Od pewnego czasu straszy nas się ideologizacją przestrzeni publicznej. Katolicy drżą przed ideologią LGBTQ, LGBTQ przed księdzem w każdym urzędzie gminy i na każdym komisariacie. Problem w tym, że bez ideologii nie ma szans, by istniało jakiekolwiek życie społeczne w XXI wieku.
Czym jest ideologia, gdy weźmiemy ja na sucho. „Idea” to myśl, pomysł, teza, zaś człon „logia” wskazuje na pewne usystematyzowanie, stworzenie wewnętrznych procedur myślowych, zestawu akceptowalnych i nieakceptowalnych metod łączenia logicznego faktów. Każda nauka posiada swoją „logię”, swoisty paradygmat i zestaw tez podstawowych, wyznaczających jej granice, ale też zasady wewnętrzne w obrębie jej działania. Nauki biologiczne działają w oparciu o empiryczne doświadczenia, dotyczące organizmów żywych, ich interakcji z otoczeniem nieożywionym i możliwych interakcji z otoczeniem ożywionym, a także wewnętrznej sferze życia pozwalającej danemu organizmowi pozostać w sferze organizmów ożywionych. Astronomia byłaby zapewne astrologią, gdyby nazwy tej nie zajęły różne Sybille z Piwnej 7. Działa ona wszak w oparciu o pewien zestaw zasad interpretacji określonych narzędzi – w ich skład wchodzi analiza spektrum światła emitowanego przez ciało niebieskie i odbieranego przez teleskop, ale już nie utożsamienie lwa z siłą zgodnie z daną tablicą wróżbiarską, czyli symboliczne ujęcie położenia słońca względem gwiazdozbioru lwa, typowe dla astrologii.
Wiek XX. przyniósł nam dwie główne ideologie, które jeszcze przez wiele lat rzutowały na obraz całego świata. Pierwsza i druga były nacjonalistyczne, różniły się jednak co do genezy narodu. Nacjonalizm chciał zachować naród powiązany z państwem, umocnić go i zapewnić mu kwitnąca przyszłość, komunizm zaś stworzyć nowy naród, nowe społeczeństwo, żyjące według zasad dopiero wymyślanych. Paradoksalnie i kapitalizm i komunizm najmocniejsze są albo tam, gdzie najsilniej był dany system wpajany, najsilniej gloryfikowany albo tam, gdzie był głoszony, ale realizacja doczesna nie miała racji bytu.
W efekcie Amerykanie są zachłyśnięci samą ideą bytu jako posiadania dóbr doczesnych i nawet śmierć z rąk policji niewinnego człowieka prowadzi do wyrównania statusu społecznego poprzez posiadanie i na zapas uzyskania zapasów szacunku poprzez strach. W czasie, gdy szarzy Amerykanie, dowolnego koloru skóry, boją się, ze ich sklep zostanie splądrowany przez ochraniany przez Antifę „wyklęty lud ziemi” gwiazdy prześcigają się w ogłaszaniu dla kogo czarne życie więcej znaczy. Z drugiej strony najmożniejsi Rosjanie dorobili się na dzikich kapitalistycznych zagraniach, zabawie prawem międzynarodowym, wyzyskiem własnych obywateli, idei „od zera do milionera” – zreszą, tak samo robi ich rząd, szukając okazji do intratnych umów z rządami dawniej satelickich państwa. W efekcie rosyjskie władze niewiele się różnią od chodzącego po domach „osobistego doradcy ds. dostaw energii elektrycznej”, twierdzącego, że twoja babcia zawiera doskonałą umowę z nową siłą na rynku energetycznym, tak naprawdę dodając do obecnego rachunku opłatę za swoje pośrednictwo. To wszystko okraszone jest dumą z odzyskania chwały Rodiny, za którą z faszystowskim najeźdźcą walczył prawujek Wołodia pod wodzą Batuszki Stalina.
