów jest nudnych i do prasy czy na portale okrutnimordercy.com.pl się nie nadaje, więc do odbiorców trafia opis podrasowany. Zbrodnia musi być „krwawa”, zabójca „bezlitosny”, ofiara „bezbronna”, a stronę musi zalewać czerwony tusz… I nikogo nie obchodzą argumenty obrony. No, chyba, że ktoś po osiemnastu latach wyjdzie z więzienia, gdzie siedział za niewinność, ale wtedy media nam powiedzą, że winni są ci źli sędziowie i prokuratorzy. My, społeczeństwo nie jesteśmy winni żadnemu niesłusznie wykonanemu wyrokowi śmierci, czy wieloletniej odsiadce, choć za namową gazet chętnie domagamy się posłania przestępcy na szafot.

Choć gniew widzimy przede wszystkim jako reakcję gwałtowną, to jednak może być też gniew pokoleniowy, pielęgnowany w ramach rodzinnej tożsamości i tradycji stanowiący sposób na zachowanie pamięci rodowej i próbę wyrównania krzywd, jakiej doznali ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. To nie tylko Kargule i Pawlaki, czy Montecchi i Capuletti, ale także masa geopolityki. Mamy ruchy polityczne, ale też swoiste szkoły artystyczne, medialne czy filozoficzne których celem jest wygrzebywanie, odnawianie i podtrzymywanie sporów nie tylko między narodami, ale i rasami, czyli swoiste zarządzanie gniewem.

Przykładowo: mamy ruch Black Lives Matters, który podkreśla dawne i obecne krzywdy mniejszości narodowych ze strony białych, a zwłaszcza zamożniejszych obywateli, przypomina dawne wydarzenia, takie jak niewolnictwo. Na HBO były dwa seriale, których głównymi bohaterami byli prześladowani czarnoskórzy mieszkańcy USA i w których pojawiały się we wspomnieniach wydarzenia z Tulsy, gdzie doszło do masakry czarnej ludności. Seriale, „Watchmen” i „Kraina Lovecrafta”, szły na fali właśnie zamieszek, których uczestnicy wyrażali swój gniew na opresję ze strony policji, co podsycały także serwisy informacyjne. I chodziło tu o pokazanie słuszności gniewu, a na pewno nie na ukazanie skomplikowanej sytuacji społecznej i materialnej ludności murzyńskiej USA.

W Polsce masowe protesty mieliśmy także pozbawione racjonalnej dyskusji, spowodowane orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który nie mógł być inny w świetle polskiej Konstytucji. Nie było tu dyskusji, tylko wyraz oburzenia, że oto nas dotyka niesprawiedliwość, bo nielubiany rząd ma otwartą drogę do zakazania zabijania ludzi. Do tego doszły ogólne nastroje z powodu pandemii i toczonej od co najmniej dwóch pokoleń wojny ideologicznej.

Gniew wygasa, gdy dopuszcza się do gry rozum, gdy człowiek na spokojnie siądzie i pomyśli. „Po kiego grzyba wyszedłem na tę ulicę?”, „Co mi da spalenie samochodu piekarza?”.

Zazdrość, po grecku lupe albo po łacinie tristitia lub invidia to grzech, który można streścić jako smutek z czyjegoś dobra, czy szczęścia. Nie jest to tyle chciwość, pragnienie zagarnięcia, ale samo pochłonięcie człowieka przez wyobrażenie, co by on to nie zrobił, gdyby to dobro posiadał. Pragnienie dobra dostrzeganego u innych nie jest błędem, w końcu bardzo często poznajemy dobro po zauważeniu, że komuś jest z nim dobrze. Poczucie braku czegoś, co innych czyni szczęśliwym może być wstępem do pracy nad sobą i wysiłków dążących do uzupełnienia niedoboru. Widzę, że ktoś ma cechę, jakiej ja nie mam, na przykład pilnuje się z alkoholem, to pracuję nad sobą, by podobnie się kontrolować. Widzę czyjś piękny dom, więc chcę mieć taki sam lub podobny, więc staram się lepiej zarabiać, by mnie było na niego stać.

Problem pojawia się, gdy nawet przy tych staraniach, wysiłku woli i wszystkich sił nie jest to ukierunkowane na moje dobro, ale krzywdę drugiego. Często zazdrośnik nie mogąc lub nie chcąc zdobyć rzeczy podobnej do obiektu zazdrości albo wmawia sobie, że aktualny posiadacz nie zasługuje na niego, albo stara się wydrzeć mu tenże obiekt siłą lub podstępem. Rodzi się niechęć, a nawet nienawiść do drugiego człowieka mająca uzasadnić przejęcie jego własności. W ekstremalnym przypadku pojawia się przyjęcie za dopuszczalne zniszczenia upragnionej rzeczy. Specyficzny jest syndrom psa ogrodnika, czyli obawa przed tym, by ktoś skorzystał z czegoś, z czego sami nie skorzystamy.

Tak na marginesie, sama nazwa „pies ogrodnika” pochodzi raczej z perspektywy kogoś, kto chciałby okraść ogrodnika, ale nie może z powodu właśnie psa, który wszak warzywami się nie żywi. Czyli jest to raczej określenie kogoś, kto pilnuje czegoś zgodnie ze swoimi obowiązkami, nie dając innym łasym na rzecz strzeżoną okazji.

Wracając do tematu, cały czas mówimy tu o pragnieniu zdobycia czegoś. A czy można być zazdrosnym już posiadając? Oczywiście. Przykładowo można być zazdrosnym o żonę. Jest to jak najbardziej wskazane. Owszem, mąż żony nie posiada, bo nie jest ona jego własnością w sensie formalnym, ani też żona męża nie posiada, ale sam fakt małżeństwa zakłada pewną wyłączność, która jedynie wtórnie ma charakter legalny, prawny w sensie wspólnoty majątkowej czy praw rodzicielskich, ale przede wszystkim jest to wyłączność emocjonalna. Małżonek ma wszelkie powody, by zastrzegać sobie prawo do bycia obiektem romantycznej miłości współmałżonka, tak samo w kwestii pociągu seksualnego. W tym rozumieniu, poprzez alegorię małżeństwa, Bóg ukazywał swoją zazdrość wobec Narodu Wybranego: „Zawarliśmy przymierze, obiecaliśmy sobie wierność, ja jestem mu wierny, więc dlaczego idziecie teraz do innych bożków?”.

Chorobliwa zazdrość pojawia się wtedy, gdy wszystko, co uszczęśliwia żonę poza mężem jest traktowane jako szkoda dla relacji z nią, dla miłości małżeńskiej. Obiektem takiej invidii może być nie tylko inny mężczyzna, ale choćby dziecko, któremu kobieta poświęca więcej czasu, albo przyjaciółki czy nawet hobby. Wiecie, zamiast uśmiechniętej miss juniwers po przyjściu do domu mąż widzi utytłaną farbą malarkę, która ma do pokazania najnowszy pejzaż a nie ciepłego schabowego z ziemniakami. Albo jeszcze gorzej – spotyka równie zmęczoną jak on pracownicę restauracji, która nie ma sił nawet zawiesić płaszcza na wieszaku. Oczywiście, jak najbardziej może to iść też w drugą stronę i żona może uważać, że kariera odbiera jej męża.

Pycha, uznawana przez wielu za królową grzechów, jest też powodem dla którego w dawnych wiekach wyliczano ich osiem. Po pierwsze, mieliśmy „próżną chwałę”, po grecku κενοδοξία, kenodoxia a po łacinie inanis gloria, czyli właśnie szczycenie się rzeczami, którymi nie było sensu się szczycić. Na przykład: pochodzisz z rodu królewskiego. Super. Jaka w tym twoja zasługa? Po prostu jakiś twój przodek nosił koronę, robił coś ważnego. Ty nie miałeś w tym udziału. Albo: masz talent do żonglowania. Zaiste, sam fakt posiadania tego talentu czyni świat lepszym, normalnie go zbawia. Albo jesteś ładny. No, super, że nie masz garba, ale to nie powód, by uznawać się za ósmy cud świata. Jesteś dumny z bycia Polakiem czy Polką. Cudnie, fajnie, witamy w klubie, ale co z tego wynika? Szarżowałeś na przedpolach Wiednia na zastępy Turków? Pisałeś Konstytucję Trzeciego Maja?

Owszem, istnieje rodzaj dumy uzasadniony, z dzieci, z przodków, ale jest to pochwała ich zasług, ich chwały a nie przypisywanie tych wszystkich dobrych czynów sobie na zasadzie swoistego dziedzictwa. Jako Polacy możemy być oczywiście dumni z wiktorii wiedeńskiej, ale winno być to dla nas motywacją i wzorem, a nie powodem, by teraz prężyć piersi do medali, bo nasi pradziadowie ocalili chrześcijańską Europę, a my… No to mamy… ten… misje humanitarne w Afryce! Przykładem próżnej chwały jest na przykład nadawanie imion ulic i placów Janowi Pawłowi II przy jednoczesnym ignorowaniu jego nauczania.

Kolejną składową pychy jest ὑπερηφανία, hiperfania, po łacinie superbia… Tu powinien się przypomnieć ostatni przedrepublikański król Rzymu, Lucius Tarquinius Superbus, czyli Pyszny.

Tak na marginesie, może jakby myszy nadawały przydomki to i Popiel by został okrzyknięty Pysznym?

To superbia weszła do spisu w katechizmie, gdyż jest też najbardziej pojemna i obejmuje częściowo to, co opisuje próżna chwała. Wszak każdemu czasem zdarzy się zrobić coś dobrze, albo coś dobrego. Jednak nie zawsze idzie za tym poziom zaszczytów adekwatny do tego, co się marzyło. Przykładowo, taki władca imperium ma prawo w wizji chrześcijańskiej mienić się nawet cesarzem, ale nie ma prawa zwać się mesjaszem ani tym bardziej bogiem. Tak samo wielu pogan mogło mieć wątpliwości co do boskiej godności znanego im nieraz od początków kariery senatora. I to dotyka nie tylko społeczeństw religijnych, bo czym był kult Lenina czy bardziej, bo przez niego samego pielęgnowany kult Stalina jak nie ubóstwieniem postaci, która może i miała pewne zasługi, ale na pewno nie zasługiwała na świecką deifikację? Zresztą za naszego życia widzieliśmy sceny z Korei Północnej, gdy cały lud gorzko i głośno opłakiwał śmierć ukochanego wodza.

Podobnie jest z kultem gwiazd popkulktury, które otoczone gronem fanów same popadają w przesadę czy skandal, która już nawet nie jest elementem promocji danej osoby, ale elementem rozbuchanego ego. Tu ranczo, tu prywatna wyspa, tu suknia znacznie mniej okrywająca niż odsłaniająca. W popkulturze gwiazda ma prawo grzeszyć i skandalizować, bo jest gwiazdą. Jest to element promowanej pychy, że skoro jestem kimś w mediach, to mogę coś więcej. Jeszcze gorzej jest, gdy nagle, wykształcone ze śpiewu czy tańca osoby zaczynają wywody na tematy epidemiologiczne, historyczne czy filozoficzne nawet nie dlatego, że każdy ma prawo się wypowiedzieć, ale dlatego, że skoro mają rzesze fanów, to dotrą do nich lepiej niż setki ekspertów i z większą mocą. Pół biedy, gdy ci eksperci podpowiadają gwieździe, co mówić, gorzej gdy wygłasza ona swoje myśli uświęcone pozycją na liście przebojów.

To na samym szczycie. A niżej? Jeśli superbię określimy jako pielęgnowanie zawyżonego poczucia własnej godności i przejaskrawiania osiągnięć, to musimy uznać ją za przyczynę wszelkiego grzechu. Dlaczego? Aby nie robić nic muszę wymyślić sobie jakąś przyczynę. Choćby było to Ferdkowe „W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”, czyli uznać, że ja jestem zbyt wspaniały na Ten Kraj. Aby się obżerać konieczne jest uznanie, że lepiej żebym ja zjadł rarytas za ileś tysięcy niż żeby przeznaczyć część z tego kosztu na biednych. Jeśli chcę zagarnąć coś dla siebie, muszę sobie wyjaśnić, dlaczego jestem godny gromadzenia bogactw kosztem innych. Aby popełnić grzech nieczystości, muszę uznać, że prawa obowiązujące innych, a także prawo innych, kobiety do godności, czy męża do wierności małżonki nie mają przy mnie zastosowania. Aby zazdrościć komuś jakiegoś dobra, muszę uznać, że jestem lepszy od jego obecnego posiadacza.

Elementem pychy jest uznanie się za lepszego od innych, czemu służy wybiórcze podejście do swoich czynów i wybitnie subiektywna ich ocena. Nie dość, że człowiek pyszny nie pamięta swych grzechów – najczęściej uznaje je za winę kogoś innego – to jeszcze wszystko, co robi analizuje pod kątem zachowania przekonania o swojej wielkości. Jeśli cudzołoży – to dlatego, że kobieta nad sobą nie panowała na widok jego chwały, a on sam jedynie jej uległ albo spełnił jej pragnienia, ale czy miał wybór? Zagarnął ostatnią owieczkę ubogiego i skazał go na nędzę? Cóż, srogie prawa rynku, zresztą ta owieczka będzie teraz miała lepiej, a może i biedny pasterz znajdzie sobie lepsze zajęcie?

Tak Na Marginesie, jest taka opowieść o królu z paziem czy też mędrcu z uczniem, znam ją w różnych wariantach, który zatrzymał się u biednej rodziny, której jedyną żywicielka była krowa. Ugoszczony nędznymi, ale kosztownymi dla gospodarzy darami odjechał, ale przedtem zabił krowę. Oburzony towarzysz podróży wytknął mu brak litości. Król lub mędrzec jednak nakazuje podwładnemu wrócić w to miejsce za rok. Ten spełnia prośbę i znajduje piękny zajazd, a w nim tę samą rodzinę. Pyta, co się stało, a ci na to, że skoro jakiś zbrodniarz zabił krowę musieli znaleźć inne sposoby zarobku i tak sprzedali co po niej zostało, kupili antałek wina i wydzielili miejsce do noclegu i tak grosz do grosza się wzbogacili. Oczywiście, ta przypowieść jest tylko swoistym przykładem i stosowana na większą skalę (likwidacja większego zakładu z nadzieją, że wszyscy sobie poradzą) raczej nie jest racjonalna. Równie dobrze pazia czy ucznia mogli zabić dwaj rozbójnicy, grasujący tu na przejezdnych.

