Mit, przypowieść, legenda czy historia?

Cześć, oglądałem ostatnio film o Adamie na kanale Szymon mówi i zauważyłem zaznaczenie, że ludzie mylą mit z przypowieścią. Oczywiście dla mnie to dziwne, ale przecież wiele osób rzeczywiście tego nie rozróżnia. Jeszcze więcej problemów rodzi legenda, kronika czy zapis prawny.

A to, jak odbieramy tekst biblijny zależy w wielkiej mierze od gatunku literackiego. To on nam narzuca, czego oczekujemy i na ile zawieszamy naszą wiarę w to, o czym czytamy. Inaczej się rozumie historię cudu w Betanii, widząc w czynach Jezusa albo metaforę bardziej przyziemnych czynów albo wyolbrzymienie a inaczej rozumiejąc je jako zapis świadka, ewangelisty.

Podobnie jest z przypowieścią i mitem, bo od tego odróżnienia wyjdźmy.

Czy istnieje mit biblijny? Oczywiście. Przykładem jest tu mit o Potopie, który był znany innym ludom w tym rejonie, w nieco innych wersjach. W Babilonie odpowiednikiem Noego był Utnapiszti, u którego Gilgamesz szukał leku na śmierć.

Podobnie mityczne są początki świata, Kain i Abel, czy na przykład wieża Babel, choć tu mit miesza się z legendą.

Mit to pewna prawda ubrana w narrację – mit o Demeter i Korze tłumaczy w narracji cykl pór roku ukazując wiosenną i letnią radość matki – będącej boginią ziemi i urodzaju – z bliskości córki i smutek, gdy musi ją oddać bogowi śmierci i podziemi, Hadesowi. Wszystkie postaci jednak mają tu jasno określone imiona, role i pojawiają się w innych mitach, tworząc coś, co dziś nazwalibyśmy uniwersum.

Podobnie jest z Kainem i Ablem. Mamy ich imiona, mamy pewien ich obraz, wiemy czym się zajmują. Jest sporo detali. Są oni umiejscowieni w historii Adama i Ewy, a także dalszych dziejów ludzi – rodów Setytów i Kainitów. Podobnie z Noem i jego synami. Sem, Cham i Jafet są ważni dla mitologii i tradycji rodowej.

Jest w tym pewna dydaktyka, próba pomocy w zrozumieniu świata ludziom, którzy kochają narrację. Jednak nie moralizatorstwo jest na pierwszym miejscu, ale wyjaśnienie dziejów świata i zasad nim rządzących. Mit o Prometeuszu wskazuje historię postępu ludzkości i stosunek bogów do tego, podobnie jak czyni to opis dziejów potomków Kaina, rozwijających kowalstwo czy sztukę.

Mamy więc klarownie wskazane postaci, a dana historia jest jedynie jednym z wielu wydarzeń w ich życiu. Możemy się z nimi utożsamiać, ale mit rozumiany przez wiernych i kapłanów na tym etapie nie jest jedynie narracją teologiczna, a rzeczywistym zapisem niepamiętnych czasów, objawionym lub przekazywanym „od Adama i Ewy”.

Przypowieść, po grecku parabola, rządzi się innymi prawami. Najczęściej od razu wiemy, że ktoś ją opowiada, wprowadza w to narracja, tak jak ma to miejsce w Ewangeliach. Nie mamy detali ani imion, a jedynie podane role: ojciec, syn marnotrawny, drugi syn; król, dłużnik pierwszy i drugi. Mogą one jednak być bardziej rozbudowane. W opowieści o bogaczu i Łazarzu mamy imię tego drugiego, ponadto pojawia się Abraham w sensie: TEN Abraham, z Księgi Rodzaju.

Słuchacze jednak wiedzieli, że nie jest historia, która choć prawdopodobna, miała miejsce, a raczej hipotetyczny scenariusz, do którego muszą się odnieść pod kątem moralnym. Mogą postawić się na miejscu jednego z synów lub ojca. Co by zrobili na ich miejscu? Realiści wiedzieli, że zapewne popełniliby te same błędy, co któryś z synów, albo że nie dorównaliby mądrości ojca.

Brak imion, brak osadzenia w innych historiach i niejako wyjęcie z czasu i przestrzeni pozwalał utożsamiając się i analizując wybory, jakie muszą podjąć bohaterowie przypowieści pozwala łatwo zastąpić otoczkę dobrze znaną sobie rzeczywistością.

Przypowieść, wdając się w szczegóły odnosi się też do realiów, które były uniwersalne dla odbiorców i nie wymagały komentarza – jak w historii o miłosiernym Samarytaninie, heretyku, który zrobił to, czego nie zrobili przedstawiciele elity religijnej, lewita i kapłan. Nam trzeba te tytuły wytłumaczyć, zwłaszcza lewitę, ale u pierwszych odbiorców oczekiwania wobec tych postaci były jasne i klarowne.

Pierwsze rozdziały Pisma nie są więc przypowieścią, bo określają dość jasno same siebie jako rozdziały historyczne. Opowiadają o czasie od stworzenia świata, przez Potop do podziału ludzkości na siedemdziesiąt dwie nacje. Historia ta jednak ubrana jest właśnie w gatunek mitu, choć widać tu i pieśni (np. ta z refrenem „i tak upłynął poranek i wieczór dzień…”) i genealogie (wypisy potomków po stronie Kaina i Seta, a potem Tablica Narodów).

Od wkroczenia na scenę Teracha i jego syna, Abrahama mamy w Genesis do czynienia z historią rodową, rodzajem legendy, czymś, co było przekazane w formie mówionej, czasem w rożnych tradycjach, po czym spisane. Ona też ma pretensje do bycia wiarygodną historią, choć jest gotowa wyolbrzymiać i mieszać fakty.

Ma jednak autorytet tradycji, starości i przez to jest szanowana, nawet jeśli w VI w. przed Chrystusem gromadzimy materiał i mamy trzy różne wersje historii z wieku XVIII, a więc sprzed dwunastoma wiekami. I powiedzcie mi, co umieścić w Biblii:
a) historię wizyty Abrama i Saraj w Egipcie i zabrania Saraj na dwór Faraona, po czym zwrotu jej po uderzeniu dworu plagami
b) historię wizyty Abrahama w Gerarze i zabrania Sary na dwór króla Abimeleka, po czym zwrotu jej po uderzeniu dworu plagami
c) historię wizyty Izaaka i Rebeki w Gerarze, po czym wprowadzenia przez króla zakazu dotykania Rebeki po tym, jak król wykrył, że są oni małżeństwem
d) Po co się ograniczać? WSZYYYYYSTKIEEEEEE!!!