I paradoksalnie role się odwróciły. Dawniej to zachód Europy był ostoją faszyzmu – wiadomo, od Madrytu po Berlin każdy naród był spadkobiercą Imperium Romanum, co dowodziła dalsza historia, pełna zwycięstw nad krajami od Berlina po Madryt. Wschód z jego nierównościami społecznymi, biedą, aspiracjami był żerowiskiem komunizmu. W XX w. powstały jednak tendencje odwrotne, bazujące na dawnych. Aby uniknąć oskarżenia o faszyzm Zachód zaczął się prześcigać w wytyczaniu nowych, szerszych granic wolności. Tak stworzył zestaw idei, które wytyczają zasady wolności osobistej. Osiągnął je w znacznym stopniu u siebie i… dalej iść nie mógł.
Nagle okazało się, ze Zachód ma masę ludzi skupionych na wymyślaniu nowych idei, zupełnie niezahartowywanych w tym, by te idee wyjaśniać innym. Jeśli elity przyjmowały twierdzenia o prawach kobiet, to było kwestią czasu, jak i przyjmą je wiejskie gospodarstwa. Jeśli elity przyjmowały twierdzenia o prawach zwierząt, to było kwestią czasu, jak i przyjmą je wiejskie gospodarstwa. Problem zaczął się w momencie, gdy racjonalne prawa ze strony społeczeństwa się wyczerpały, a zapotrzebowanie na czynsz filozofów nadal rosło. Zaczęły pojawiać się nowe prawa, nowe zasady życia społecznego, które jednak coraz bardziej dotyczyły gminu, zaś z którymi oświecona elita, pionierzy nowej moralności mogli eksperymentować.
Przypomnę: pewien działacz społeczny nazwał się na blogu transem-pedofilem, a media powiązane z Gazetą Wyborczą chętnie podawały dalej jego wypowiedzi, mówiące o wypowiedzi artystycznej (na blogu, nie była to wypowiedź wykreowanej postaci, ale wypowiedź rzekomo zacytowana na spotkaniu LGBT), a stwierdzenie w tonie „co z tego, że mówię o swojej pedofilii, skoro nie łamię prawa, więc nie podlegam karze” wcale nie są stawiane w jednym rzędzie z „co z tego, że zaliczyłem każdą sekretarkę, skoro każda wyraziła zgodę”. Tu dochodzimy do obecnego sporu, a raczej jednej jego strony.
Pewne środowiska stworzył sobie ideę postępu niemal tożsamą w metodologii z ideą ruchu komunistycznego: „byliśmy stłamszeni, byliśmy zepchnięci na margines, teraz siłą, legalną lub bezprawną, i z pomocą pożytecznych idiotów, musimy zyskać nasze prawa, co jest nieuniknione, a ci którzy się opierają to ostatnie bastiony zacofania, kołtuństwa i Ciemnogrodu, które kiedyś wreszcie ustąpią”.
To myśl, gdzie rozwój społeczeństwa ma jeden słuszny kierunek, a my tą drogą idziemy. Myśl, że zaszliśmy za daleko, albo że w ogóle gdzieś poleźliśmy w maliny jest herezją, uderzeniem w dogmat, nieprzyjmowalną pod żadnym względem.
Nie inaczej jest z ideą okopu, czyli z ideą z drugiej strony barykady, czyli ideologią konserwatywną. Ta grupa idei ma za zadanie udowodnić jedno: najlepiej już było. Chętnie odwołuje się do tez dawnych, tradycyjnie uznanych, podpartych autorytetem, jednak nie raz bez zrozumienia zasad działania psychologii i historii. O ile myśl, z którą związana jest ideologia LGBT – nazwijmy ją „progresywno-marzycielską – szuka jakiegoś odległego punktu na horyzoncie przed sobą i gdy tylko jakiś dostrzeże, rzuca się w barani pęd, na złamanie karku, o tyle myśl konserwatywno-idealistyczna stale, powoli szuka śladów przodków, uznając tylko dwa kryteria prawdy: te osoby myślały to, co my, pochodziły z tych samych kręgów co my. Gdy analiza każe odrzucić te kryteria, prawdę należy zmienić, dostosować, bo inaczej odbiorca jest gotów zwątpić w prostolinijność poglądów i zacząć doszukiwać się podstępu.