Wracając do tematu, pycha każe uważać grzech za usprawiedliwiony i tu należy ją łączyć z grzechem zuchwałej nadziei. Czym ona jest? Jest grzechem popełnianym z przeświadczeniem, że dobra, to jest złe, ale przecież jestem ukochanym dzieckiem Boga, to na pewno On mi wybaczy, więc jest ok… Zaznaczam, nie chodzi tu o sytuacje, gdy rzeczywiście są powody do wybaczenia, bo na przykład kradniemy chleb, by ratować życie, czy zabijamy niesprawiedliwego napastnika. Chodzi o stwierdzenie, że to JA mam immunitet na piekło i cokolwiek bym nie zrobił, nie ma grzechu większego niż mógłby to znieść Bóg. Tu dochodzi do sytuacji wręcz odwrotnej. Taki grzech, popełniony z założeniem bezkarności podlega najcięższej karze jako grzech przeciwko Duchowi Świętemu.

Lekiem na pychę jest oczywiście pokora, a także umiar ale bez przesady. Nie chodzi o powtarzanie co dwa słowa „sługą jestem złym i bezużytecznym”, ale o świadomość tego kim jestem, co zrobiłem, jakie to miało, ma będzie miało skutki, jakie mam prawa i jakie obowiązki. Pokora może stać się elementem puszenia się, gdy ma element nie osobisty, ale raczej publiczny. Jeśli kiedykolwiek jakikolwiek polityk pokazuje się na „typowych wakacjach prostego ludu” najczęściej są dla niego równie wyjątkowe jak dla zwykłego zjadacza chleba weekend w Aspen.

Od bezkrwawego męczeństwa po zakony rycerskie. Mnisi i zakony.

To już trzeci materiał. Na kanale. Tym razem nieco dłużej.

Poniżej wersja czytalna.

Kiedy pojawili się pierwsi mnisi? Nie wiemy, kiedy po raz pierwszy jakiś wyznawca Chrystusa uznał, że uda się na pustynię, by tam toczyć walkę duchową. Zapewne tacy byli od początku, wszak mamy ukazany w Nowym Testamencie post Jezusa na pustyni, zawierający walkę z szatanem na wersy z Pisma. Mamy w historii wspólnotę z Qumran, mamy Jana Chrzciciela. To były inspiracje, ale nie miały one takiej mocy sprawczej przez pewien czas. Do nich wrócimy, ale prawdziwy rozkwit życia mniszego nastąpił, gdy ustały oficjalne prześladowania.

Od powstania chrześcijaństwa prześladowania masowe, zorganizowane przez władze istniały, ale miały raczej charakter okresowy lub lokalny. Od czasów Konstantyna zamarła szansa na oddania życia za Chrystusa na arenie, czy w ramach wyroku sądowego. Nawet Julian Apostata raczej preferował walkę ideologiczna niż rzeczywiste zamęczanie chrześcijan na rynkach. Owszem, były kraje, gdzie chrześcijanie byli prześladowani, tak samo łatwo było o śmierć głosząc Ewangelię wśród barbarzyńców. Pierwszy typ dania świadectwa to tak zwane „czerwone męczeństwo”, przelanie krwi jako dowód że nauka Jezusa jest tego warta. Druga to „zielone męczeństwo”, wskazanie, że pokazanie Prawdziwego Boga tym, którzy ich nie znają jest warte ryzyka skończenia w garnku czy choćby samego ryzyka dalekiej podróży.

Trzecią drogą było „białe męczeństwo”, czyli właśnie udanie się na pustynię, by tam walczyć ze swoimi grzechami. Tacy ludzie byli anachoretami, czyli tymi, którzy celowo wycofali się z życia świeckiego, by wieść życie duchowe. Pamiętajmy, że to nie było tak, ze cały świat chrześcijański ruszył na pustynię, ale to raczej najgorliwsi, chcący zaspokoić religijne uniesienie oddaniem całego życia.

Owszem istnieli tacy chrześcijanie, co w dzicz uciekali już wcześniej, ale raczej by ocalić życie a nie po to by, oddać je Chrystusowi. Wyjątkiem był św. Antoni Wielki, który już w drugiej połowie III w. sprzedał bogactwa odziedziczone po rodzicach i ruszył na pustynię, by tam prowadzić życie pustelnicze, a do Aleksandrii udał się właśnie gdy trwały prześladowania ze strony Maksymiliana, a także udzielał się publicznie podczas sporów o herezję Ariusza.

I tu musimy wyjaśnić, skąd się wzięła tu pustynia. Kto widzi w tym momencie wydmy, piaski i karawanę wielbłądów na horyzoncie niech natychmiast to odzobaczy. Natychmiast. Ty, w zielonej koszulce, odzobaczaj! Na takiej „stereotypowej pustyni” to ani się skryć, ani niczym pożywić, ani cokolwiek. Pustynia w tym sensie była czym jak nasza „puszcza”, czyli miejscem, gdzie jest pusto, bo ani to drogi, ani wsi, ani kościółka, po prostu nicość. To mogło być skaliste pogórze, ale też bagna czy góry. Częstym schronieniem była jaskinia.

Wracamy tu do czasów biblijnych, bo to przecież tacy ludzie jak Eliasz, który w czasie kryzysu powołania skrył się w grocie.

Przykładem niech tu będzie Egipt. Mamy wyższe partie biegu Nilu, gdzie żyzny, zamieszkany teren jest bardzo bliski rzece, dalej jest teren nie dość żyzny – był nazywany po grecku eremos, tu dało się wegetować. Jeszcze dalej wszechpustynia, pan-eremos, czyli miejsce totalnie niezdatne do życia. W dolnym biegu mamy rozległe mokradła, pełne trzcin. Rzadko kto tu się zapuszcza, ale też łatwo o schronienie. I właśnie taki region, daleki od cywilizacji, będący samotnią świętego męża dał początek słowy „eremita”.

Dlaczego dla osoby chcącej oddać się Bogu tak ważna jest „puszcza”? Tam nic cię nie rozprasza, nic cię nie zajmuje. Jesteś tylko ty i Bóg. To rodzaj nieba będący zaprzeczeniem Edenu. A jak jest taki układ, to zaraz przyleci szatan, by pozawadzać. I z tym szatanem, a konkretnie jego pokusami trzeba będzie walczyć, trzeba będzie wytężyć siły moralne, by dać dowód swojego poświęcenia.

Jaka więc była ta pustynia? Po pierwsze musiała mnicha wyżywić, ale nie być jak ogród w Eden. W efekcie mamy teren dziki, ale nie zbyt dziki, bo to nie sztuka zagłodzić się na śmierć. A i co bardziej żyzne tereny już były jakoś zamieszkane. Co to za mnich, którego ciągle ktoś nachodzi? A przecież taki samotnik nosił po grecko miano monachos od słowa monos „jeden, pojedynczy”. I od niego bierze się polskie słowo mnich. I pośrednio nazwa miasta Monachium. To była osoba, która rzucała miejskie czy nawet wiejskie wygody i szła w dzicz, by pośród pustki pośród trudów przetrwania żyć modlitwą, ale też poznawać siebie.

Teren musiał zapewnić sam z siebie swoiste naturalne minimum. I nie chodziło tylko o jedzenie korzonków, znalezionych między skałami. Mnich-eremita mógł mieć własne pole, bo z czegoś się musiał utrzymać. Jednak nadwyżkę powinien przeznaczać na czyny miłosierdzia. Ponadto nie wszystko mógł wyprodukować sam. Nie miał przecież kopalni miedzi czy żelaza, ani huty, ani warsztatu by naprawić choćby sierp, czy zrobić sobie nowy. Mimo wszystko, gdy nie miał ani rodziny do wykarmienia, ani jak zarobku przepić, stosunkowo dużo zasobów, czy to właśnie żywności, czy nawet pieniędzy zostawało. I to jest ważne w zrozumieniu dalszej historii monastycyzmu. Anachoreccy mnisi żyli pozostawieni sami sobie, czasem mając gości w postaci pobożnych chrześcijan, mając towarzyszących im uczniów czy innych bywalców pustyni. A te drugie spotkania nie musiały być przyjemne. Kto ucieka od cywilizacji? Poza mistykami, robili to ludzie, którzy nie mieli innego wyboru. Byli to na przykład dłużnicy, ale też zbuntowani chłopi. Pamiętacie, gdzie udał się Mojżesz, gdy zrozumiał, że wszyscy wiedzą, że zabił Egipcjanina i nawet hebrajscy pobratymcy mogą go wydać? Na pustynię, do kraju Madian.

Na pustyni łatwo było spotkać także rzezimieszków, czy całe bandy szukające z dala od ludzi okazji do przeczekania gorącego okresu. Często tacy ludzie znajdowali zatrudnienie przy wypasie bydła, więc całkiem możliwe, że do żłóbka Jezusa nie poszły żadne pacholęta przyuczające się pasterskiego fachu, ale złodzieje, a nawet mordercy. A co?! Zbójca nie może hobbystycznie przygrywać na fidrygałkach czy multankach? Do tego wątpliwej jakości towarzystwa dodajcie dzikie zwierzęta, dla których samotny człowiek, w dodatku wymęczony postami był łatwą ofiarą.

Było więc to ryzyko, ale największym wrogiem na pustyni była pokusa. Choćby taka, by rzucić to wszyscy w diabły i wrócić do miasta, nawet po to by żyć na garnuszku krewnych. Jak walczyć z pokusą? Ograniczając jej źródła i mnożąc zasługi. Dlatego po pierwsze, mnich musiał wiedzieć, jak diabeł go kusi i czym, a także czego oczekuje od niego Bóg. Nie dziwmy się, że to właśnie wśród eremitów powstała tradycja o ośmiu duchach zła, która przerodziła się w siedem grzechów śmiertelnych czy też głównych.

Tak Na Marginesie: jednym z nich była acedia, czyli lenistwo, ale rozumiane raczej jako duchowa niemoc, wypalenie. Ale o tym w materiale o Siedmiu Grzechach Głównych. Będą łapki w górę, będzie materiał. Jak nie, będzie tylko wpis na blogu.

Wspomniałem już, że mnisi zachodzili do miast, by zarobić oraz by głosić. Uwierzcie, że był to wielki kopniak dla miejskiej kultury chrześcijańskiej. Ta od czasów Konstantyna stała się modna, a więc było wielu chrześcijan letnich, uznających prawdę czasu, ale też takich, którzy krytykowali właśnie tą letniość czy próby łączenia przez szeregowych chrześcijan ale też hierarchów zasad chrześcijańskich z życiem doczesnym. Wszak poganie oferowali wiele ciekawych rzeczy, do których oko i ucho chrześcijanina mogło przywyknąć i nawet je zaakceptować. Zwłaszcza chrześcijanin wielkomiejski miał tysiące powodów, by naginać zasady wiary, bo „wszyscy tak robią”.

I tu wchodzą eremici i mnisi, ludzie oderwani od tej rzeczywistości i mówiący: „Przecież to jawny grzech!” a ponadto, mający na to receptę. Mniej jeść, mniej ulegać popędom, mniej wynosić się ponad innych, mniej pragnąć, mniej ulegać emocjom, mniej oglądać się na innych, a przy tym więcej od siebie wymagać. Nie można tu ukrywać, że to podejście miało w sobie coś z manicheizmu, odrzucenia ciała na rzecz ducha, skoro za najgroźniejsze uznano wady duchowe, a te bardziej cielesne zdawały się mniej groźne. Ale tu znowu odsyłam do materiału o grzechach głównych, który nagram przy najbliższej okazji…

Mnisi i eremici byli radykalni, tak samo jak radykalni byli ci, którzy woleli umrzeć rozszarpani na strzępy niż wyrzec się Chrystusa. Często w swych poglądach sięgali do ekstremizmu. I to nie bezpodstawnie. Mamy przecież w Biblii wielkie postaci, które były gotowe oddać życie za swoje poglądy i jednocześnie prowadziły raczej pustelniczy tryb życia. Eliasz, „prorok jak ogień” i jego następca, Elizeusz. Jan Chrzciciel żywiący się szarańczą i miodem.

To imponowało, to było zachwycające, nowe i świeże. Nawet przy swoim braku ogłady mnisi nieraz mogli mieć lepszy kontakt z prostymi ludźmi, bo tacy byli – prości, niekiedy nieokrzesani. Do tego bardzo głęboko wierzący. Trafiali nie tylko do dewotów, ale też do letnich chrześcijan. Także potem w historii wielu radykałów miało właśnie eremickie korzenie, jak Piotr Pustelnik, organizator ludowej krucjaty. I tu ta ludowa krucjata organizowana przez pustelnika wymknęła się spod jego kontroli i nieraz dopuszczała się antysemickich ataków, przed którymi Żydów bronili hierarchowie,jak na przykład w Wormacji krzyżowcy wraz z mieszczanami wpadli do rezydencji biskupa, gdzie tychże Żydów schroniło się pięciuset i wszystkich zabili.

Także z powodu radykalizmu mnisi byli solą w oku pogan.

Spójrzmy na to od strony dwóch ludzi. Pierwszy to pogański filozof, wybitny orator i nauczyciel ale też wróg chrześcijaństwa. Był nauczycielem na przykład Juliana zwanego Apostatą. Mnichów widział jako ludzi smutnych, noszących czarne szaty, element groźnej dla jego ukochanej przez niego antycznej kultury umiłowania ciała i piękna. Ale miał ucznia, który został biskupem Antiochii, i to podobno głosem ludu – biskupa Antiochii, Jana, zwanego Złotoustym, czyli Chryzostomem. I ten pisał o mnichach, którzy żyją jak aniołowie, oderwani od wielkomiejskiego życia, do tego sam miał za sobą epizod mniszy, który musiał przerwać z powodu słabego zdrowia.