Wygrać można podziw i uścisk ręki dowolnego prezesa, jaki na to wyrazi zgodę.

Odpowiedź brzmi „wybrano wszystkie”, choć trzeba przyznać, że niekiedy stały za tym sensowne racje. Np. wyjaśnienie skąd Saraj miała egipską niewolnicę, Hagar i widzimy też na przykład świetną scenę, gdy Abimelek zagląda przez okno i widzi Izaaka całującego Rebekę i… stwierdza, że tak nie całuje się siostry…

Mogło być jedno takie wydarzenie, potem przypisane dwóm różnym parom, w tym jednej u dwóch różnych królów. W historii szukania żony dla Izaaka mamy dwie wersje spotkania sługi i Rebeki: pierwszą – narracyjną, która jest zapewne wizją Rebeki i drugą, będącą zapewne wersją sługi, bliższego domu Abrahama.

Jedno wydarzenie miało dwóch świadków – Rebekę i sługę i to poszło dwoma drogami. Je obie uszanowano, mimo pewnych drobnych sprzeczności.

Ale to typowe dla tradycji mówionej, płynnej, która niewiele potrzebuje, by przy ogniu usłyszał je gość z innej rodziny i po powrocie do siebie… nieco je przeinaczył. Taka opowieść rodowa może stać się legendą, a ta – po ubraniu w wątki filozoficzno-religijne – mitem.

Co ciekawe, ta płynność nie była tak lekka, łatwa i przyjemna jak by mogło się zdawać. Opowieść rodowa niejako sytuowała daną społeczność rodzinną na lokalnej arenie, odnosiła się do sąsiadów, tłumaczyła sympatie i animozje, więc i trzeba było wysiłku, by przekonać słuchaczy, że zawsze wersja nowa była uznawana. Słyszeli ją dziesiątki, jak nie setki razy i znali na pamięć.

Zabawne, jak brak możliwości zapisania informacji i łatwego dostępu do niej później w formie odczytania wpływa na naszą pamięć.

Tak na marginesie, całkiem możliwe, że odsetek analfabetów to bardzo błędne kryterium, bo na przykład w średniowieczu byli ludzie zdolni czytać, ale nie pisać. Czytanie to czynność intelektualna, podczas gdy pisanie wymaga wyrobienia pewnej grupy ruchów dłoni. Znacznie więcej ludzi potrzebowało odczytać coś, co w kilku kopiach napisał ktoś inny (drogowskazy, umowy, obwieszczenia).

Przykładowo sędzia w Babilonie nie musiał pisać. Gdy przyszli do niego wierzyciel i dłużnik, czytał umowę, wydawał na jej podstawie wyrok i kazał komuś zapisać historię procesu. Co więcej, kopista mógł działać jak ksero – mógł potrafić pisać, stawiać kolejne litery tak, jak było w oryginale, ale nie widział ich sensu.

Wracając do tematu, legenda dzięki swej mówionej ale i wspólnotowej naturze była jednocześnie i bardzo wrażliwa i bardzo trwała, w zależności od podatności wspólnoty na zmiany. I może być ważna dla teologii.

Jaki mamy dowód, że Jezus pochodzi od nierządnicy Rachab? Genealogię, zapis rodzinnych dziejów, przechodzący z pokolenia na pokolenie.

Legenda bywa nie tylko rodowa, bo mamy wiele legend niekoniecznie rodowych, jak na przykład historia Samsona, który jako nazirejczyk nie miał potomstwa, miał wiele słabości, ale był wielkim symbolem walki z Filistynami i bożej opieki.

Inaczej ma się z kronikami królewskimi, bo te nawet się pojawiają w dziejach Abrahama, taka jest przynajmniej moja dzika teoria, gdy Pismo wspomina o tym, że Lot został uprowadzony wraz z innymi mieszkańcami Sodomy po Bitwie Dziewięciu Królów. Poprzedza to taki opis kampanii jakby żywcem zaczerpnięty z glinianych tabliczek Babilonu, gdzie jakiś Żyd w czasie niewoli znalazł potwierdzenie, że – w narracji dawnego władcy – lokalny watażka napadł na wracające po ciężkiej kampanii wojska osłaniające tabor z łupami, pobił je i uwolnił wielu jeńców.

Takich incydentów nie zapisywało się publicznie na stelach, ale raczej w archiwach niepublicznych, by wiedzieć, na kim trzeba się odegrać. A te gliniane tabliczki potrafiły wytrzymać wiele.

Musimy pamiętać, że kroniki w dawnych czasach nie były dziełem historyków, ale raczej zapisem tego, co dany władca chciał zapisać. Od krytykowania miał proroków na ulicach, kapłanów w Świątyni i doradców w pałacu. Ciekawym przykładem podważającym tezę, że przegrany jest zawsze demonizowany w kronice jest bunt Absaloma, który ma tak solidną podbudowę, że niejeden złoczyńca świata Marvela, w tym Thanos mógłby się schować pod dywan.

Facetowi brat przyrodni zgwałcił rodzoną siostrę i został uniewinniony przez ojca całej trójki. Potem sam Absalom zabił gwałciciela podstępnie i… po nieco dłuższym czasie został uniewinniony. Jak myślicie, na czy polegała kampania Absaloma, gdy nakłaniał do siebie lud Izraela? Oczywiście, był to fakt, że Dawid to pierdołowaty sędzia, więc i pierdołowaty król.

O tym, że był pierdołowatym ojcem nie wspominam. Absalom nie jest też ohydnym, śliskim typem. To piękny, stanowczy mężczyzna z kręgosłupem moralnym. Popełnia błąd, słuchając ostrożnej rady podwójnego agenta zamiast śmiałej rady najmądrzejszego z Izraelitów.

