W związku z ostatnimi pożarami w Australii, ale też wypowiedziami abp. Jędraszewskiego na temat niebezpiecznego ekologizmu, rozumianego jako ideologia skupiająca się na zachowaniu Ziemi w nienaruszonym stanie kosztem ludzkości.
Można odnieść wrażenie, że z ekologią i ekonomią jest jak z astronomią i astrologią. Próby nadawania naukowej otoczki wróżbiarstwu odczytującego przyszłość z ruchu gwiazd powodują, że niektórzy naprawdę wierzą w ich fachowość. Fakt, że sami ekolodzy to w dużej mierze propagandziści i działacze jest ignorowany, bo w końcu co jakiś czas powołują się oni na analizy i badania. Ale tworzą je inni – biolodzy, klimatolodzy… Tak samo mapy gwiazd tworzone są przez astronomów.
Dlaczego powołuję się tu na ekonomię? Gdyż ekonomia to sztuka zarządzania domem (dosł. „mierzenie domu”) zaś ekologia oznacza naukę o domu (dosł. „słowa o domu”). Ekologia i ekonomia są tu doskonale uzupełniającymi się sferami.
Wyobraźcie sobie, że dostajecie w spadku dom. Zaniedbany i brudny. W paru miejscach nieuwaga poprzednich właścicieli spowodowała poważne usterki. Dodatkowo obserwowany jest potężny przechył fundamentów, a jeden z domowników twierdzi, że to efekt ogólnego złego stanu technicznego budynku. Co więcej, osoba ta uważa, że w ogóle problemem jest fakt, że dom jest zamieszkany, bo powoduje to zużycie podłóg, zbieranie kurzu, zużywanie zapasów. Ludzie powinni opuścić dom, a jeśli już muszą w nim być, to tylko w najmniejszej możliwej ilości.
Tak rozumiana ekologia, czy wręcz ekomania jest absurdalna, gdyż stawia środek (miejsce do życia) nad sens (życie ludzkie).
Ekonomia wymaga, by starannie zarządzać domem, wykorzystywać go możliwie jak najefektywniej, jednocześnie dbając, by wnukom po nas nie pozostała jedynie sterta cegieł. Problem w tym, że rozumiana jako dom planeta nie ma jednego zarządcy – to, co na rękę rozwiniętym państwom północy niekoniecznie odpowiada krajom rozwijającym się. W grę wchodzą interesy i biznesy.
Państwa niemogące wyprodukować energii z ropy czy węgla będą musiały zainwestować w zielone technologie, czyli będą musiały je kupić choćby w formie usług firm z doświadczeniem czy podzespołów do produkcji elektrowni wiatrowych czy słonecznych. To tak, jakby ktoś powiedział, że mieszkańcy domu nie mogą już korzystać ze starej, śmierdzącej instalacji wodno-kanalizacyjnej, ale mogą kupić u niego nowe rury, a jego wujek Staszek nawet je zamontuje. Czy to oznacza, że rur nie trzeba wymieniać? Skoro wszyscy czują smród i posmak miedzi w kranówce, a prowadzone podtynkowo instalacje grożą rozszczelnieniem, trzeba. Ale to nie znaczy, że ludzie polubią obrotnego Staszka, który wyciągnie od nich pieniądze.
Tak samo nie można też patrzeć przychylnie na próby neokolonizacji świata. Czym jest kolonia? Dawniej było to miejsce, gdzie na nowej ziemi osiedlali się „nasi”. Wraz z odkryciami geograficznymi zaczęło to oznaczać „miejsce, gdzie wysyłamy naszych, by z ziemi i ludzi uzyskali jak najwięcej bogactwa dla nas”. O ile zmiana władzy w królestwie mogła pomóc ciemiężonym tubylcom, o tyle w czasach korporacji nie jest to takie proste. Minie sporo czasu nim od decyzji demokratycznej dojdzie do autokratycznej decyzji ucinającej handel z niewolniczym państwem Dodajmy do tego systemu teatralne, z wierzchu demokratyczne, od środka zarządzające każdą korporacją (chodzi tu o Chiny). W efekcie nadal trwa drenaż z dóbr naturalnych wielu krajów, zwłaszcza skorumpowanych. To tak, jakby ktoś nagle podłączył się do licznika prądu czy wody sąsiada i wprowadził do jego mieszkania własnego syna.
To rodzi bunty i niepokoje, a to prowadzi do wojen. Wojny prowadzą do głodu, głód do zarazy. ISIS, które sterroryzowało Syrię i resztę Bliskiego Wschodu nie powstało znikąd. Tak samo nigeryjskie Boko Haram, czy setki partyzantek Ameryki Południowej.
Zarządcy mają problem, muszą się dogadać, by dom zachować dla przyszłych pokoleń. Ale jest jeszcze jedna kwestia: wszyscy kiedyś umrą i przyjdzie zdać klucze i spisać protokół zdawczo-odbiorczy właścicielowi.
W chrześcijaństwie ostatecznym właścicielem świata jest Bóg i dlatego wątpię, by to jak poczynamy sobie z Ziemią było Mu obojętne. Człowiek (hebr. ᾽adam) został stworzony, by nad ziemią (hebr. ᾽adamah) władać (hebr. radah), ale i by jej służyć (hebr. ‘awad). Zawiódł w Edenie, a potem było tylko gorzej. Po Potopie dostał błogosławieństwo, by się mnożyć, ale tylko niektóre rękopisy przyjmują ponownie nakaz, by władać – wstawiają nakaz bycia licznym (hebr. rabah). Pisałem o tym w komentarzu do Księgi Rodzaju.
Człowiek ma prawo czerpać z zasobów naturalnych, ale nie może się to wiązać z krzywdą drugiego człowieka. Nie można pozwolić, by ktoś z powodu moich decyzji konał z głodu, bo zakazałem hodowli mięsa (choć to ekologiczne), ani nie jest po Bożemu, bym żerował na czyimś dobrobycie (choć to ekonomiczne). Nie dziwmy się, że Kościół podnosi ekologiczne tematy w swoim nauczaniu. Gdy szerzyły się nacjonalizmy i komunizm wydawał stosowne encykliki (w językach narodowych było to to Non abbiamo bisogno o włoskim faszyzmie i Mit brennender Sorge o niemieckim narodowym socjalizmie, a po łacinie Divini Redemptoris szukających nowego kształtu państwa). „Nie możemy pozwolić” miało wskazać błędy i pochwalić to, co dobre w ruchu narodowym. „Z palącą troską” miało wypunktować błędy nazizmu, ale i jego przyczyny (problemy powojenne), z kolei „Boski Zbawiciel” wskazać, że choć wiele jest niesprawiedliwości, nie osiągnie jej się gwałtem. Zapewne najgorętsi krytycy danego systemu nie byli zadowoleni, że zbyt słabo, że przyznaje się mu choćby częściową rację.
Nie dziwmy się, że abp Jędraszewski mówi o genderyzmie i ekologizmie jako niebezpiecznych ideologiach, bo na pewno nie mówi tego losowo. Tworzy program mający ustrzec wiernych przed niebezpieczeństwem. O ile będą oni go słuchać. Z kolei Franciszka wszyscy chcą widzieć lub być z nim widzianymi, zaś niewielu chce słuchać, co ma on do powiedzenia. Mam wrażenie, że nawet zakładając pewne rażące błędy („i nie wódź nas na pokuszenie”!), więcej ludzi słyszy, co chce słyszeć niż rzeczywiście analizuje nauczania Franciszka.