I chyba najlepszym wyjaśnieniem tej przepaści między życiem mniszym a pogańskim stylem życia jest anegdota opowiadająca o tym, jak uczniowie Libaniusza spytali go, spoczywającego na łożu śmierci, kto powinien być jego następcą. Retor miał odpowiedzieć:
„Jan, gdyby go nam chrześcijanie nie ukradli”.

Ideały mistrza były nie do pogodzenia z ideałami ucznia, choć sama sztuka oratorska została zachowana. Tak samo świat grecko-rzymski był nie do pogodzenia z monastycyzmem. Zapał religijny był nieraz niewspółmierny do wiedzy religijnej, wszak żyjąc w odosobnieniu mnich nie zawsze miał możliwość skorygowania swoich poglądów. Nie miał nikogo, kto mógł mu powiedzieć, że ta myśl jest błędna, czy że ta teoria nie ma podparcia, albo przypomnieć wersu z Ewangelii, który mu umknął. Mnisza część chrześcijańskiego świata wymagała systematyzacji.

Tym bardziej, że święci mężowie mieli uczniów. Sami też nieraz byli czyimiś uczniami. Nawet jeśli nie mieszkali oni z nimi, to słuchali ich rad, mając własne pustelnie i czasem zachodząc, by się poradzić. Nieraz takie pustelnie zakładano celowo w pewnym oddaleniu, by codziennie żyć osobno, ale też w razie czego podejść i się poradzić.

Mój ulubiony dialog mistrza z dwoma uczniami, którzy do niego zawitali to:

– Ojcze, ile można dziennie zjeść, by nie zgrzeszyć?
– Dwie bułki dziennie.
– Ale kto tyle zdoła przejeść?!

Nas to dziwi. Gdyż nasze bułki to napompowane kawałki chleba. Ale i mistrz i uczniowie widzieli, że chodzi o specyficzny rodzaj chleba, bardzo twardy, bo podwójnie wypiekany, który służył legionistom w czasie marszu. Był średnio pożywny, ale sam proces jego spożywania zajmował tyle czasu i rozkładał przyswajanie kalorii na tyle godzin, że lekko głodny, bo głodny, żołnierz mógł maszerować długo nim opadł z sił.

A przecież były tradycje wojskowe w mniszych wspólnotach mocne, zwłaszcza w tych pachomiańskich. Pachomiusz, od młodości służący w wojsku rzymskim, nawrócił się i zdobywszy szacunek i uznanie założył swoją wspólnotę mniszą. A że mnichów przybywało, konieczne było jakieś ustalenie zasad. I tu był potrzebny regulamin niemalże wojskowy. Tak powstała reguła pachomiańska, spis obostrzeń jakim podlegali pachomiańscy mnisi. A tych było sporo, bo pod koniec życia Pachomiusza było to kilka tysięcy chłopa i bab, bo i żeńskie wspólnoty siostra założyciela, Maria, powołała. Jakoś trzeba było nad tym zapanować.

Takie wspólnoty żyjących razem mnichów nazywamy cenobitami, od słowa koinobion, życie razem, we wspólnocie – od koinos – „wspólny” i „bios” – „życie”. I miały one siłę nieznaną pojedynczym mnichom. I najbardziej maślane masło mniszego monastycyzmu ustąpiłoby zgranej wspólnocie braci. Po pierwsze, pachomiańskie wspólnoty miały jasno ustalona hierarchię. Po drugie, regulowały co i kto ma kiedy robić. Po drugie, zrzeszały duże grupy ludzi we wspólnym wysiłku.

To generowało siłę. Pojedynczy eremita mógł wybić się z tłumu i dotrzeć do szerszej masy jedynie swoimi własnymi siłami i ewentualnie jakiegoś wpływowego promotora. Ktoś ze wspólnoty miał za sobą autorytet jej własny, ale częściowo wywodził się on od nauczyciela, który ją założył, a także rozwijających ją jego uczniów. Własna charyzma i wspólnota za nią stojąca, firmująca ją dawały olbrzymiego kopa do popularności. Nie bez przyczyny dziś wielu katolików słucha ludzi ze skrótami OP, SJ, lub FSSPX wstawionymi po nazwisku jak wyroczni Bożej. Tu rodziły się problemy.

Taką siłę należało uregulować, czy – jak kto woli – ujarzmić. Mnisza tradycja mogła generować błędy jeśli pozostawiono ją samej sobie. Nakręcanie się uczniów, potęgowane przez rekrutowanie uczniów wśród najbardziej zapalonych i wypędzanie choćby mniej zapalczywych mogło prowadzić do radykalizmu niezgodnego z Pismem i nauką Kościoła. Nie przez przypadek wiele sekt stara się oderwać swoich wiernych – a raczej ofiary – od świata zewnętrznego, ukazując tylko to, co chce im pokazać, a i wiele systemów świeckich działa w ten sposób.

Dodajmy do tego potencjał ekonomiczny. Eremita uprawiający pole mógł znaleźć sposób na lepsze wykorzystanie pola lnu. Im więcej eremitów mających do roboty jedynie modlitwę albo uprawę lnu tym większa szansa, że znajdzie się lepsza forma uprawy lnu lub uda się wyhodować lepszą odmianę. Im więcej żyjących we wspólnocie mnichów, tym lepsza wydajność, bo mnich chory był zaopiekowany, a w tym czasie ktoś odrabiał jego działkę. Były sytuacje, gdy cenobici monopolizowali daną gałąź rynku, gdyż mieli niskie koszty i tanio sprzedawali produkt. Nieraz całe procesjo-karawany… karawany procesyjne? Wielkie grupy mnichów niosły nie naręcza kwiatów, ale właśnie snopy lnu na sprzedaż.

Dlatego też dzisiaj kluczowa jest rola uznania danej wspólnoty przez Kościół, często wiążąc się z danym biskupem nawet jeśli nie oficjalnie to poprzez wyrażane poparcie w kazaniach.

Cały czas jednak mówimy o wschodzie, Egipcie, Aleksandrii, Syrii. Jak to trafiło na Zachód? A, przez pewnego Hieronima. To właśnie Hieronim ze Strydonu zaraził zachodnie chrześcijaństwo monastyczną zajawką, tłumacząc teksty Ojców Pustyni, choć przekazał nie tylko same pozytywy, ale i negatywy, takie jak niechęć do higieny. Niektóre źródła wzmiankują o pewnej niewieście, Blezylli, którą posty i brak higieny zalecane przez świętego doprowadziły do śmierci.

Tak na marginesie: nadal mówimy tu raczej o radykalnym podejściu, gdyż higiena w średniowieczu stała dość wysoko i gdy ludzie mieli okazję się wykąpać – kąpali się, a w miastach działały łaźnie, które zanikł dopiero z powodu epidemii czarnej śmierci.

Mimo tych problemów jednak to zakony okazały się dla zachodniego chrześcijaństwa mocną stroną. Gdy mówimy dziś o dominikanach, jezuitach czy franciszkanach musimy pamiętać, że są to zgromadzenia ludzi, którzy powierzyli swoje życia konkretnej misji. I mamy tu echo działań Pachomiusza, który utworzył pierwszą regułę, bo wszak każdy zakon musi mieć regułę. Ona musi wyznaczać powołanie danego zakonu, ale też środki, jakimi się on kieruje w zarządzaniu dobrami, ale też relacje między jego członkami. Gdy święty Franciszek zgromadził naśladowców, musiał właśnie przedstawić regulamin zakonu Braci Mniejszych, by Kościół mógł uznać jego działalność.

To w klasztorach zachowały się liczne dzieła starożytne, kopiowane choćby ze względu na szacunek dla autorów, ale też, co ważne ze względu na ich udział w kreowaniu się chrześcijańskiej filozofii. Skoro Ojcowie Kościoła cytowali Sokratesa, Platona, powoływali się na dzieła historyczne Józefa Flawiusza – to dlaczego ich nie zachować?

Zakony miały ułatwioną wymianę wiedzy między sobą, bo lingua franca tego okresu była latina. A czytaty i pisaty mnich prędzej umiał napisać list po łacinie niż w ojczystej mowie. I mógł napisać list do kolegi w klasztorze pięćset kilometrów dalej: „Witaj, bracie Szczepanie! oznajmiam iż metoda uprawy pszenicy brata Albiusa zapewniła nam żywność na dwa razy dłuższy czas niż tradycyjna. Wypróbuj ją! Pozdrawiam, brat Wurt”. I to działało. Trójpolówkę na ziemiach polskich zaadoptowali cystersi. To przyczyniało się do wzrostu ekonomicznego. Za tym poszły liczne nadania, ale też to było przez nadania napędzane. Im więcej ziem, tym więcej mógł sobie pozwolić zakon. Kapitał się kumulował…

I właśnie dlatego wszystko mocno posypało się, gdy nadeszły czasy średniowiecza. O ile początek tego okresu, po zdobyciu Rzymu przez barbarzyńców był dla Kościoła wielce chwalebny, bo to on był spoiwem między starym stylem życia a nowym to dalej było trudniej. Zakony stawały się bogatsze z powodu wyżej wspomnianej ekonomii. Mnich mniej konsumował, a więcej produkował.

Z czasem możni uznali, że takie bogactwa nie mogą być poza władaniem ich dynastii i zadbali o to, by opaci i przeorysze były szlachetnego pochodzenia. Była to też swoista rekompensata za wyłączenie ich z drzewa genealogicznego. Nadliczbowa córka, zupełnie obojętna na sprawy wiary, zostając przełożoną zakonu miała większe szanse na zostanie czczoną święta niż najświętsza chłopka. Więc warto było też nadać jej klasztorowi wieś czy dwie. Tak samo drugi, czy trzeci czy czwarty syn. Tym bardziej, że wraz ze wzrostem liczby szlachetnie urodzonych dostojników zakonnych rosła do nich niechęć. Do tego wiele zakonów miało własne wsie, podległe im na zasadzie wasalstwa. Gdy ktoś ślubuje ubóstwo, ale by zachować szyk na przyjęciach otacza się służbą, posiada własne sfory psów do polowań, a jeszcze w dodatku życie towarzyskie bogate aż nadto i własnych współbraci jako takich traktuje jak plebs, dojdzie w końcu do buntu.

U karmelitów doszło do rozłamu, gdy święta Teresa z Avila i święty Jan od Krzyża powiedzieli „nie” złagodzonej od stu pięćdziesięciu lat regule zakonu i zażądali powrotu do dawnych zasad. Była to reakcja na to, że pochodzący ze szlachty, windowani na wysokie i dochodowe stanowiska członkowie traktowali współbraci i współsiostry rodem z gminu jakby nie obowiązywała żadna reguła. Ale przywykli do nowych zasad bracia i siostry nie chcieli uznać starego rygoru, od którego tak wiele lat odchodzili. W efekcie tego powstała wspólnota trzewiczkowa („łagodna”) i bosa („rygorystyczna”).

Gorzej jest, gdy nie ma kto odpowiedzieć na zarzuty zakonnika i ten ma swoje pięć minut, by przybić tezy do drzwi. Reformacja odrzuciła życie zakonne jako zdegenerowane i nawet kapłanów-pastorów uznała za członków ludu, którzy winni mieć własne rodziny.

Do tego dochodzi jeszcze sama dynamika kultury. W średniowieczu wykształciła się grupa społeczna, której głównym zajęciem była wojna. Nie była to zresztą wyjątkowa sytuacja, bo w Japonii w naturalny sposób wykrystalizowała się kasta bushi, czyli samurajów. Chrześcijaństwo starało się ucywilizować rycerstwo, ale samo podlegało też wpływom struktury społecznej, z jakiej wywodzili się kaznodzieje i hierarchowie.

Jeśli mamy grupę ludzi, którzy uczą się od małego jak walczyć, do tego są wychowywani w duchu religijnym, a przed oczy stawia im się świętego Jerzego czy Archanioła Michała, to w końcu ktoś dojdzie do wniosku:
– „Załóżmy bractwo rycerzy walczących w świętej sprawie”.

I powiedzmy sobie szczerze, nie była to droga z zamierzenia zła.

Krucjaty były odpowiedzią na istniejący od kilkuset lat problem ataków islamskich na kraje chrześcijańskie i zmiany w podejściu do chrześcijan w Ziemi Świętej. Wraz z nimi rosło zrozumienie dla idei przelania krwi dla Chrystusa, nawet jeżeli wiązało się z tym uśmiercenie niewiernego. Zrozummy: niewierny chciał zabić współbrata, chrześcijanina, a my stoimy między nimi. Usuniemy się, by okazać własną łagodność, czy raczej poświęcimy życie, by ocalić współbrata? Jednym z celów joannitów było uwalnianie chrześcijańskich więźniów.

Zostanie członkiem zakonu rycerskiego było ryzykiem, ale ryzykiem zrozumiałym dla ludzi epoki, wiele chwalebniejszym niż śmierć w imieniu roszczeń seniora do trzech wsi nad rzeką. Cóż bardziej zapewni raj niż oddanie życia za Boga? I ta gałąź życia zakonnego miała swoje problemy, takie jak upolitycznienie czy żądza władzy. Templariusze podpadli zapewne z powodu ambicji finansowych, zaś Krzyżacy tworząc własne państwo gdy pobił na nim pogan zaczął ich szukać gdzie się tylko opłacało. Teraz zakony te prowadzą raczej działalność charytatywną, militarny styl zachowując w regułach i stopniach.

Obecnie często mnichów chrześcijańskich, poprzez podkreślenie konkretnych wad, a zignorowanie zalet samej instytucji zakonu porównuje się z ascetami czy też mnichami wschodnimi. I tu jest potężna różnica. W buddyzmie na przykład celem życia mniszego niejako jest samodoskonalenie, ale jest ono skupione tak naprawdę na osiągnięciu oświecenia, stania się buddą. W hinduizmie – o wyzwolenie z cyklu kolejnych wcieleń przez poznanie siebie. W chrześcijaństwie celem nie jest zaprzestanie bycia, czy własne „ja”, ale osoba Boga, który powołuje i wzywa do konkretnego działania także dla innych. Celem nie jest usunięcie się z życia, rozpłynięcie się we wszechświecie czy i rozpłynięcie się, ale właśnie „być bardziej”.