Gdy Absalom ogłasza bunt przy Dawidzie zostają tylko najemnicy i obcokrajowcy. Izrael jest sercem za młodym mścicielem. Taki pierwszy Avengers.

I nie wiadomo, gdzie tu jest kronika pisana przez naocznego świadka, a gdzie swoista beletrystyka, upiększająca zapis historyczny o detale pasujące do historii. Style i gatunki się mieszają dość lekko, bo nikt nie wymuszał na proroku pisania tylko proroctw i aluzji. Zresztą, podobnie jest w większości kronik, które nieraz mają niewspomnianego bohatera – sponsora.

Taki Ozeasz na przykład napisał proroczą autobiografię. Bóg wybrał mu żonę. Ale taką, która miała odzwierciedlić jak trudna jest wierność wobec Izraela. Więc Ozeasz robił w tym porównaniu za Boga, a Izrael reprezentowała nierządnica. Pierwszego syna nazwał „Jizreel”, co byłoby tak, jakby dziecku po śmierci Kennedy’ego na pierwsze dać „Dallas” a na drugie „Oswald”. Idąc za ciosem drugie dziecko (córkę) Ozeasz nazwał „Lo-ruchama”, czyli „Niekochana” a kolejnego syna „Lo-Ammi”, czyli „Nie mój lud.”

Zapis proroczo-rodzicielskiej paranoi czy dzieło Boże? A może zwykła poezja?

W pieśniach i psalmach tłumacze nieraz szaleją i są zdolni jeden wyraz tłumaczyć dwoma innymi, o innym znaczeniu. Żeby się nie powtarzać. Jak obejrzycie seriale na Netflixie z angielskim dźwiękiem i polskimi napisami albo na odwrót zauważycie, że to nie kwestia epoki.

Wspomniałem wieżę Babel, bo ta łączy mit, tradycję, legendę z kroniką. Uprowadzeni do niewoli babilońskiej niewolnicy zapewne pracowali przy budowie czy konserwacji zigguratów, sztucznych gór. Ich właśni przodkowie składali zawsze ofiary na górze naturalnej (z naciskiem na Morię/Wzgórze Świątynne). Pracowali tam ramię ramię z wieloma innymi niewolnikami, którzy mówili wieloma językami.

Mit o wieży Babel tłumaczy, jak ludzkość rozproszyła się po ziemi i skąd się wzięły wszystkie jej mowy i narody. Legenda opowiada o odległym, wielojęzycznym mieście, które nie jest jak chcą jego mieszkańcy „Bab-el”, „Bramą bogów”, ale pochodzi z hebrajskiego i tam „Bawel” „od „balal” – oznacza „pomieszać, zmieszać”. Legenda rodowa umieszcza początki Teracha w tym kręgu kulturowym, bo ten wyruszył z Ur Kaszdim, czyli Chaldejskiego, a umarł w Charanie Dwurzecza, po czym jego misję podjął Abraham.

Osobną kategorią są przepisy prawne, stanowiące zapisy danych regulacji, wracające także poza Torą. Potrafią one zająć spore akapity, ale są zapisem elementu dziejów kultury, bardziej tej sformalizowanej wersji, ale jednak. To jednak nadal chaotyczna, sklejana na „widzimisię” zbieranina mieszana z narracją.

Pamiętajmy, że choć chaotyczne dla nas, przepisy dotyczące jednej kwestii rozrzucone po pięciu miejscach nie były niczym nowym. Rzym stworzył kodeksy – zszywane kolekcje aktów prawnych wydawanych luzem. Nie dziwmy się, że w Torze znajdziemy nieraz jedno-kilku zdaniowe sentencje podające sucho nakaz lub zakaz, ale i nieco podobne do naszych aktów prawnych szczegółowe wyliczanie okoliczności, zależności i drobnych różnic w danej sytuacji.

Tak na marginesie. Stąd z prawa kanonicznego dawnych wieków, setek dekretów stworzono po wiekach jednolity Kodeks Prawa Kanonicznego dla całego Kościoła. I mowa tu o wiekach po wynalezieniu druku.

Zarówno te dłuższe jak i krótsze przepisy były szeroko komentowane i każdy był traktowany jak osobne przykazanie, a uzbierało się ich aż sześćset trzynaście. Ale o tym za kilka dni.

Musimy zrozumieć kto? , dlaczego?, kiedy?, jak?, dla kogo?, ale i w jakim języku? napisał dany tekst. Ktoś mógł tworzyć własny tekst, układać teksty w kolejności albo jedynie komponować coś nowego korzystając z istniejącego materiału z kilku źródeł, jedne rzeczy włączając, inne odrzucając albo jako jawną i niepotrzebną sprzeczność albo jako powtórzenie, gdzie wystarczyło zmienić dwa słowa, by uzyskać zgodność.

Przy tym wszystkim absurdem jest traktowanie Biblii jako jednolitego bloku, bo nawet w starożytności nie uznawano Pieśni nad Pieśniami jako rzeczywistego zapisu jakiejś nocy poślubnej Salomona. Jeszcze większym – traktowanie każdej księgi jak jednolitego proroctwa, legendy, mitu, zapisu historycznego czy poezji. Można ubrać historię w poezję, można dodać dwa czy trzy elementy fantastyczne do historii rodowej, zwłaszcza gdy i narrator, i słuchacze w nie święcie wierzą.

Ciekawym tematem jest dowodzenie, że Biblia ma zawartej w sobie więcej prawdy niż wielu myśli. Tak jest z Potopem, gdzie jedni rozważają tsunami wdzierające się po upadku meteorytu na Oceanie Spokojnym w Zatokę Perską.

Pamiętajmy, że Biblia to nie „Księga”. Księga to po grecku Biblion, a „Księgi” to Biblia. To zbiór ksiąg, a jedna księga może być zszyta z innych. Jeden fragment może być poezją i prawdą historyczną w jednym. A i prawda o synu-buntowniku może być widziana według zachcianek walczącego z rebelią ojca-króla, który żałował jego śmierci i chętnie widział winnego w znany spiskowcy.