Jest to niejako efekt genezy polskich ruchów narodowościowych. Od PRL rosły one w ukryciu, po troszku zasilane wybiórczym patriotyzmem ekranizacyjno-lekturowo-społecznym. Do rangi cnót urastały krytykowane (nieraz słusznie) przez władze komunistyczne wady narodowe. Doszło do uznania „stereotypowego Polaka” za „idealnego Polaka”. Jednocześnie gdzieś zagubiono różnicę sensu między radykalizmem poglądów a dosadnością czy nawet wulgaryzmem wypowiedzi. O ile w ustach dawnych polityków w publicznych wypowiedziach wulgaryzm był fenomenem, uznano, że należy język rynsztoku przenieść do mediów, bo tylko wychowany w rynsztoku obywatel może go docenić. Wulgaryzacja języka po stronie raczej świątobliwej prawicy, czyli wszelkie „pedały”, „zboczeńcy”, „pederaści”, ale też „zdrajcy”, „dziady” i tym podobne obniżyły poprzeczkę i dały przyzwolenie na i tak używane po drugiej stronie „katofaszyzmy”, „katabasy”, czy akcje obrażające Matkę Boską.
Jeszcze gorzej jest, gdy czytelnikowi daje się dłuższy tekst. Nie może być ani za długi, ani poznaczony zbyt wieloma znakami interpunkcyjnymi sugerującymi usunięcie tekstu. O ile ktoś w danym cytacie podaje informacje akceptowalne dla docelowego odbiorcy: zostawia się to bez zmian. Jeśli zacny przodek nie znał całej prawdy: przedstawia się go jak gloryfikatora swoich spadkobierców czy potomków, a jeśli sprawa jest zbyt skomplikowana, należy wyciąć z cytatu kawałek. Wszak polski nacjonalizm musi radykalny, całkowity, aby przeciwstawić się zatruwającej korzenie totalitarnej władzy komuchów…
Trwa walka bokserska, a Kościół stoi w jej środku jako zaciekły przeciwnik jednych i mimowolny sojusznik drugich. Ale czy na pewno?
Wydaje się, że problem polskiego Kościoła to samookreślenie. Księża chcący zdobyć szereg słuchaczy chcą być utożsamiani z pewnym kręgiem odbiorców, ale nie boją się zaszufladkowania. Wręcz przeciwnie, mała, ale stała szufladka to cenna rzecz. Wystarczy jeden post na facebooku poza szufladkę i BAM! Odpadają polubownicy, odpadają co aktywniejsi politycznie wierni. Dotyczy to nie tylko lokalnego wikarego, proboszcza czy biskupa, ale i samego papieża – media starają się filtrować wypowiedzi Franciszka, by czasem lewicowy czytelnik nie został porażony nietolerancją Biskupa Rzymu, a prawicowe media nieraz na wyrost chcą uczynić z najbardziej liberalnej wypowiedzi kwintesencję polskiego kapitalizmu.
Kościół ma swoją drogę, swoje nauczanie, swoją ideologię i swoją doktrynę. Wiele razy już utykał w wąskim marginesie wytyczanym przez strony sporu. Za każdym razem, gdy szuka łatwego wyjścia przez przylgnięcie do jednej czy drugiej granicy, zbyt wielkie jest ryzyko pójścia dalej, aż na granice tejże ideologii.
Przytoczę tu starą, chińską bajkę.
Złodziej zakradł się nocą do ogrodu i zaczął przeklinać księżyc, że uniemożliwia mu pracę, że pokazuje swoją bladą, tłustą gębę wtedy, gdy nie potrzeba, że stoi po stronie strażników, że odbiera chleb ubogim, a chroni bogaczy,
W tym czasie bogacz zaczął zachwalać księżyc za to, że jest wtedy, gdy brak słońca, że okrasza niebo i upiększa gwiazdy, że daje wzrok w ciemności i na równi ze słońcem winien być wychwalany, nawet bardziej godny jest boskiej czci.
Na co księżyc odrzekł, że nie jest ani demonem, bo nikomu nie chce wyrządzić krzywdy, ani bogiem, bo od słońca użycza światło. Jest sobą, księżycem.