I był sytuacje, gdy te mnisze wspólnoty wpływały na przykład na wspomnianych samurajów, którzy na przykład ćwiczyli zdolności strzeleckie na psach, wypuszczanych na specjalnych wybiegach, a niekiedy w specjalnych zbrojach (żeby ciągle nie kupować nowych psów). Zachęta do porzucenia tego procederu wyszła właśnie od mnichów buddyjskich, przekonujących, że takie krzywdzenie zwierząt niszczy karmę.

Tak na Marginesie to uznanie, że Szaolin jest lepsze niż Tyniec to efekt fascynacji Wschodem i jego dziwami, które uznajemy za lepsze, bo są rzekomo bardziej starożytne niż nasz parafialny kościółek. Ale o ciągotach ideologicznych chrześcijan w innym materiale.

Stało się. Kanał na youtube już działa

Stało się. Za namową osób, które twierdziły, że czasem lepiej posłuchać niż czytać, otwarłem kanał na youtube. Subskrybujcie, łapkujcie w dowolną stronę i komentujcie.

Poniżej wersja dla wzrokowców. I tych, którzy słyszą w filmiku, że jak kupujesz mikrofon o nazwie Screamer to znaczy, że masz do niego wrzeszczeć, by nagrać cokolwiek.

Dziś, na dobry początek, zacznijmy od czegoś złego. Bardzo złego. Okropnie niemożebnie złego. Od herezji.

Czym jest herezja? W najbardziej ogólnym pojęciu herezja jest to pogląd religijny nie do pogodzenia z tym, co uznane zostało w danej religii za poglądy zdrowe i fundamentalne. Ten zestaw poglądów nazywamy ortodoksją, czyli „poprawną wiarą”. Tu powinna nam się przypomnieć wizyta u ortodonty lub ortopedy, czyli ekspertów od prostowania odpowiednio: zębów i kończyn dolnych.

Oczywiście, nie każdy pogląd inny niż w nauczaniu katolickim staje się od razu herezją. Przykładowo – w Kościele katolickim nie ma rozpowszechnionego kultu ikon, jest to jednak powszechne w Kościołach wschodnich. Tak samo nie jest herezją dla nikogo herezją robienie znaku krzyża z prawej na lewo i odwrotnie, czy używanie krzyża prawosławnego. Jednak jako, że Kościół prawosławny pod względem teologicznym nie ma wielkich różnic w stosunku to Kościoła rzymskiego, nie był uważany stricte za heretyków.

Jednak już protestancka nauka o Eucharystii jest już nie do przyjęcia, jest herezją. Tak samo dla protestantów herezją jest kult eucharystyczny, dotyczący hostii zamkniętej w monstrancji.

Skąd się wziął sam termin „herezja”? Tu musimy się cofnąć do rzeczywistości starożytnej. Jesteśmy w świecie hellenistycznym, grecko-rzymskim konkretnie, gdzie nie ma jednego z góry narzuconego kultu, ani jednego wiodącego nurtu filozoficznego. Mamy stoików, cyników, platoników, gnostyków – i z tego wszystkiego człowiek mógł wybierać do woli. I ta różnorodność szkół filozoficznych i możliwość przyjęcia dowolnych poglądów nazywana jest „hajresis”, czyli „wolnym wyborem”.

Wchodząc na scenę filozoficzną basenu Morza Śródziemnego można było wybierać w ofertach jak w towarach na pólkach hipermarketu. Można było mieć mieszane poglądy, byle były wewnętrznie spójną syntezą.

Nie znaczy to, że wszystkie szkoły filozoficzne uznawały się za równe, czy wzajemnie się szanowały. Ojciec hołdujący stoickim wartościom mógł wydziedziczyć syna za chodzenie do cynickiego nauczyciela. Trwał stan ciągłej debaty, której celem nie było tylko przekonanie innych, że dany pogląd na naturę świata, człowieka i bogów jest prawidłowy, ale też do zachęcenia uczniów do pobierania nauk i posłania na nauki dzieci (odpłatnie, rzecz jasna).

Nawet w judaizmie, jaki zastał Jezus była podobna sytuacja. Mieliśmy skupionych na Świątyni saduceuszów, interpretujących przepisy Tory faryzeuszów i uczonych w Piśmie, prozelitów szukających religijnego uzasadnienia wojny wyzwoleńczej z Rzymem, skupionych na pokucie i oczekiwaniu Mesjasza zwolenników Jana Chrzciciela. I tak, kłóciły się one między sobą, choćby o uznawaną przez faryzeuszy a odrzucaną przez saduceuszy Torę mówioną.

Jednak chrześcijaństwo przyniosło zupełnie inne znaczenie „herezji”, stale trzymając się definicji w formie „wyboru”. Wynikało to z przeświadczenia, że Kościół nie powinien być podzielony, powinien głosił prawdę o Bogu. Skoro mamy prawdę objawioną, nie ma możliwości wybrania sobie z niej czegoś, ani zapożyczenia z niej niczego do obcej filozofii, co z samym chrześcijaństwem byłoby sprzeczne. Stosowanie zasad hairesis do spraw wiary było grzechem.

Tak, w samym Kościele były różne ośrodki nauczania, różne tradycje, Kościół aleksandryjski nie był taki sam jak ten jerozolimski, koryncki czy rzymski, ale nadal było spoiwo – jedna, konkretna nauka na temat Trójcy Świętej.

W czasach prześladowań, gdy chrześcijanie byli zjednoczeni choćby uznaniem pewnego kanonu Pisma Świętego, czy wspólnym doświadczeniem męczeństwa, nie było takiego pola do herezji, choć pewne problemy z niejasnością doktryny istniały. Pojawiał się na przykład problem – co z tymi, którzy przyjęli chrzest, a potem w obawie przed śmiercią wyrzekli się Chrystusa? Czy można kogoś ponownie ochrzcić, albo wymagać by to zrobił, by uznać go ponownie za chrześcijanina? Jakby ktoś pytał: nie, nie ma takiej potrzeby, chrzest jest jednorazowy.

Dodatkowo działanie chrześcijaństwa w kręgu, który znał „hajresis” w starej wersji kusiło, by zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, czyli by postać Chrystusa spróbować włączyć do jakiegoś nurtu filozoficznego. Tu mamy aktywny przede wszystkim gnostycyzm, który stworzył nawet kilka apokryfów, między innymi te rozpowszechnione przez fanów Marii Magdaleny i Dana Browna. Wykorzystywano to, zwłaszcza gdy zasady danej filozofii zdawały się lepiej tłumaczyć dlaczego nieśmiertelny Bóg przyjął ciało, uważane za więzienie duszy.

Prawdziwym przełomem w rozwoju herezji był wiek IV, gdy pojawiły się wątpliwości co do tego, jaka ta prawdziwa natura relacja Ojca, Syna i Ducha jest. Co robić? Nie ma możliwości pozostawienia sprawy po prostu w sferze wolnego rynku idei. Tu chodziło o sprawy życia i śmierci, ale także porządku publicznego.

Kwestia wiary była traktowana śmiertelnie poważnie i myśl o tym, że ktoś z najbliższych albo znajomych nie tylko odrzucił zbawienną naukę, ale jeszcze zaczął wygadywać jakieś banialuki o tym, że Syn nie jest w pełni Bogiem… Ło! Taka myśl budziła sprzeciw. To tak jakby ktoś zaczął nauczać na kursach BHP, że ranę ciętą należy posypywać solą.

Powiedzielibyśmy: „Nie rób tego! Nie powinieneś mieć prawa głosić takich dzikich teorii! Na pewno nie poślemy naszych pracowników na takie kursy i będziemy przed nimi ostrzegać!”.

Tu nie było miejsca na tolerancję, gdyż chodziło o dobro duszy i ryzyko wiecznego potępienia. Tym bardziej, że po prawdzie wiele herezji dotykało spraw, które wymagały solidnej wiedzy teologicznej, a jako, że sprawa była publiczna, dotykała zwykłych ludzi… Cóż, jeśli dziwicie się, że w czasach epidemii każdy uważa się za nieformalnego profesora z dziedziny mikrobiologii i wirusologii, to co powiecie na to, że w czasach sporów dogmatycznych o naturze Boga debatowali tragarze i praczki.

Nie powinno nas to dziwić, gdyż przecież słuchali swoich kaznodziejów, niektórzy mieli też możliwość przeczytania Pisma i na tej podstawie wyciągali własne wnioski. Było to ważne, więc ludzie rozmawiali o tym i kłócili się o to.

Co więcej, skoro wiara wyrażała się także w liturgii, ortodoksja może być tłumaczone także jako „prawidłowe oddawanie chwały”, heretycy logicznie muszą się też zbierać w osobnej grupie, gdzie kult będzie dostosowany do ich poglądów. Tych samych zgromadzeń zaczną unikać ortodoksi. Jakby tego było mało, heretycy będą uznawali się za ortodoksów, tych, którzy mają rację, pogląd innej grupy uznając za herezję. Nie będą uznawać zwierzchnictwa biskupów wyznających inną wiarę, więc stąd już krok do schizmy.

Bardzo często interweniuje tu władza świecka, bo nikt nie lubi widoku ludzi okładających się sztachetami na ulicach z dowolnego powodu, a dokładanie do długiej listy tradycyjnych pretekstów (pieniądze, alkohol, sport, kobiety) jeszcze religii tworzyło ogromne pole do popisów w sztukach walki.

Dla każdej władzy idealnym rozwiązaniem jest monolityczne społeczeństwo. Gdzie nie ma różnic – nie ma sporów, można zająć się poprawianiem infrastruktury i zbieraniem podatków. Ponadto wielu władców czuło się odpowiedzialnych też za duchową sferę życia poddanych i nie uśmiechało im się, by na terenie ich państwa grasowały sekty.

Bardzo często herezja stawała się sprawą kulturową, elementem przynależności etnicznej czy nawet sportowej. Tak, w starożytności bardzo popularną rozrywką były wyścigi rydwanów i drużynom przypisano sympatie nie tylko polityczne, ale też religijne. Dodajcie do tego fakt, że już wtedy istnieli kibole, którzy potrafili toczyć uliczne walki, czy na przykład spalić synagogę.

To prowadzi do powstania konkretnego ustawodawstwa, regulującego życie sekt i heretyków. Rzadko kiedy było to obiektywne prawodawstwo, częściej próba wykorzystania władzy z pożytkiem dla wyznania z którego wywodził się władca. W średniowieczu przyjmie to formę inkwizycji, czyli sądu badającego odszczepieństwo od wiary.

I tak, heretyków zabijano. Nie tylko na stosach, ale też na szafotach, szubienicach i nie tylko po stronie katolickiej. Dlaczego tak? Po pierwsze – heretyk narażał poprzez wyznawane poglądy życie wieczne innych ludzi, więc kara jest stosowna do uczynków. Pamiętajmy, mówimy o moralności i wrażliwości ludzi dawnych wieków, a przecież i dziś jest wysoka tolerancja do fizycznej likwidacji ludzi, którzy zagrażają innym. Po drugie – często za sprawami religii stały też sprawy państwowe, jakaś rebelia i bunt.

Dobra, tak było kiedyś? A czy dziś termin herezji jest zbędny, niepotrzebny, niepotrzebnie deprecjonujący inne poglądy. Absolutnie nie. Jest to nadal termin który powinien być używany. Jak ktoś głosi nauczanie niezgodne z nauczaniem Kościoła, to trzeba jasno powiedzieć: „To herezja, dokładasz coś albo omijasz z depozytu wiary!”

Aktualnie bardziej stawia się na dialog i w sumie tu się rodzi problem… Nieładnie jest komuś wytknąć, że głosi herezję. Mam wrażenie, że w zbiorowej wyobraźni jest zakorzeniony taki schemat, że jak rano powiesz komuś, że jego poglądy religijne, czy filozoficzne są błędne, to wieczorem przyjdziesz pod jego dom u podpalisz krzyż, a następnego ranka będziesz ogryzać jego kości.

To zamyka tak naprawdę temat pojęcia „prawdy” i „prawdziwej” wiary w szafce z napisem „Zagrożenie dla świętego spokoju”. Nie pomaga swoisty „język teologiczny”, który stał się mową ludzi Kościoła, gdzie wszystko trzeba ubrać w co najmniej trzy słowa. Nie ma „herezji” – jest „pogląd sprzeczny z doktryną”. Nie staniemy ze sobą w prawdzie i nie powiemy: jesteś dla mnie heretykiem, wiem że ja też jestem dla ciebie heretykiem, ale jakoś musimy żyć obok siebie, mimo że moje poglądy urągają twoim, a twoje – moim.

Próba uznania, że liczą się tylko sprawy, które nas łącza i o nich będziemy rozmawiać i ich szukać, prowadzi donikąd. Będziemy tylko się chwalić, że zauważamy inne rzeczy i och! ach! jacy są wspaniali nasi bracia odłączeni. Jeśli obok akcentowania różnic zdołamy też zauważać różnice i albo spróbujemy je wyjaśnić, albo podjąć próbę skutecznego przekonania drugiej strony, będziemy prowadzić dialog, a nie kółko wzajemnej adoracji.

Rzeczy, które dawniej nie były herezją teraz musimy za takie uznać. Dawniej nie byłoby problemem stwierdzenie, że świat powstał w siedem dni, a opisana w Biblii historia dziejów od stworzenia Adama do osiedlenia się Abrama w Kanaanie jest idealnym odwzorowaniem rzeczywistym wypadków. Dziś jednak uznanie Biblii za podręcznik historii naturalnej jest sprzeczne może nie z konkretnym dogmatem ale poglądem Kościoła na temat tego, czym Pismo Święte jest.