Gatunki w Biblii mieszają się i utrudniają jej odczytanie w prostym kluczu prawa, przypowieści, legendy, historii. Ale powodem nie jest ich fałszywość. Powodem jest to, ze Biblia ma dwóch autorów, człowieka i Boga. Cześć ludzka jest podobna do ludzkiej natury i dlatego sporo z tego, ci jest w Biblii zapisane tłumaczy nam zrozumienie tego, jak działa literatura, wyraz ludzkiej duszy.

Proca, młot na olbrzymów. Czyli kto i co zabiło Goliata?

Czy zastanawialiście się kiedyś, czym Dawid zabił Goliata? I czy był to cud, znak od Boga?

Zacznijmy od kontekstu. Mamy siedemnasty rozdział Pierwszej Księgi Samuela. W piętnastym Saul za oszczędzenie Agaga, króla Amalekitów zostaje odrzucony jako król, w szesnastym na przyszłego króla zostaje namaszczony Dawid, który też zostaje ściągnięty na dwór Saula, by uśmierzyć jego bóle głowy.

Rozdział siedemnasty wita nas obrazem inwazji ze strony Filistynów, którzy rozbijają obóz między Soko i Azeka. Saul ze swoim wojskiem, wśród którego są też najstarsi bracia Dawida, wychodzi im naprzeciw, podczas gdy sam Dawid zapewne na początku tej historii jest przy stadach swego ojca, gdyż nie przebywał przy królu cały czas.

W tym czasie gdy obie strony obozują, przygotowując się do bitwy, wychodzi z obozu filistyńskiego słynny Goliat z Gat. Jego funkcja jest określona jako bejnim, i pojawia się tylko w jego określeniu. Może wywodzić się od słowa bejn, czyli „przestrzeni pomiędzy” i może oznaczać harcownika, lekkozbrojnego stosującego taktykę zaczepną, co tu nie pasuje, ale też czempiona, wybranego, wyróżniającego się wojownika, który występuje niejako w czyimś imieniu.

No, a co jak co, jak naprzeciwko ciebie wychodzi taki Goliat ktoś w czymś imieniu występuje musi być potężny. Facet miał prawie trzy metry wzrostu, bo tyle daje sześć łokci i jedna piędź!

W niektórych rękopisach i w historii Józefa Flawiusza Goliat miał tylko cztery łokcie i jedną piędź, więc tylko dwa metry siedem centymetrów. Co z tego?

Porównajcie sobie choćby ten wzrost z wzrostem typowego Izraelity, który mógł mieć sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Owszem, mógł iść do walki najwyższy z Izraelitów, król Saul, obecny wszak na miejscu i przewyższający lud o głowę… Miał więc całe metr osiemdziesiąt. Ale po pierwsze, już teraz wiemy, że jako król ma on ustąpić miejsca Dawidowi; po drugie… To mogły by być były trzy metry!!! Po trzecie – król nie jest od bicia wielkich osiłków!

Czy te trzy metry są możliwe? Robert Wadlow, zmarły w 1940 r. w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat miał dwa metry siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu.

Mamy potwierdzenie, że choć Filistyni byli nieco wyżsi niż Izraelici, to tradycja umieszcza w tym kontekście kilku solidnie wyróżniających się wzrostem nieobrzezańców. Goliat nadal był wyjątkiem, jednym z niewielu olbrzymów filistyńskich. Jednak, co ważne: co najmniej czterej z nich pochodzili od osoby zwanej Rafa z Gat (brat Goliata, Lachmi też był olbrzymem), co może się wiązać z tym, że zwiadowcy wysłani do Kanaanu za czasów Mojżesza opisywali Refaim, czyli olbrzymów, zamieszkujących te ziemie.

Możliwe, że była to jakaś dziedziczna wada genetyczna, skoro wspomniany jest też mąż olbrzymiego wzrostu, który miał łącznie dwadzieścia cztery palce, po sześć u każdej kończyny. Jakby się kto pytał, w Biblii pozostaje on bezimienny, ale jest nazywany tradycyjnie „Hexadactylosem”, czyli „Sześciopalcym”. Ale o olbrzymach w Biblii warto zrobić osobny materiał.

Jak wyglądałaby walka? Zapewne najpierw obaj bejnim użyliby włóczni, gdyż to zawsze była broń pierwszego wyboru w starożytności, podczas gdy miecz spoczywał w pochwie. Sam zasięg rąk osoby dotkniętej gigantyzmem dawał jej przewagę nad każdym przeciwnikiem, stąd zapewne tarcza była niesiona przez giermka. Gdyby wróg umknął przed najgroźniejszym elementem włóczni, czyli grotem, w drugiej ręce Goliat miał broń do walki w bliższym starciu, zakrzywiony nóż.

Dlatego też wynik walki był dla wszystkich oczywisty. Goliat nadziałby przeciwnika na drzewce nim jedna rysa pojawiłaby się na jego pancerzu.

Nic dziwnego, że nikt nie kwapił się do pojedynku, mimo dość kuszącej propozycji rozwiązania sporu w jednej walce – jeśli wygra człowiek Saula, Filistyni będą sługami Izraelitów a jeśli wygra Goliat, będzie na odwrót. Goliat miał jednak na celu upokorzyć Izraelitów i złamać ich morale.

W tym czasie Jesse wysyła Dawida do braci z zapasami żywności i drobnym zaopatrzeniem dla dowódcy, by się o nich troszczył i przekazał Dawidowi ich żołd. Dawid dociera w momencie, gdy wojsko kolejny raz szykuje się do bitwy. Zaciekawiony zostawia wszystko strażnikowi taboru, może by odebrać potem i leci do braci. Jest małolatem, a zaraz ma się odbyć bitwa!

Ale bitwy nie ma, bo występuje Goliat, wygłasza swoją codzienną przemowę i lud izraelski truchleje. W tym czasie ktoś, może swoisty herold królewski, ogłasza, że kto pokona Goliata zostanie obsypany bogactwami, dostanie za żonę córkę króla, a jego rodzina zostanie zwolniona z podatków. Biedny Szewczyk Dratewka i inni herosi! Ci poza królewną dostawali jedynie urząd, a tu kasa i wolność od fiscusa!

Widzi to Dawid i wybucha oburzeniem, gotów rzucić się na draba z goły… A nie. Pyta „Co uczynią takiemu, który pokona tego Filistyna i odejmie hańbę od Izraela? Kto to jest ten nieobrzezany Filistyn, który urąga wojsku Boga żywego?” Jakby nie dosłyszał, może chciał potwierdzić, że to nie plotka. Ale pyta, ile dostanie i za kogo.