Czy każdy ma prawo wierzyć w co chce? Tak. Czy każdą hybrydę poglądów należy nazywać katolicyzmem a nawet chrześcijaństwem, bo tak chce jej głosiciel? Nie.

Tym bardziej, że mamy obecnie bardzo podobną sytuację jak w starożytnym świecie. Krąży bardzo wiele filozofii, ruchów, poglądów i trendów i wiele osób kusi, by jakoś tam albo wrzucić coś chrześcijańskiego albo do chrześcijaństwa z tego coś ściągnąć.

Nie każda taka zmiana jest zła, chrześcijaństwo nieraz ściągało pogańskie zwyczaje, nadając im inny wymiar. Nie jest herezją czczenie wcielenia Syna Bożego w dzień przesilenia zimowego, bo tu po prostu nadano inną symbolikę zwycięstwu dnia (światła, dobra) nad nocą (ciemnością, złem). Jednak próba wciągnięcia na przykład reinkarnacji w Ewangelię, czy uznania Jezusa za źle zrozumianego hinduistę – jest herezją.

Innym zagrożeniem jest próba superracjonalizacji wiary, przyznając mniej lub bardziej otwarcie, że ten lub inny dogmat jest niemożliwy do akceptacji w XXI w. albo jest tworem czysto religijnym i nie ma oparcia w historii. Cuda Jezusa? Wyolbrzymione wydarzenia! Na przykład: Jezus nie rozmnożył chleba, a jedynie zachęcił słuchaczy, by wyciągnęli zza pazuch ukryte zapasy, których nie pokazywali, bo nie chcieli się dzielić. Pokazuje to Jezusa jako wybitnego kaznodzieję, ignorując fakt, że był znak, dowód panowania Chrystusa ale nad naturą. W efekcie rodzi się herezja, której celem jest stworzenie czegoś, co ma być katolicyzmem tolerowalnym dla sceptyków, swoistym systemem moralnym bez realnego religijnego wydźwięku.

Jeden Testament, trzy religie? No, nie do końca. Ale od początku.

Pomysł na wpis podrzuciła mi Daria. Pozdrawiam.

Jak to się stało, że trzy wielkie religie (chrześcijaństwo, judaizm, islam), choć mają wspólny rdzeń tak się różnią? Teoretycznie łączy nas Stary Testament, dzieje patriarchów, proroków, królów… No, właśnie nie do końca. Zacznijmy od samego pojęcia „Stary Testament”.

Jest ono wybitnie chrześcijańskie, gdyż zakłada istnienie Nowego Testamentu. Podział na Vetus Testamentum, czyli księgi uznawane przez judaizm i Novum Testamentum, czyli te dotyczące Jezusa Chrystusa, Jego orędzia i nauczania, a także dziejów Kościoła. Ale po kolei. Jak Stary Testament widzi sam judaizm?

Oczywiście, żydzi nie używają nazwy „Stary Testament”. Gdy mowa o całości pism używa się słowa Tanach, albo Tanak, co jest skrótowcem od T-N-K, תנך, oznaczającego po kolei Prawo (תּוֹרָה, Tȏrāh, Tora), Proroków (נְבִיאִים, Nᵉḇȋ᾽ȋm, Newijim) i Pisma (כְּתוּבִים, Kᵉṯȗḇȋm, Ketuwim). Kluczowa jest Tora, czyli Prawo Mojżeszowe, zawarte w księgach Rodzaju, Wyjścia, Liczb, Kapłańskiej i Powtórzonego Prawa. Prawdopodobnie przed judaizmem istniała religia określana niekiedy jako mozaizm, czyli „mojżeszyzm”, a sam kult czy ogólnie uznawanie Boga Abrahama za bóstwo JHWH zataczał szerszy krąg niż sama rodzina patriarchy.

Pamiętajmy, że choć tradycja judaistyczna i chrześcijańska twierdziły, że autorem całego Pięcioksięgu jest Mojżesz, o tyle wszystko wskazuje na to, że sam tekst podlegał redakcji później. Judaizm kształtował się przez długie wieki i można wyznaczyć tu kilka punktów:

opuszczenie Egiptu przez Hebrajczyków – zarodek narodu, zjednoczonego wokół jednego Boga,
podbój Kanaanu – zajęcie swojego miejsca na mapie, okrzepnięcie cywilizacyjne,
ustanowienie monarchii i centralizacja kultu w Jerozolimie – typowa dla rządów standaryzacja praktyk, ale też dynastyczne mieszanie się z rodami i kultami pogańskimi,
podział polityczny i religijny na Izrael (10 plemion, państwo północne, stolica w Samarii) i Judę (2 plemiona, państwo południowe, stolica w Jerozolimie) – rozejście się młodego dość narodu na dwie frakcje, różne też pod kątem wyznawanej wiary, zwłaszcza w kwestii roli Jerozolimy jako świętego miasta,
upadek Izraela, a potem Judy, deportacja elit do Babilonu i zburzenie pierwszej świątyni – klęska spowodowana według proroków grzechami ludu i władców, zmuszająca ich do życia w obcym kraju, gdzie wiara istnieje jako jedna z wielu i z racji swej wyjątkowości, wymagała obrony,
powrót, odbudowa świątyni i reformy religijne – prawdopodobnie w tym okresie ukształtowała się Tora w jej brzmieniu jakie mniej-więcej znamy dziś. To efekt prób odtworzenia dawnego kultu i dostosowania go do potrzeb wspólnoty złożonej z repatriantów z Babilonu i tych, których przodków nie deportowano.
okres hellenistyczny, wojny machabejskie – podboje Aleksandra Wielkiego zaowocowały nowym rozkwitem pogaństwa, a także rządami władców niechętnych monoteizmowi. Próby przekształcenia wiary w JHWH w wiarę w Zeusa zaowocowały buntem, który dał Żydom pewną niepodległość.

Nie na długo. Za czasów Jezusa Judea była prowincją rzymską, rządzili nią po części urzędnicy średniego szczebla, a po części zhellenizowani królowie pokroju Heroda Wielkiego czy jego syna, Antypatra. Judaizm zaś poszedł w kilku kierunkach.

Pierwszy to faryzeusze i uczeni w Piśmie, badacze i interpretatorzy Pisma i tradycji. Była to grupa, z która najczęściej Jezus polemizował, głównie dlatego, że mieli ze sobą najwięcej wspólnego. Wierzyli w byty pośrednie (Aniołów i demony), zmartwychwstanie ciał, a także w to, że nie wszystko, co Bóg powiedział jest w spisanej Torze. Kultywowali tak zwaną Torę ustną, zestaw tradycji i przepisów, rzekomo przekazany Mojżeszowi na Synaju i (choć niespisany) wciąż ważny. Z racji na ścisłe zasady czystości i nieczystości, uważali pogan za nieczystych i raczej nie byli sympatykami Rzymian.

Drugi to saduceusze, bardziej skąpo opisani, choć zwykle bogato ubrani – w szaty kapłańskie. To stronnictwo skupiało się na roli świątyni, ofiar i przepisów kultycznych, jednocześnie mniej krytycznie podchodząc do okupacji rzymskiej, o ile ta pozwalała na kontynuację rytuałów. Nie wierzyli w zmartwychwstanie, a wiarę w anioły i demony uznawali głównie za herezję.

Kolejna droga to sykaryjczycy, czyli ruch już otwarcie rebeliancki, chcący obalić władzę okupanta poprzez terror. Zapewne do nich należał Barabasz, skazany za rozruchy i zabójstwo (Łk 23,19).
Osobną kategorią są esseńczycy, kojarzeni ze wspólnotą znad Morza Martwego. Prawdopodobnie przyłączyli się oni do powstania antyrzymskiego na przełomie lat 60. i 70. I w. po Chr. i stąd zanik tego ośrodka.

Mamy też oczywiście różnych proroków, takich jak Jan Chrzciciel, wywodzący się z rodu kapłańskiego, ale jednak działający poza Jerozolima, na pustyni (choć jemu przypisuje się pokrewieństwo z esseńczykami).

I nadszedł rok 70. po Chr. wojska rzymskie zdobyły miasto i zniszczyły świątynię. Trwające od czterech lat powstanie ciągnęło się jeszcze do 73. r. po Chr. Na mapie religijnej zostali niemal wyłącznie faryzeusze. Pozostałe grupy zeszły na boczny tor i musiały się podporządkować nowym zasadom życia żydowskiego w pogańskim świecie. Zaczął się okres walki o zachowanie religijnej tożsamości. Centralne miejsce zajmowała już nie Świątynia, a synagoga, w której czytano Pismo, przechowywano uroczyście zwój Tory, a wśród jej wiernych odbywały się święta.

Synagoga gromadziła ludzi, wyznaczając poprzez święta rytm tygodnia i roku i poprzez postać rabbiego wyznaczała krąg wiernych. Jej przełożony miał możliwość wykluczania niewiernych lub heretyków. Niekiedy, jak w IV w. po Chr. w Antiochii synagogi stawiały na reklamę, ściągając prozelitów z chrześcijaństwa i pogaństwa.

Jednocześnie już po zburzeniu świątyni, w czasie tak zwanego synodu w Jawne (choć mogła to być po prostu dłuższa tradycja zapoczątkowana w tym mieście) zaczął się proces tworzenia nowych przepisów, nowych tradycji. Ustalono na nowo kanon Pisma, niekiedy ostro debatując nad danymi księgami. Ciekawy jest tu przypadek Pieśni nad Pieśniami, która to będąc erotykiem, zawiera wzmiankę o Bogu tylko raz i to w metaforze gromu („ogień Pański”). Wybroniła się dzięki wstawiennictwu jednego z uczonych, który ogłosił, że „brudzi ona ręce” (w sensie: kto się jej dotknął, musi obmyć ręce, by świętość księgi nie miała kontaktu ze świeckimi sprawami). Odrzucono jednak teksty greckie, lub też fragmenty greckie ksiąg spisanych głównie po hebrajsku (Księga Daniela, cała Księga Tobiasza). Nad Pismem debatowano i dyskutowano zażarcie, tworząc nie tylko listę uznawanych ksiąg, czy przepisy, ale też pewną kulturę debaty, system myślowy, skupiony bardzo często na autorytecie rabbiego. Rozwijał się inny niż u chrześcijan mistycyzm, inna literatura, inna filozofia.

Największym jej przedstawicielem jest Talmud, powstały z Miszny (מִשְׁנָה, Mišnāh, Miszna) komentarza do Pisma, z komentarzem do tego komentarza, Gemarą (גמרא, Gemara) i obudowany komentarzami wielkich uczonych.

Powszechniejszy jest Talmud Babiloński, choć inna wersja powstała też w Ziemi Świętej i jest nazywana Talmudem Jerozolimskim. Ta księga wysunęła się na czoło w użyciu, jako napisana w bardziej znanym języku (Gemarę spisano po aramejsku, Misznę i Tanach głównie po hebrajsku) i zawierająca praktyczne zastosowania przepisów, nawet tak odległych jak te zwalczające kulty kananejskie. Zapewne w nich rytualnie gotowano koźlę w mleku jego matki.

Wpadlibyście na to, by z nakazu „Nie będziesz gotował koźlęcia w mleku jego matki” wyciągnąć wniosek, że:
– należy stosować osobne naczynia do potraw mięsnych i mlecznych,
– odczekać pewien czas między posiłkami mięsnymi a zawierającymi mleko,
– nie należy łączyć mięsa i mleka w jednym posiłku?

No, nie. To efekt bardzo długiej tradycji prób zaaplikowania zasady związanej zapewne z kultami pogańskimi, obejmującymi rytuał gotowania martwego potomstwa w tym, co powinno go wykarmić z rzeczywistością ludzi, którzy takich kultów nie znali. Nie chciano niczego ze słowa Bożego utracić jako niepotrzebnego, ale zachowywano je w rozumieniu praktycznym.

Większy nacisk niż u nas przykładano do postaci patriarchów, rozbudowując ich dzieje w w haggadach, pobożnych opowiadaniach i filozoficznych działach pokroju Kabały. Zdziwilibyście się, ile z nich trafiło do popkultury. Kojarzycie księgę Ain Sof Aur z pierwszego „Wiedźmina”? Ain Sof to według Kabały Bóg rozumiany jako manifestujący się w stwarzaniu duchowego świata.

To bardziej duchowe i mistyczne sprawy. Praktycznie niewątpliwie były stosunki z innymi religiami w tym, z chrześcijanami. O tym już w kolejnej części.

Nie taka ideologia straszna, jak ją malują.

Od pewnego czasu straszy nas się ideologizacją przestrzeni publicznej. Katolicy drżą przed ideologią LGBTQ, LGBTQ przed księdzem w każdym urzędzie gminy i na każdym komisariacie. Problem w tym, że bez ideologii nie ma szans, by istniało jakiekolwiek życie społeczne w XXI wieku.

Czym jest ideologia, gdy weźmiemy ja na sucho. „Idea” to myśl, pomysł, teza, zaś człon „logia” wskazuje na pewne usystematyzowanie, stworzenie wewnętrznych procedur myślowych, zestawu akceptowalnych i nieakceptowalnych metod łączenia logicznego faktów. Każda nauka posiada swoją „logię”, swoisty paradygmat i zestaw tez podstawowych, wyznaczających jej granice, ale też zasady wewnętrzne w obrębie jej działania. Nauki biologiczne działają w oparciu o empiryczne doświadczenia, dotyczące organizmów żywych, ich interakcji z otoczeniem nieożywionym i możliwych interakcji z otoczeniem ożywionym, a także wewnętrznej sferze życia pozwalającej danemu organizmowi pozostać w sferze organizmów ożywionych. Astronomia byłaby zapewne astrologią, gdyby nazwy tej nie zajęły różne Sybille z Piwnej 7. Działa ona wszak w oparciu o pewien zestaw zasad interpretacji określonych narzędzi – w ich skład wchodzi analiza spektrum światła emitowanego przez ciało niebieskie i odbieranego przez teleskop, ale już nie utożsamienie lwa z siłą zgodnie z daną tablicą wróżbiarską, czyli symboliczne ujęcie położenia słońca względem gwiazdozbioru lwa, typowe dla astrologii.

Wiek XX. przyniósł nam dwie główne ideologie, które jeszcze przez wiele lat rzutowały na obraz całego świata. Pierwsza i druga były nacjonalistyczne, różniły się jednak co do genezy narodu. Nacjonalizm chciał zachować naród powiązany z państwem, umocnić go i zapewnić mu kwitnąca przyszłość, komunizm zaś stworzyć nowy naród, nowe społeczeństwo, żyjące według zasad dopiero wymyślanych. Paradoksalnie i kapitalizm i komunizm najmocniejsze są albo tam, gdzie najsilniej był dany system wpajany, najsilniej gloryfikowany albo tam, gdzie był głoszony, ale realizacja doczesna nie miała racji bytu.

W efekcie Amerykanie są zachłyśnięci samą ideą bytu jako posiadania dóbr doczesnych i nawet śmierć z rąk policji niewinnego człowieka prowadzi do wyrównania statusu społecznego poprzez posiadanie i na zapas uzyskania zapasów szacunku poprzez strach. W czasie, gdy szarzy Amerykanie, dowolnego koloru skóry, boją się, ze ich sklep zostanie splądrowany przez ochraniany przez Antifę „wyklęty lud ziemi” gwiazdy prześcigają się w ogłaszaniu dla kogo czarne życie więcej znaczy. Z drugiej strony najmożniejsi Rosjanie dorobili się na dzikich kapitalistycznych zagraniach, zabawie prawem międzynarodowym, wyzyskiem własnych obywateli, idei „od zera do milionera” – zreszą, tak samo robi ich rząd, szukając okazji do intratnych umów z rządami dawniej satelickich państwa. W efekcie rosyjskie władze niewiele się różnią od chodzącego po domach „osobistego doradcy ds. dostaw energii elektrycznej”, twierdzącego, że twoja babcia zawiera doskonałą umowę z nową siłą na rynku energetycznym, tak naprawdę dodając do obecnego rachunku opłatę za swoje pośrednictwo. To wszystko okraszone jest dumą z odzyskania chwały Rodiny, za którą z faszystowskim najeźdźcą walczył prawujek Wołodia pod wodzą Batuszki Stalina.

I paradoksalnie role się odwróciły. Dawniej to zachód Europy był ostoją faszyzmu – wiadomo, od Madrytu po Berlin każdy naród był spadkobiercą Imperium Romanum, co dowodziła dalsza historia, pełna zwycięstw nad krajami od Berlina po Madryt. Wschód z jego nierównościami społecznymi, biedą, aspiracjami był żerowiskiem komunizmu. W XX w. powstały jednak tendencje odwrotne, bazujące na dawnych. Aby uniknąć oskarżenia o faszyzm Zachód zaczął się prześcigać w wytyczaniu nowych, szerszych granic wolności. Tak stworzył zestaw idei, które wytyczają zasady wolności osobistej. Osiągnął je w znacznym stopniu u siebie i… dalej iść nie mógł.

Nagle okazało się, ze Zachód ma masę ludzi skupionych na wymyślaniu nowych idei, zupełnie niezahartowywanych w tym, by te idee wyjaśniać innym. Jeśli elity przyjmowały twierdzenia o prawach kobiet, to było kwestią czasu, jak i przyjmą je wiejskie gospodarstwa. Jeśli elity przyjmowały twierdzenia o prawach zwierząt, to było kwestią czasu, jak i przyjmą je wiejskie gospodarstwa. Problem zaczął się w momencie, gdy racjonalne prawa ze strony społeczeństwa się wyczerpały, a zapotrzebowanie na czynsz filozofów nadal rosło. Zaczęły pojawiać się nowe prawa, nowe zasady życia społecznego, które jednak coraz bardziej dotyczyły gminu, zaś z którymi oświecona elita, pionierzy nowej moralności mogli eksperymentować.

Przypomnę: pewien działacz społeczny nazwał się na blogu transem-pedofilem, a media powiązane z Gazetą Wyborczą chętnie podawały dalej jego wypowiedzi, mówiące o wypowiedzi artystycznej (na blogu, nie była to wypowiedź wykreowanej postaci, ale wypowiedź rzekomo zacytowana na spotkaniu LGBT), a stwierdzenie w tonie „co z tego, że mówię o swojej pedofilii, skoro nie łamię prawa, więc nie podlegam karze” wcale nie są stawiane w jednym rzędzie z „co z tego, że zaliczyłem każdą sekretarkę, skoro każda wyraziła zgodę”. Tu dochodzimy do obecnego sporu, a raczej jednej jego strony.

Pewne środowiska stworzył sobie ideę postępu niemal tożsamą w metodologii z ideą ruchu komunistycznego: „byliśmy stłamszeni, byliśmy zepchnięci na margines, teraz siłą, legalną lub bezprawną, i z pomocą pożytecznych idiotów, musimy zyskać nasze prawa, co jest nieuniknione, a ci którzy się opierają to ostatnie bastiony zacofania, kołtuństwa i Ciemnogrodu, które kiedyś wreszcie ustąpią”.

To myśl, gdzie rozwój społeczeństwa ma jeden słuszny kierunek, a my tą drogą idziemy. Myśl, że zaszliśmy za daleko, albo że w ogóle gdzieś poleźliśmy w maliny jest herezją, uderzeniem w dogmat, nieprzyjmowalną pod żadnym względem.

Nie inaczej jest z ideą okopu, czyli z ideą z drugiej strony barykady, czyli ideologią konserwatywną. Ta grupa idei ma za zadanie udowodnić jedno: najlepiej już było. Chętnie odwołuje się do tez dawnych, tradycyjnie uznanych, podpartych autorytetem, jednak nie raz bez zrozumienia zasad działania psychologii i historii. O ile myśl, z którą związana jest ideologia LGBT – nazwijmy ją „progresywno-marzycielską – szuka jakiegoś odległego punktu na horyzoncie przed sobą i gdy tylko jakiś dostrzeże, rzuca się w barani pęd, na złamanie karku, o tyle myśl konserwatywno-idealistyczna stale, powoli szuka śladów przodków, uznając tylko dwa kryteria prawdy: te osoby myślały to, co my, pochodziły z tych samych kręgów co my. Gdy analiza każe odrzucić te kryteria, prawdę należy zmienić, dostosować, bo inaczej odbiorca jest gotów zwątpić w prostolinijność poglądów i zacząć doszukiwać się podstępu.

Jest to niejako efekt genezy polskich ruchów narodowościowych. Od PRL rosły one w ukryciu, po troszku zasilane wybiórczym patriotyzmem ekranizacyjno-lekturowo-społecznym. Do rangi cnót urastały krytykowane (nieraz słusznie) przez władze komunistyczne wady narodowe. Doszło do uznania „stereotypowego Polaka” za „idealnego Polaka”. Jednocześnie gdzieś zagubiono różnicę sensu między radykalizmem poglądów a dosadnością czy nawet wulgaryzmem wypowiedzi. O ile w ustach dawnych polityków w publicznych wypowiedziach wulgaryzm był fenomenem, uznano, że należy język rynsztoku przenieść do mediów, bo tylko wychowany w rynsztoku obywatel może go docenić. Wulgaryzacja języka po stronie raczej świątobliwej prawicy, czyli wszelkie „pedały”, „zboczeńcy”, „pederaści”, ale też „zdrajcy”, „dziady” i tym podobne obniżyły poprzeczkę i dały przyzwolenie na i tak używane po drugiej stronie „katofaszyzmy”, „katabasy”, czy akcje obrażające Matkę Boską.

Jeszcze gorzej jest, gdy czytelnikowi daje się dłuższy tekst. Nie może być ani za długi, ani poznaczony zbyt wieloma znakami interpunkcyjnymi sugerującymi usunięcie tekstu. O ile ktoś w danym cytacie podaje informacje akceptowalne dla docelowego odbiorcy: zostawia się to bez zmian. Jeśli zacny przodek nie znał całej prawdy: przedstawia się go jak gloryfikatora swoich spadkobierców czy potomków, a jeśli sprawa jest zbyt skomplikowana, należy wyciąć z cytatu kawałek. Wszak polski nacjonalizm musi radykalny, całkowity, aby przeciwstawić się zatruwającej korzenie totalitarnej władzy komuchów…

Trwa walka bokserska, a Kościół stoi w jej środku jako zaciekły przeciwnik jednych i mimowolny sojusznik drugich. Ale czy na pewno?

Wydaje się, że problem polskiego Kościoła to samookreślenie. Księża chcący zdobyć szereg słuchaczy chcą być utożsamiani z pewnym kręgiem odbiorców, ale nie boją się zaszufladkowania. Wręcz przeciwnie, mała, ale stała szufladka to cenna rzecz. Wystarczy jeden post na facebooku poza szufladkę i BAM! Odpadają polubownicy, odpadają co aktywniejsi politycznie wierni. Dotyczy to nie tylko lokalnego wikarego, proboszcza czy biskupa, ale i samego papieża – media starają się filtrować wypowiedzi Franciszka, by czasem lewicowy czytelnik nie został porażony nietolerancją Biskupa Rzymu, a prawicowe media nieraz na wyrost chcą uczynić z najbardziej liberalnej wypowiedzi kwintesencję polskiego kapitalizmu.

Kościół ma swoją drogę, swoje nauczanie, swoją ideologię i swoją doktrynę. Wiele razy już utykał w wąskim marginesie wytyczanym przez strony sporu. Za każdym razem, gdy szuka łatwego wyjścia przez przylgnięcie do jednej czy drugiej granicy, zbyt wielkie jest ryzyko pójścia dalej, aż na granice tejże ideologii.

Przytoczę tu starą, chińską bajkę.
Złodziej zakradł się nocą do ogrodu i zaczął przeklinać księżyc, że uniemożliwia mu pracę, że pokazuje swoją bladą, tłustą gębę wtedy, gdy nie potrzeba, że stoi po stronie strażników, że odbiera chleb ubogim, a chroni bogaczy,
W tym czasie bogacz zaczął zachwalać księżyc za to, że jest wtedy, gdy brak słońca, że okrasza niebo i upiększa gwiazdy, że daje wzrok w ciemności i na równi ze słońcem winien być wychwalany, nawet bardziej godny jest boskiej czci.
Na co księżyc odrzekł, że nie jest ani demonem, bo nikomu nie chce wyrządzić krzywdy, ani bogiem, bo od słońca użycza światło. Jest sobą, księżycem.

Czy ksiądz może odmówić pogrzebu?

Czy lokalny kapelan, duszpasterz czy też biskup ma prawo powiedzieć „nie” komuś, kto chce przystąpić do sakramentu albo przyjąć błogosławieństwo? Ależ jak najbardziej może, a czasem i musi. Inaczej nie można mówić o dyscyplinie kościelnej, a ta (wbrew niektórym nurtom) jest bardzo ważna.

Sakramenty (chrzest, bierzmowanie, Komunia Święta, małżeństwo, kapłaństwo, namaszczenie chorych, spowiedź) są elementem wewnętrznej dyscypliny Kościoła. Chrzest przyjmowali katechumeni po okresie postu i wyrzeczeń, dowodzącym że porzucili stare drogi, odcięli od życia pogańskiego. Komunia była najwyższym wtajemniczeniem, zaś bierzmowanie umocnieniem na dość separatystycznej drodze. Prezbiterat i diakonat były drogą służby, ryzykiem przewodzenia wyklętej i nieżyciowej wspólnocie poświęcając możliwe stanowisko społeczne na rzecz Boga. Małżeństwo było świętością, uświęcającą pozornie czysto biologiczne sprawy. Namaszczenie chorych było umocnieniem na czas próby, zaś spowiedź oczyszczeniem bolesnym i radosnym.

Potem wraz z okrzepnięciem chrześcijaństwa zaczęło się z nim liczyć społeczeństwo, a potem to wiara stała się wyznacznikiem pewnych relacji społecznych. Ślub był kościelny, wszystkie dzieci ochrzczone, jedyny warty uwagi pogrzeb – na parafialnym cmentarzu, z dala od płota. Życie chrześcijańskie stało się elementem normalności i (jak to z normalnością bywa) uległo wypaczeniu.

Aby wpisać to w społeczeństwo ksiądz stał się urzędnikiem u którego „się załatwia” papierek, by móc legalnie być ze sobą i nie robić wstydu, a chrzest i Komunia stały się okazjami do rodzinnych spotkań i niewiele więcej, bo i tak większość gości musi przeboleć Mszę, która zamiast Eucharystią staje się „akademia szkolną w kościele” z wierszykami, szeregiem kwiatów i podziękowań. Ostatnie namaszczenie spokojnie przyjmują ludzie nie tyle ufni w Boże miłosierdzie, liczący na uzdrowienie duszy i ciała, ale na jakiś rabat do nieba. Bierzmowanie zaś to sakrament pożegnania z Kościołem, ostatni pilnowany przez dorosłych etap życia, wpisany niejako w młodzieńczy bunt akt poświęcenia „żeby mieć papierek”.

Wpisanie wiary w życie społeczne nie dowodzi siły chrześcijaństwa, ale często jej słabości, tego jak Kościół nie może istnieć bez kulturowych wymogów. A kultura popularna łatwo prowadzi do niewiedzy na temat wiary. Chrzestny? Ot, ktoś ważny dla rodziny, choćby ateista. Nie bierze się pod uwagę, że chrzestny bierze na siebie obowiązek wychowania w wierze dziecka, gdy rodzice nie dają rady. I nagle rodzi się bunt: ksiądz nie spełnił swego społecznego obowiązku i nie dał zaświadczenia, bo potencjalny chrzestny kpił otwarcie w zakrystii z Kościoła i Boga. Albo co gorsza: powiedział, że nie pochowa na parafialnym cmentarzu członka rodziny, który od trzydziestu lat nie był widziany w kościele, ani razu też nie przyjął kolędy.