Ciekawskiego chłopaka wyłapuje Eliab, który miał walczyć i zarzuca mu zwykła ciekawość, że chciał pooglądać jak inni walczą, a stada są porzucone. Ale przecież Eliab musiał wiedzieć, że jak trzeba było to zostawiało się stada sługom, a także, że zapewne chodziło o uzupełnienie zapasów i… odebranie żołdu. Więc albo Eliab wyżywał się na młodszym bracie za upokorzenia, jakich doznawał razem z całym wojskiem, albo nie chciał rozstawać się z żołdem. Ale prażone ziarna i serka by sobie zjadł.

Dawid wzrusza ramionami i idzie pytać dalej. Z jakiegoś powodu trafia do Saula, może interpretowano jego pytania jako zgodę na podjęcie wyzwania, co też Dawid podtrzymuje przed obliczem króla, którego wszak znał.

I następuje bardzo ważna wymiana zdań. Królestwu zagraża potwór, olbrzym, któremu może w przybliżeniu równać się jedynie król. Król jednak nie podejmuje wyzwania i nie broni swego ludu. Pojawia się młody pasterz i obiecuje zgładzić bestię. Król nie wierzy, bo ma przed sobą na’ar, młodzieńca, który chce walczyć z kimś, kto jest „mężem wojny minneuraw, od swojej młodości”, od kiedy sam był młodzieńcem. Nie dość, że dochodziła różnica siły i wielkości, to jeszcze doświadczenia.

Na co Dawid dowodzi, że wie, jak walczyć z silniejszymi od siebie, groźniejszymi przeciwnikami – niedźwiedziami i lwami, które zagrażają jego stadom. Wyrywał im ofiarę, a jeśli się to drapieżnikowi nie podobało, chwytał go za szczękę i okładał do śmierci. Skoro zabijał niedźwiedzie i lwy i pomagał mu w tym Bóg, to Goliat po prostu podzieli ich los.

I jest to może niecelowy, ale czytelny atak na Saula. Dawid, pasterz i syn pasterza wie, że z pomocą boską pokona bezbożnego Filistyna, to czemu nie zrobi tego Saul, syn Kisza, dzielnego wojownika? Pamiętajmy, rozmawiają ze sobą nowo namaszczony i odrzucony król.

Może ta uwaga sprawiła, że Saul uznał, że da Dawidowi szansę. Może się zawstydził, a może… chciał się go pozbyć. Zresztą, gdyby Goliat zabił jakiegoś szczeniaka, nie zdobyłby wielkiej chwały.

Dawid przymierza zbroję Saula, więc może jest podobnego wzrostu, co on. Albo król rzeczywiście chce go zabić wystawiając go w niepraktycznej zbroi. Dawid uznaje, że nie nie potrafi w tym chodzić, więc bierze tylko kij, pięć gładkich kamieni z rzeki, procę i poszedł na Goliata, który zapewne dalej stał z giermkiem na przedpolu, czekając na rywala.

Ale zatrzymajmy się na procy…

Otóż postanowiłem trochę o tym poopowiadać, gdyż młody pasterz użył bardzo niedocenianej przez współczesnych broni, czyli procy. Ale najpierw kontekst. Nie była to oczywiście proca Dennisa Rozrabiaki, kawałek gumy na rozwidlonym patyku, ale solidny sprzęt, narzędzie, które mogło służyć do polowania, ochrony przed dzikimi zwierzętami, ale też walki z innymi ludźmi.

Sławą w starożytności okryli się procarze z Balearów, którzy służyli jako najemnicy. Jednak w powszechnym mniemaniu rozwój broni miotającej lub miotanej to kamienie, kamienie na kijach, czyli oszczepy, a potem łuk i dalej kusza lub od razu broń palna.

Proca jest bardzo prosta w konstrukcji, gdyż składa się po prawdzie ze sznura, tkaniny lub rzemienia, na którym umieszczano kieszonkę na pocisk, a na jednym z końców pętelkę, zakładaną na palec serdeczny, zapobiegającą wyślizgnięciu się broni. Do kieszonki wkłada się pocisk – mógł to być kamień, ale też pocisk metalowy, na przykład ołowiany.

Procę rozkręca się, trzymając za oba końce, po czym po osiągnięciu odpowiedniej prędkości i namierzeniu celu, puszcza jeden koniec a pocisk mknie niesiony siłą odśrodkową. Były też proce krótsze, pozwalające „wypalić” szybko i potężnie, ale po płaskim torze.

Czy była to dobra broń? Oczywiście. Kamień o wadze 80 gramów wypuszczony z procy osiąga początkowy pęd bliski pociskom Parabellum dziewięć na dziewiętnaście milimetrów ze współczesnej broni palnej. Co więcej, na stronach National Geographic znajdziemy porównanie siły pocisku z procy do Magnum .44. Doświadczony procarz mógł trafić cel mniejszy od człowieka z odległości ponad stu metrów.

Fakt, nawet dostosowany do zasad aerodynamiki pocisk w kształcie migdału, szybciej wytraca pęd niż pistoletowy, siła przebicia nie jest tak potężna nawet jak choćby strzały z łuku ale pamiętajmy – amunicja leży wszędzie! Może nie zawsze doskonała, ale częściej znajdziecie kamień niż strzałę. Do tego skuteczność jest mniej uzależniona od pogody i wiatru.

Co gorsza – rany niekoniecznie są widoczne gołym okiem, bo tępy pocisk może powodować krwotoki wewnętrzne!

Dawid nie szedł na Goliata z zabawką. Do dziś w niektórych regionach pasterze bronią swoich stad za pomocą właśnie proc. Nic dziwnego, że taki sprzęt na wyposażeniu miał właśnie pasterz.

Wracając do pojedynku.

Mamy więc ewidentnie wybitnego przedstawiciela kasty wojskowej swego ludu, swoistą broń psychologiczną, która wychodzi do walki z… małolatem, pastuszkiem. Duma Goliata została urażona. Widział kij w ręku Dawida, broń dobra na psy, podczas gdy sam był świetnie wyposażony i zdawało mu się to kpiną, tym bardziej, że posłali na niego rudego szczyla. Goliat był gotów na pojedynek, który najpewniej by wygrał z każdym z Izraelitów.