Oczywiście rodzina zaświadczy o pobożności staruszki. Ale kto inny powie: stawiała tarota i plotkowała na potęgę. Ale! Przecież nie może być tak, że ksiądz każe się chować po cywilnemu. Jak to tak? Przecież burmistrz – komuch z dziada-pradziada! został pochowany z honorami jako donator remontu dachu.

Dlaczego udzielać sakramentów i sakramentaliów (por. TNM 1) ludziom, którzy za życia wcale nie spieszyli się do Kościoła i Chrystusa? Bo tak wypada, bo „co ludzie powiedzą?”, bo ktoś pójdzie do gazety i opowie o bezdusznym proboszczu?

Taka postawa wymaga jednak konsekwencji. Nie może być tak, że odmawiamy pogrzebu kioskarce-tarocistce, a partyjnego komisarza chowamy z honorami. Wymaga to sporej odwagi, ale przecież nie robi się kogoś biskupem czy arcybiskupem, by tylko się jeszcze troszkę utuczył, ale by był duszpasterzem i w razie ryzyka zgorszenia mu zapobiegł. Musi jednak znać swoich diecezjan lepiej niż pozwala na to relacja wizytariusza raz na dziesięć lat i dwa donosy na tydzień. Nie ważne na jakim szczeblu, musi być rozważny, ale musi mieć przede wszystkim na oku dobro swojej owczarni. Gdy do rządzenia Kościołem dopuszcza się politykierkę, musi się to skończyć wojną.

Ale o rozdziale Kościoła, państwa i społeczeństwa za dwa tygodnie.

Tak Na Marginesie:
1) Pogrzeb nie jest sakramentem. Sakramentów udziela się żywym.

Najbardziej tchórzliwy typ odwagi.

Artyście według powszechnie przyjętych kryteriów oceny zachowań wolno więcej. Artysta to ten, kto szuka nowych dróg, patrzy dalej, szerzej, głębiej. To ktoś, kto wskazuje nam nowe drogi postrzegania rzeczywistości. Sztuka była często jedynym polem dozwolonej krytyki, co wyrażą się w utartym przekonaniu, że błazen miał prawo powiedzieć to, co w ustach innego byłoby obrazą majestatu. Problem w tym, że czasem prosty cham do swojego steku wulgaryzmów doda dwie nutki i już powołuje się na wolność artystyczną, by pozostać bezkarnym.

Tak, czasem wymaga to odwagi, będącej nieraz ubocznym efektem bezmyślności. Bezmyślność ma miejsce wtedy, gdy „twórca” nie zastanawia się nad skutkami czy możliwymi drogami odbioru swego „dzieła”. Po prostu robi, plecie i maluje to, co przyjdzie mu do głowy. Konsekwencje spadają na niego, a on jest ciężko zaskoczony. Odwagę widzimy, gdy autor wie, jak zrozumieją sprawę inni i że mogą go spotkać konsekwencje, które też bierze pod uwagę.

Ostatnio jednak coraz częściej obserwujemy swoistą odwagę imitowaną. Chodzi mi tu o różne produkcje, które świadomie tworzą karykaturalny obraz Kościoła albo (co gorsza) wprost szydzą z Chrystusa. Pierwszy przypadek to „Kler”, drugi „Pierwsze kuszenie Chrystusa” Netflixa. Nie oglądałem ich, powiem wprost, tak samo jak nie czytam regularnie gadzinówek Urbana, antysemickich blogów, czy nie oglądam „Faktów” TVN i „Wiadomości” TVP. Na guano szkoda czasu – czasem można zajrzeć, ale tylko po to by sprawdzić czy coś się poprawiło. Dodajmy do tego tanie prowokacje Nergala czy durszlakowców z Marszów Równości, którzy domagają się tolerancji dla swojej nietolerancji.

Dlaczego to odwaga imitowana? Gdyż jest to tylko biznes, chłodna kalkulacja. Po pierwsze, Smarzowski lubi pokazywać ludzi powszechnie nielubianych lub po prostu będących pod czujnym okiem społeczeństwa jako zwyrodniałych, gdyż w ten sposób wie, że więcej ludzi go poprze, gdyż gdy ktoś wystawia nam mandat, albo gdy odmawia wydania zaświadczenia dla świadka chrztu wolimy widzieć w nim czyste zło. To gwarantuje poklask i dochód z premiery, gdyż potencjalni krytycy będą musieli film obejrzeć, by móc się wypowiadać.

Po drugie, nie ma tak naprawdę żadnego realnego zagrożenia ze strony polskich wiernych. Nikt nie wpadnie do redakcji Faktów i Mitów z kałachem, jak to się stało w wypadku „Charlie Hebdo” po aferze z karykaturami Mahometa. Nawet nie ma ryzyka ukarania, bo przepis o ochronie uczuć religijnych jest martwy, a zachodnie media staną murem za „prześladowanym artystą”. Gdyby Smarzowski zrobił film „Pedały” (ambitny gej-polityk zakłada partię, konsultując najważniejsze dla niej sprawy na randkach ze swoim chłopakiem, w wywiadzie mówi, że jak go boli pupa to znaczy że jest dobrze, ignoruje aferę pedofilską w podległej mu placówce, po czym z trybuny grzmi na księży-pedofilów) czy „Ekoterror” (propozycja sceny: działacz ekologiczny dowiaduje się o wycieku hektolitrów ścieków komunalnych do Wisły, pędzi do szefa komórki, a ten pyta „Gdzie?”, młody odpowiada „W Warszawie”, na co szef: „Nie, tam nasi. Pakuj się, jedziesz na mierzeję”). Netflix nie wyda też filmu o ucieczce Mahometa do Medyny, bo lubi głowy swojej ekipy tam, gdzie są, czyli na karkach.

Byłyby to odważne filmy, wpisujące się w debatę publiczną? Tak – ale wpisałyby się po niewłaściwej stronie. Nie sprzedałyby się? No, nie – bo nikt nie zaryzykowałby kasy na takie przedsięwzięcie, które zostałoby ofuknięte przez salony. Nikt z odważnych twórców nie zrobi takiego filmu, bo odwaga Netflixa, Nergala i Smarzowskiego kończy się tam, gdzie zaczyna się realne ryzyko klapy finansowej i groźnego pozwu. Tworząc „Kler”, depcząc święte obrazy, szydząc z Jezusa ryzykują łatkę „pluszowego męczennika”, osoby wychwalanej za bycie prześladowaną, choć same prześladowanie nie grozi ani życiu ani portfelowi. Śmiało rzucając kałem, kryją się za plecami troskliwych patronów.

Tymczasem media tworzą wokół procesów atmosferę rodem z czasów Świętej Inkwizycji, gdzie najbliższy wydarzeniu biskup już ostrzy narzędzia katowskie i zbiera chrust na stos. Byłoby to zabawne, gdyby nie jeden fakt: są ludzie, którzy tę atmosferę zagrożenia ze strony katotalibanu biorą na poważnie, a w każdym akcie imitowanej odwagi najwyższą formę sztuki.

Czynisz dobrze? Bóg cię wynagrodzi! Czynisz źle… To cię pogłaska po główce. Teologia Deona.

walejko kara
Zdjęcie umieszczone przez Małgorzatę Wałejko z komentarzem „Formuła nam znana nie jest wykładnią Kościoła powszechnego, tylko lokalną formułą, znaną i nauczaną tylko w Polsce. Zachęcam innych rodziców do rebelii!” https://www.facebook.com/photo.php?fbid=968698490128843&set=a.166412383690795&type=3

 

Powyżej znajduje się post wzywający do zmiany katechizmowego tekstu o pięciu prawdach wiary, a konkretnie do wymazania z niej idei, że złe uczynki Bóg karze ludzi. Karę ma zastąpić lekarstwo.
I tym lekarstwem jest kara. Nie uwierzycie, ale u niektórych katolików budzi to szok! Niedowierzanie! W końcu, jak karać może ten Bóg, o którym Mojżesz mówi:
„Niech się okaże, Panie, cała Twoja moc, jak przyobiecałeś mówiąc: Pan cierpliwy, bogaty w życzliwość, przebacza niegodziwość i grzech, lecz nie pozostawia go bez ukarania, tylko karze grzechy ojców na synach do trzeciego, a nawet czwartego pokolenia” (Lb 14)
A może odpłacać złem za zło będzie Ten, który powiedział o ulegających pokusom:
„I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego” (Mt 18,9)?

Może sens jest taki: „Nie, no Jezus tylko leczy tych, co chcą do Niego przyjść, a jak Go odrzucasz, to nie ma żadnych konsekwencji?”

Jeśli nie ma kary za świadomie uczynione zło, bo mówimy o dolegliwości, którą musi uleczyć Chrystus, więc czymś zewnętrznym , niezwiązanym z moją decyzją, to grzech jako decyzja woli nie istnieje, nie ma sensu mieć poczucia winy, bo to tylko stan, który wymaga lekarstwa nie zaś zadośćuczynienia Bogu i bliźniemu (a może to one są lekarstwem, ale wtedy myśli wędrują znów do związanych z karą pojęć: żal, skrucha, wyznanie winy). Tak samo sprawiedliwość nie istnieje, bo czyn dobry to zdrowie, więc rzecz normalna.

Autorka posta pisze:
„Tę formułę zaproponował Ks. Bp Andrzej Czaja w książce „Szczerze o Kościele” (2014) jako własciwszą i w sensie spójności z nauką Kościoła, i zdrowszą psychicznie dla dzieci. Formuła nam znana nie jest wykładnią Kościoła powszechnego, tylko lokalną formułą, znaną i nauczaną tylko w Polsce, ale co najważniejsze: niezgodną z prawdą objawioną o Panu Bogu i bardzo szkodliwą. Zachęcam innych Rodziców do rebelii! Właśnie napisałam list do Pani katechetki, że Olę uczymy – jak niżej”.
Po pierwsze, widać tu taki syndrom zaścianka. „Tylko w Polsce” = źle. Dlaczego niezgodną z prawda objawioną? Bo nie zgadza się to z linią programową Deona, reprezentującego Kościół Otwarty. I koniec! Komentarz do tego napisała jedna z redaktorek tego portalu i nie ma tam żadnej sensownej argumentacji. Co znajdujemy? Wskazanie, że przez nauczanie o karze pustoszeją kościoły, że zmienioną formułę zaproponował bp Czaja, że przecież Jezus wziął na siebie naszą karę.
A i hierarchowie mają heretyckie czy po prostu głupie poglądy. Myślałem, że Deon lubi przypominać że ksiądz to nie gotowy doskonały produkt, ale widać są księża i hierarchowie nieomylni z racji zgodności z linią redakcji. Zasłanianie się nazwiskiem bp. Czai nic nie da, jeśli chce się paradą nazwisk zatuszować błędy w rozumowaniu.
Bóg przy założeniu tezy, że „karą jest samo odrzucenie Boga i brak Jego miłości” staje się biernym celem, niczym światło latarni morskiej, które może czasem mocniej świeci, czasem słabiej, ale tylko by zmotywować do działania. Bóg wychodzi do człowieka, chcąc jego dobra, ale też by zadziałać tam, gdzie człowiek nie może zdziałać nic. Na cóż te wszystkie przypowieści Jezusa o królu wtrącającym do lochu albo o bogaczu i Łazarzu? By wyedukować, czy też by powiedzieć, że za zło czeka kara? Kara Boża to świadome zadanie człowiekowi jakiegoś bólu, by go nawrócić albo by wymierzyć sprawiedliwość za grzech wołający o pomstę do nieba. I wyrzucenie tego ze świadomości, zepchnięcie na drugi czy trzeci plan myślenia o odpowiedzi Boga na grzech to właśnie tworzenie pluszowego Jezuska, który utuli, pogłaska po główce i może w ostateczności odeśle na karnego jeżyka.
Zasłanianie się sensem pedagogicznym też jest bez sensu, gdyż pedagogia też posługuje się karą. Po prostu ukazuje się inne kategorie, by powiedzieć, że kara nie jest karą. Wyrok dożywocia nawet w prawodawstwie ma także wydźwięk wychowawczy, ale też zapobiegawczy (przez przykład dla innych). To jak powiedzieć, że „marchewka nie jest warzywem, bo jest korzeniem”.
To, że ktoś nie widział ludzi, którzy odchodzą od Kościoła z powodu przeakcentowania miłosierdzia, nie znaczy że takich ludzi nie ma, albo że przeakcentowanie miłosierdzia nie jest szkodliwe. Tacy ludzie nie odchodzą z przytupem, jak ktoś kto ciągle marudzi na wymagania, albo na wizje piekła ognistego (jak panie, co wychodziły z Kościołów z powodu przedstawienia przez Episkopat w liście katolickiego nauczania). Ludzie widzący w Kościele za dużo miłosierdzia w porównaniu do rzeczywistszej treści wiary najczęściej przyjmują to z ulgą, bo nie odpowiada im treść wiary. Po prostu albo znajdują sobie innego coacha wmawiającego mu jaki jest zajefajny i kochany, albo zostają w parafii i cieszą się z Kościoła zszytego na ich miarę. Bo to fajny Kościół, który nie stawia żadnych roszczeń wobec świata, nie budzi konfliktu, bo przecież i tak ksiądz czy katecheta po prostu przekłada postulaty środowisk postępowych na język quasi-ewangeliczny, usuwając ze słownika to, co drażni uszy, byleby nikt z Kościoła nie uciekł.
Jeszcze inni otwarcie o tym piszą, ale redaktorki Deonu nazywają to grzaniem z karabinu i wyśmiewają.
Odniesienie do kwestii ostatecznego zbawienia z racji poświęcenia Jezusa jako eliminującego karę jest bez sensu, gdyż w tym momencie mówimy o najbardziej infantylnie rozumianym Sola Gratia – Bóg dał ci wiarę, byś przyjął Ofiarę Krzyża i teraz nie musisz na nic zasługiwać. Tak, to wielki dar, ale też zobowiązanie, którego zmarnowanie wiąże się z karą ostateczną, brakiem udziału w Niebie, ale też z karami pośrednimi, wychowawczymi.
„Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije.” 1 Kor 11, 29
Próba zmiany treści prawd wiary to zabawa ze słownikiem, by lać miód w ucho, by było miło. By nikogo nie odstraszyć, byle tylko Kościół budził same pozytywne uczucia bezpieczeństwa, wolności, zaufania. Zauważmy, że nieusuwane z formułki jest bardzo niepedagogiczne wskazanie, że dobry uczynek zostanie nagrodzony. Wszak czynić dobrze powinno się z powodu miłości bliźniego, a nie z powodu zachęty do osiągnięcia korzyści.
Ale wtedy byłoby mniej miło.