Po wymianie uprzejmości typu „utnę ci łeb” czy „zostawię twojego trupa ścierwojadom na pożarcie” i wezwaniu bóstw na pomoc, obaj ruszają na siebie.

Nie przewidział jednak, że Dawid ma procę. Zresztą, mógł jej nie zauważyć, biorąc ją na przykład za przepaskę na czoło lub ramię, bo tak procarze nosili swoją broń. Wystarczyła chwila, by ją odwinąć, wyjąć kamień z torby, zamachnąć się i cisnąć. Gdyby Dawid spudłował, zapewne trochę by minęło nim Goliat wziąłby od giermka tarczę lub nim by go dogonił.

Ale Dawid trafił. Pocisk z niewielkiej odległości wbił się Goliatowi w czoło, więc zapewne trafił pod krawędzią hełmu.

A gdyby trafił w hełm? Goliat miał na łbie wielki, brązowy dzwon, więc sama siła pocisku mogła go ogłuszyć, o skutkach na przykład wgniecenia hełmu nie wspominając. Był to czas na kolejne strzały.

Biblia podaje, że to pocisk zabił Goliata, a późniejsze odcięcie głowy jego własnym, spoczywającym w pochwie mieczem było tylko formalnością, dowodem zwycięstwa i spełnieniem przechwałki Dawida. Mogło być jednak inaczej, że Goliat jeszcze żył, a jedynie był obezwładniony. Ale co jak co – zostanie obezwładnionym na polu bitwy, w zasięgu wroga, który obiecał cię zabić to raczej nie jest sytuacja, z której wychodzi się żywo.

Był to niejako pojedynek kulturowy, pojedynek przedstawiciela ludu pasterskiego z czempionem ludu, który zagrażał mu militarnie i który przewyższał go technologicznie. Dawid pokonał Goliata sprytem, ale też taktyką, do której należało też zrezygnowanie z lepszego pancerza.

I możliwe, że został dopisany później. Otóż w Drugiej Księdze Samuela, gdzie opisani są gigantyczni Filistyni, z którymi walczył Dawid już jako król jest mowa o tym, że Elchanan z Betlejem, syn Ja’re-Oregim zabił Goliata z Gat. Pierwsza Księga Kronik poprawia zwycięzcę na Elchanana, syna Jaira, a pokonanego na Lachmiego, brata Goliata z Gat.

I na koniec jedna ciekawostka. Z jakiegoś powodu giermek-tarczownik Goliata znika.

Proca, młot na olbrzymów. Nieco realiów

Czy zastanawialiście się kiedyś, czym Dawid zabił Goliata? I czy był to cud, znak od Boga?

Otóż postanowiłem trochę o tym poopowiadać, gdyż młody pasterz użył bardzo niedocenianej przez współczesnych broni, czyli procy. Nie była to oczywiście proca Dennisa Rozrabiaki, kawałek gumy na rozwidlonym patyku, ale solidny sprzęt, narzędzie, które mogło służyć do polowania, ochrony przed dzikimi zwierzętami, ale też walki z innymi ludźmi.

Sławą w starożytności okryli się procarze z Balearów, którzy służyli jako najemnicy. Jednak w powszechnym mniemaniu rozwój broni miotającej lub miotanej to kamienie, kamienie na kijach, czyli oszczepy, a potem łuk i dalej kusza lub od razu broń palna.

Proca jest bardzo prosta w konstrukcji, gdyż składa się po prawdzie ze sznura lub rzemienia, na którym umieszczano kieszonkę na pocisk, a na jednym z końców pętelkę, zakładaną na palec serdeczny, zapobiegającą wyślizgnięciu się broni. Do kieszonki wkłada się pocisk – mógł to być kamień, ale też pocisk metalowy, na przykład ołowiany.

Procę rozkręca się, trzymając za oba końce, po czym po osiągnięciu odpowiedniej prędkości i namierzeniu celu, puszcza jeden koniec a pocisk mknie niesiony siłą odśrodkową. Były też proce krótsze, pozwalające „wypalić” szybko i potężnie, ale po płaskim torze.

Czy była to dobra broń? Oczywiście. Kamień o wadze 80 gramów wypuszczony z procy osiąga początkowy pęd bliski pociskom Parabellum dziewięć na dziewiętnaście milimetrów ze współczesnej broni palnej, co udowodnił Tod Cutler z kanału Tod’s Workshop (facet odpowiadał np. za rekwizyty do Netflixowego „Wiedźmina”). Co więcej, na stronach National Geographic znajdziemy porównanie siły pocisku z procy do Magnum .44. Doświadczony procarz mógł trafić cel mniejszy od człowieka z odległości ponad stu metrów.

Fakt, nawet dostosowany do zasad aerodynamiki pocisk w kształcie migdału, szybciej wytraca pęd, siła uderzenia nie jest tak potężna nawet jak choćby strzały z łuku ale pamiętajmy – amunicja leży wszędzie! Do tego skuteczność jest mniej uzależniona od pogody i wiatru.

Dawid nie szedł na Goliata z zabawką. Do dziś w niektórych regionach pasterze bronią swoich stad za pomocą właśnie proc. Nic dziwnego, że taki sprzęt na wyposażeniu miał właśnie pasterz, który na pole bitwy zajrzał przy okazji.

Ludzie Saula próbowali go ubrać w strój bojowy, gdyż chcieli walki dwóch żołnierzy, a Goliat był żołnierzem pełną gębą. Filistyn wychodzi nie tylko w pełnej brązowej zbroi łuskowej, w hełmie z brązu, zapewne z charakterystycznym pióropuszem, w jednej ręce trzyma włócznię (חֲנִית, chanit), w drugiej zakrzywiony nóż (choć słowo hebrajskie כִּידוֹן, kidon może oznaczać też oszczep, czy też rzutkę (w sensie – oszczepu z brzechwą), przy pasie miecz (חֶרֶב, herew) i jeszcze ma „giermka, który niesie przed nim tarczę” (dosł. tarczownika, צִנָּה, cinna).

Do tego jest to olbrzym. Mamy potwierdzenie, że choć Filistyni byli nieco wyżsi niż Izraelici, a tradycja umieszcza w tym kontekście kilku solidnie wyróżniających się wzrostem nieobrzezańców. Jednak, co ważne: co najmniej czterej z nich pochodzili od osoby zwanej Rafa z Gat (brat Goliata, Lachmi też był olbrzymem), co może się brać od tego, że zwiadowcy wysłani do Kanaanu za czasów Mojżesza opisywali Refaim, czyli olbrzymów, zamieszkujących te ziemie.

Mamy więc ewidentnie wybitnego przedstawiciela kasty wojskowej swego ludu, swoistą broń psychologiczną, która wychodzi do walki z… pastuszkiem. Sami popatrzcie.

Duma Goliata została urażona. Widział kij w ręku Dawida, może widział torbę pasterską, podczas gdy sam był świetnie wyposażony i zdawało mu się to kpiną, tym bardziej, że posłali na niego rudego szczyla. Goliat był gotów na pojedynek, który najpewniej by wygrał z każdym z Izraelitów.

Zapewne najpierw użyłby włóczni, gdyż to zawsze była bronią pierwszego wyboru nie tylko w w starożytności, zawsze warto przyjąć „filozofię Nobbsa” i pilnować, by walka miała miejsce na drugim końcu długiego drzewca. Dopóki dało się walczyć włócznią miecz spoczywał w pochwie. Sam zasięg rąk osoby dotkniętej gigantyzmem dawał jej przewagę nad każdym przeciwnikiem. Gdyby wróg umknął przed najgroźniejszym elementem włóczni, czyli grotem, w drugiej ręce Goliat miał broń do walki w bliższym starciu, zakrzywiony nóż. Dlatego też wynik walki był dla wszystkich oczywisty. Goliat nadziałby przeciwnika na drzewce nim jedna rysa pojawiłaby się na jego tarczy. Ta mogła być ozdobiona jakimś godłem i pełnić w tym rytualnym pojedynku jedynie rolę reprezentatywną.

Goliat był tam, by przerażać i wywiązywał się z tego zadania świetnie.

A szedł na niego szczyl bez zbroi i bez poważnej broni! Straceniec!

Nie przewidział jednak, że Dawid ma procę (קֶלַע, qelah) z kamieniem (אֶבֶן, ewen) skrytym wraz z czterema pozostałymi w torbie (כְּלִי, keli, czyli „w bliżej nieokreślonym pojemniku”). Zresztą, Filistyn mógł jej nie zauważyć, biorąc ją na przykład za przepaskę na czoło lub ramię, bo tak procarze nosili swoją broń. Wystarczyła chwila, by ją odwinąć, wyjąć kamień z torby, zamachnąć się i cisnąć. Pocisk mknący trzydzieści pięć metrów na sekundę, z niewielkiej odległości wbił się Goliatowi w czoło, więc zapewne trafił pod krawędzią hełmu.

A gdyby trafił w hełm? Goliat miał na łbie wielki, brązowy dzwon, więc sama siła pocisku mogła go ogłuszyć, o skutkach na przykład wgniecenia hełmu nie wspominając. A miotanie kolejnych pocisków byłoby kwestią czasu.

Biblia podaje, że to pocisk zabił Goliata, a późniejsze odcięcie głowy jego własnym, spoczywającym w pochwie mieczem było tylko dopełnieniem formalności, dowodem zwycięstwa. Mogło być jednak inaczej, że Goliat jeszcze żył, a jedynie był obezwładniony. Ale co jak co – zostanie obezwładnionym na polu bitwy, w zasięgu wroga, który obiecał cię zabić to raczej nie jest sytuacja, z której wychodzi się żywo.

Był to niejako pojedynek kulturowy, pojedynek przedstawiciela ludu pasterskiego z czempionem ludu, który zagrażał mu militarnie i który przewyższał go technologicznie. Dawid pokonał Goliata sprytem, ale też taktyką, do której należało też zrezygnowanie z lepszego pancerza.

I możliwe, że ten pojedynek został dopisany później. Otóż w Drugiej Księdze Samuela, gdzie opisani są gigantyczni Filistyni, z którymi walczył Dawid już jako król, jest mowa o tym, że Elchanan z Betlejem, syn Ja’re-Oregim zabił Goliata z Gat. Pierwsza Księga Kronik poprawia zwycięzcę na Elchanana, syna Jaira, a pokonanego na Lachmiego, brata Goliata z Gat.

Jest to poniekąd wariant opowieści, owocującej u nas legendą o szewczyku dratewce i smoku, o Goliacie wszak jest powiedziane, że „Tego jednak, kto go pokona, król obsypie bogactwem, a córkę swą odda mu za żonę, rodzinę zaś jego uczyni wolną od danin w Izraelu”. Ciekawe, że szewczyk nie miał zwolnienia od podatków… A miał wydatki związane z urzędem królewskiego zięcia!

I na koniec jedna ciekawostka. Częstą praktyką było rycie na pociskach wiadomości dla trafianego – na przykład „Ałć”, „Twardy orzech do zgryzienia”, „Słodka śliweczka dla ciebie” czy „Dla tyłka Pompejusza”.

Od bezkrwawego męczeństwa po zakony rycerskie. Mnisi i zakony.

To już trzeci materiał. Na kanale. Tym razem nieco dłużej.

Poniżej wersja czytalna.

Kiedy pojawili się pierwsi mnisi? Nie wiemy, kiedy po raz pierwszy jakiś wyznawca Chrystusa uznał, że uda się na pustynię, by tam toczyć walkę duchową. Zapewne tacy byli od początku, wszak mamy ukazany w Nowym Testamencie post Jezusa na pustyni, zawierający walkę z szatanem na wersy z Pisma. Mamy w historii wspólnotę z Qumran, mamy Jana Chrzciciela. To były inspiracje, ale nie miały one takiej mocy sprawczej przez pewien czas. Do nich wrócimy, ale prawdziwy rozkwit życia mniszego nastąpił, gdy ustały oficjalne prześladowania.