Co się dzieje z księżmi?

 Ostatnimi czasy głośne stały się przypadki księży czy to wydalonych, czy tych którzy sami odeszli od kapłaństwa. Kumulacja ich w takim okresie wydaje się dziwna, ale nie doszukiwałbym się tu działania złego ducha. On działa zawsze i chętnie, ale przede wszystkim po kryjomu, zawsze pod otoczką większego dobra – zawsze powie coś o większej miłości albo o prawdziwej wierze. Nie obchodzi go też czas, więc czy ksiądz zawali dziś, czy jutro, to detal.

Problemem jest to, że bardzo często seminarium nie przygotowuje kleryka na pokusy. Jest wiele zapewnień o jego wielkiej przyszłości, wiele ostrzeżeń przed pokusami, ale nie jest trudno wskazać, że są one wybiórcze. Niewiele trzeba, by to, co jest promowane przez social media zastąpiło prawdy wiary. Popularność wśród swoich wiernych zgubiła już niejednego. Pisałem o Jacku Międlarze, którego zgubiło utożsamienie Ewangelii z doktryną narodową. Niedawno odszedł ksiądz-motocyklista, mający w środowisku raczej nieskorym do bycia barankami szerzyć łagodność i który wybrał własne dobro. Skończyło się tak, że łagodnie przyjęto jego deklarację o wybraniu drogi życia małżeńskiego. Szukanie dialogu doprowadziło innego księdza do odrzucenia chrztu katolickiego i przyjęcia „chrztu” w ramach wspólnoty zielonoświątkowej, choć jako podstawę dialogu ekumenicznego przyjęto jedność tego jednego sakramentu.

Te grzechy są intensyfikacją tego, co dręczy pospolitych wiernych, niebędących na świeczniku z tytułu święceń. Nie dziwmy się, że księża upadają, skoro powszechnym jest że parafianie znikają po cichu. Nikt nie zauważy, gdy ktoś w ramach osobistego zwątpienia w prawdy wiary czy znużenia przesłodzoną liturgią przestanie pojawiać się w kościele. To może być zauważalne w rodzinie, czy w czasie gdy młodzież objęta jest przygotowaniem do bierzmowania, ale nie gdy mowa o dorosłych. Mało który proboszcz po Mszy ma czas, by podejść do „nowych twarzy”. Prędzej utwierdzi stałych bywalców z pierwszych ławek i zacieśni już istniejące więzi.

Polski Kościół boi się, nie idzie naprzód z Ewangelią, ale raczej niczym bezpostaciowy płyn wnika w lokalne szczeliny, według tego, jaki nurt w parafii jest popularny. Jak parafia wiejska, to idzie w tradycję, jak miejska, szuka poparcia w ruchach postępowych, albo ma nadzieję znaleźć niszę wśród danej subkultury. Zamiast być jak kruszący skałę młot, albo choć jak potok, który w skale wypłukuje przez lata swoje koryto jest niczym bagnista woda, zbierająca brudy i co jakiś czas tylko przypominająca o sobie w czasie podtopienia.

Gdy próbuje ona nabierać tempa, mieć siłę sprawczą, bardzo trudno jej się ruszyć z miejsca. Wikarzy przypisani do wspólnot, proboszczowie uwięzieni w tonach papierów, trudne sojusze ołtarza z lokalnym tronem sprawiają, że gdy trzeba coś zrobić, gdy trzeba zaprotestować albo wesprzeć zamiast reakcji jest kalkulacja. I nie chodzi o bycie niewinnym jak baranki a przezornym jak węże, ale o próbę wylądowania na czterech łapach osobiście, choćby ze szkodą dla Słowa Bożego. Jeśli taka jest postawa pasterzy, to nie dziwmy się, że owce się rozpierzchają.

Wojna o Kościół i na Kościół. O „Tylko nie mów nikomu”

Premiera filmu Tomasza Sekielskiego o pedofilii w Kościele katolickim wzbudziła ogromne emocje, pokazując błędy i grzechy wysokich hierarchów i ukazując pedofili z twarzy – prawomocnie skazanych, a jednak nadal prowadzących rekolekcje, czy np. próbujących tłumaczyć swoje zachowanie „namiętnościami”. Przeraża możliwość, że dalej pełnię funkcji kapłańskich może sprawować osoba skazana prawnie za pedofilię, że dla świętego spokoju ignoruje się zgłoszenia. Z drugiej strony, głos oddano żywym, a w związku z powiązaniami autorów z fundacją „Nie Lękajcie Się”, walczącą z pedofilią w Kościele w sposób nieobiektywny, także hierarchowie nie chcieli się wypowiadać. Autor na przykład podał, że Paweł Kania, skazany w 2012 r. za pedofilię nadal jest księdzem, co nie jest prawdą – wystarczyło skutecznie skontaktować się z Archidiecezją. Także artystyczne wstawki (obalenie pomnika prałata Jankowskiego, wizyta w zamkniętej Kurii, czy dzwonienie do drzwi bez umówienia i „chcę się widzieć z kardynałem”) rzutują na charakter skądinąd bardzo potrzebnego tworu.

Ofiarom trzeba pomóc, trzeba ukarać sprawców i tym, którzy im w procederze pomagali. Ale do tego trzeba udowodnić winę, co nie jest łatwe po wielu latach. Tym bardziej, że wiele tych relacji to „słowo przeciwko słowu”. Niekoniecznie można też liczyć na sądy, bo te są mocno zideologizowane i czasem wynik medialny liczy się bardziej niż sprawiedliwość. Przykładem może tu być przypadek australijskiego kardynała Pella, którego dwóch ministrantów oskarżyło o obrzydliwy gwałt w czasie Mszy świętej wiele lat temu. Ich wersja była pełna luk (w pomieszczeniu stale powinien przebywać zakrystianin, nikt nie zauważył dwóch chłopców opuszczających zespół liturgiczny, nikt nic nie zauważył, mimo otwartych drzwi i ruchu za nimi, ministranci nie przyszli po Mszy przebrać się do zakrystii) kardynał sam oddał się do dyspozycji sądu. Sąd zaś, gdy ława przysięgłych orzekła inaczej niż opinia publiczna (na korzyść oskarżonego) zmienił skład ławy. Zmieniony skład orzekł winę kardynała, ale Sad Najwyższy ostatecznie odrzucił zarzuty prokuratury [pogrubiona aktualizacja z maja 2020).

Nie chodzi tu twierdzenie, że każdy oskarżony o pedofilię ksiądz jest niewinny, ale o wskazanie, że metoda oczyszczenia poprzez totalne zaufanie ofiarom i osobom je reprezentujących nie oczyści Kościoła, ale go zniszczy. Namnoży męczenników za wiarę, niesłusznie skazanych, nawet wbrew prostej logice, ale nie o to w męczeństwie chodzi, by być ofiarą własnych współbraci, zachwyconych widokiem księdza w kajdankach. Wielu może ucieknie sprawiedliwości, właśnie z powodu politycznego zaangażowania i pozyskania obrońców w świecie celebrytów – niekoniecznie tradycyjnych katolików, ale postaci pokroju Wałęsy.

Nie dziwne, że wobec reakcji i wobec błędów i stronniczości autorów odezwał się w Kościele syndrom oblężonej twierdzy, który każe odrzucać oskarżenia, szukać winnych poza Kościołem i ewentualnie bagatelizować problem. Zresztą, syndrom ten zapewne stanowi poniekąd podłoże problemu, jaki istnieje i jakiego nie można negować. W czasach komuny jednym z klasycznych sposobów uzyskiwania współpracowników dla Służby Bezpieczeństwa wśród nie tylko kleru było pozyskanie kompromitujących materiałów, tak samo ich spreparowanie mogło pomóc zwalczyć „wroga ludu”. Z jednej strony za donoszenie na opozycję demokratyczną pedofil mógł być niepociągany do odpowiedzialności, z drugiej – skargi wobec duchownych na niewłaściwe zachowanie mogły być uznawane za prowokacje i fałszywki Departamentu IV MSW, czyli grupy zajmującej się zwalczaniem Kościoła. Jak zauważono, ks. Cybula, zmarły w lutym 2019 r. (autorzy nagrali moment wywożenia zwłok do karetki), miał powiązania z SB (choć nie jest to pewne, czy to on jest „Frankiem”) . Tak samo ma się sprawa z ks. Jankowskim, którego bronił Lech Wałęsa. Co najmniej dwaj wspomniani w „Tylko nie mów nikomu” księża pedofile zajmowali się jakimś rodzajem bioenergoterapii, modnej w swoim czasie, ale sprzecznej z nauczaniem Kościoła.

Widzimy przyczynę problemu – tolerancję dla grzechu. Nie jest nią celibat, jak sugeruje jedna z wypowiadających się ekspertek, która twierdzi, że nie ma tak bardzo w przypadkach pedofilów w sutannach mowy o pedofilii, ale o zastępczym przeniesieniu popędu z powodu braku możliwości zaspokojenia go w normalny sposób. Ci księża nie tyle mieli problem z popędem, co po prostu mieli zbyt wiele przyzwolone, więc na zbyt wiele sobie pozwalali. Częściowo chronił ich autorytet, częściowo zmowa milczenia. Ksiądz pielgrzymujący po diecezji jak obraz Maryi, przenoszony z parafii na parafię, to nie zawsze pedofil, ale często po prostu wyświęcony człowiek z problemami, które powodują konflikty czy nieudolność w sprawowaniu funkcji kapłańskich. Ksiądz przeniesiony raz z jednego powodu, potem mógł zostać przeniesiony gdzie indziej.

Od kapłana, jak od każdego nauczyciela, należy wymagać więcej. Do tego powinna go przygotować formacja seminaryjna, prowadzona nie tylko pod kątem formacji wiary, ale też osobowości i wychwytywania osób, które wybrały taką drogę z powodu problemu z normalnym funkcjonowaniem społecznym. Problem w tym, że ludzie z formacją niewłaściwą, bez wskazania metod radzenia sobie z popędami zaszli daleko w hierarchii i wiele wskazuje, że system haków i klik współgrzeszników świetnie się ma w łonie Kościoła, blokując możliwość oczyszczenia. Oczywiście, w filmie nie wspomniano o innym problemie seksualnym, mianowicie homoseksualizmie, choć jeden z pedofilów jasno wskazywał, że chodziło przede wszystkim o męskość ofiary.

Film spotkał się z mieszanym odbiorem, co nie dziwi, bo grunt pod premierę został odpowiednio przygotowany. Stał się on elementem walki politycznej i teraz PiS i PO przerzucają się argumentami za tym, kto walczył lepiej z pedofilią, kto zrobi więcej i kto na kogo ręki podnosić nie pozwoli. 

Po pierwsze, niedawno mieliśmy na Uniwersytecie Warszawskim pokaz antyklerykalnej histerii w wykonaniu redaktora Jażdżewskiego z Liberté, potem profanację ikony częstochowskiej przez osoby sympatyzujące z LGBT. PiS oczywiście wziął Kościół w obronę, co jest elementem gry wyborczej, wszak partia ta idzie do wyborów z wizją Polski bogatej i konserwatywnej, ale tylko na tyle, na ile pozwala poparcie społeczne – nie zaryzykują fali czarnych strajków, by ratować życie ludzkie i zlikwidować przepisy o aborcji eugenicznej. PO już chce zamykać wszystkich pedofili w sutannach, atakując partię Kaczyńskiego, wskazując na powiązania wielu biskupów i sympatię wierzących do PiS. Tylko Biedroniowi wytyka się aferę pedofilską w Słupsku, a Korwin-Mikke odpala protokół 1%. Wszystko wygląda na to, że ktoś zadbał, by ostatni etap przed wyborami był walką na ostrza ideologiczne i emocje.

Pojawiają się porównania „Tylko nie mówi nikomu” do filmu „Kler” i o ile charakter filmowej wersji „Faktów i mitów” jest inny, to widzimy podobne mechanizmy. Z jednej strony bezkrytyczne uznanie „arcydzieła” przez środowiska antykościelne, z drugiej zmieszanie go z błotem jako ataku na sam Kościół (czym rzeczywiście oba twory są), ale jest jeszcze strona katolików „deonowych”. Ci zachwycą się filmem, zanegują wszystkie wady, tak jak robią to po każdym antyklerykalnym wystąpieniu, bo klerykalizm jest zły, więc antyklerykalizm musi być dobry! bo Kościół ma się oczyszczać, papież Franciszek i w ogóle każdy, kto atakuje Kościół jest wspaniały, bo pomaga się oczyszczać, a czy sprawiedliwie czy nie, to nie ważne, ważne że postępowy katolik może pokazać, że potrafi być pokorny i nadstawić drugi policzek (najczęściej nie swój).

Wielką winą księży pedofilów, poza samą tragedią ofiar, jest zgorszenie ludzi, uczynienie ich bardziej podatnymi na grzech – czy to przez niechęć do sakramentów czy wiary, czy poprzez zniszczenie owocu pracy tysięcy księży wspaniale, albo choć szablonowo, ale dobrze wzywających do miłości Boga i bliźniego. Niszczą oni Kościół z pobudek czysto egoistycznych, tak samo jak ksiądz-dorobkiewicz, uważający parafię za udzielny folwark, ksiądz-obżartuch, który stanowi żywą karykaturę wycięta z pisemek Urbana, ksiądz-pijak, który nie zważą, że za chwilę mogą być komuś potrzebne sakramenty, ksiądz-budowlaniec, który chce zapisać się postanowieniem nowej dzwonnicy kosztem troski o wiernych.