Od powstania chrześcijaństwa prześladowania masowe, zorganizowane przez władze istniały, ale miały raczej charakter okresowy lub lokalny. Od czasów Konstantyna zamarła szansa na oddania życia za Chrystusa na arenie, czy w ramach wyroku sądowego. Nawet Julian Apostata raczej preferował walkę ideologiczna niż rzeczywiste zamęczanie chrześcijan na rynkach. Owszem, były kraje, gdzie chrześcijanie byli prześladowani, tak samo łatwo było o śmierć głosząc Ewangelię wśród barbarzyńców. Pierwszy typ dania świadectwa to tak zwane „czerwone męczeństwo”, przelanie krwi jako dowód że nauka Jezusa jest tego warta. Druga to „zielone męczeństwo”, wskazanie, że pokazanie Prawdziwego Boga tym, którzy ich nie znają jest warte ryzyka skończenia w garnku czy choćby samego ryzyka dalekiej podróży.

Trzecią drogą było „białe męczeństwo”, czyli właśnie udanie się na pustynię, by tam walczyć ze swoimi grzechami. Tacy ludzie byli anachoretami, czyli tymi, którzy celowo wycofali się z życia świeckiego, by wieść życie duchowe. Pamiętajmy, że to nie było tak, ze cały świat chrześcijański ruszył na pustynię, ale to raczej najgorliwsi, chcący zaspokoić religijne uniesienie oddaniem całego życia.

Owszem istnieli tacy chrześcijanie, co w dzicz uciekali już wcześniej, ale raczej by ocalić życie a nie po to by, oddać je Chrystusowi. Wyjątkiem był św. Antoni Wielki, który już w drugiej połowie III w. sprzedał bogactwa odziedziczone po rodzicach i ruszył na pustynię, by tam prowadzić życie pustelnicze, a do Aleksandrii udał się właśnie gdy trwały prześladowania ze strony Maksymiliana, a także udzielał się publicznie podczas sporów o herezję Ariusza.

I tu musimy wyjaśnić, skąd się wzięła tu pustynia. Kto widzi w tym momencie wydmy, piaski i karawanę wielbłądów na horyzoncie niech natychmiast to odzobaczy. Natychmiast. Ty, w zielonej koszulce, odzobaczaj! Na takiej „stereotypowej pustyni” to ani się skryć, ani niczym pożywić, ani cokolwiek. Pustynia w tym sensie była czym jak nasza „puszcza”, czyli miejscem, gdzie jest pusto, bo ani to drogi, ani wsi, ani kościółka, po prostu nicość. To mogło być skaliste pogórze, ale też bagna czy góry. Częstym schronieniem była jaskinia.

Wracamy tu do czasów biblijnych, bo to przecież tacy ludzie jak Eliasz, który w czasie kryzysu powołania skrył się w grocie.

Przykładem niech tu będzie Egipt. Mamy wyższe partie biegu Nilu, gdzie żyzny, zamieszkany teren jest bardzo bliski rzece, dalej jest teren nie dość żyzny – był nazywany po grecku eremos, tu dało się wegetować. Jeszcze dalej wszechpustynia, pan-eremos, czyli miejsce totalnie niezdatne do życia. W dolnym biegu mamy rozległe mokradła, pełne trzcin. Rzadko kto tu się zapuszcza, ale też łatwo o schronienie. I właśnie taki region, daleki od cywilizacji, będący samotnią świętego męża dał początek słowy „eremita”.

Dlaczego dla osoby chcącej oddać się Bogu tak ważna jest „puszcza”? Tam nic cię nie rozprasza, nic cię nie zajmuje. Jesteś tylko ty i Bóg. To rodzaj nieba będący zaprzeczeniem Edenu. A jak jest taki układ, to zaraz przyleci szatan, by pozawadzać. I z tym szatanem, a konkretnie jego pokusami trzeba będzie walczyć, trzeba będzie wytężyć siły moralne, by dać dowód swojego poświęcenia.

Jaka więc była ta pustynia? Po pierwsze musiała mnicha wyżywić, ale nie być jak ogród w Eden. W efekcie mamy teren dziki, ale nie zbyt dziki, bo to nie sztuka zagłodzić się na śmierć. A i co bardziej żyzne tereny już były jakoś zamieszkane. Co to za mnich, którego ciągle ktoś nachodzi? A przecież taki samotnik nosił po grecko miano monachos od słowa monos „jeden, pojedynczy”. I od niego bierze się polskie słowo mnich. I pośrednio nazwa miasta Monachium. To była osoba, która rzucała miejskie czy nawet wiejskie wygody i szła w dzicz, by pośród pustki pośród trudów przetrwania żyć modlitwą, ale też poznawać siebie.

Teren musiał zapewnić sam z siebie swoiste naturalne minimum. I nie chodziło tylko o jedzenie korzonków, znalezionych między skałami. Mnich-eremita mógł mieć własne pole, bo z czegoś się musiał utrzymać. Jednak nadwyżkę powinien przeznaczać na czyny miłosierdzia. Ponadto nie wszystko mógł wyprodukować sam. Nie miał przecież kopalni miedzi czy żelaza, ani huty, ani warsztatu by naprawić choćby sierp, czy zrobić sobie nowy. Mimo wszystko, gdy nie miał ani rodziny do wykarmienia, ani jak zarobku przepić, stosunkowo dużo zasobów, czy to właśnie żywności, czy nawet pieniędzy zostawało. I to jest ważne w zrozumieniu dalszej historii monastycyzmu. Anachoreccy mnisi żyli pozostawieni sami sobie, czasem mając gości w postaci pobożnych chrześcijan, mając towarzyszących im uczniów czy innych bywalców pustyni. A te drugie spotkania nie musiały być przyjemne. Kto ucieka od cywilizacji? Poza mistykami, robili to ludzie, którzy nie mieli innego wyboru. Byli to na przykład dłużnicy, ale też zbuntowani chłopi. Pamiętacie, gdzie udał się Mojżesz, gdy zrozumiał, że wszyscy wiedzą, że zabił Egipcjanina i nawet hebrajscy pobratymcy mogą go wydać? Na pustynię, do kraju Madian.

Na pustyni łatwo było spotkać także rzezimieszków, czy całe bandy szukające z dala od ludzi okazji do przeczekania gorącego okresu. Często tacy ludzie znajdowali zatrudnienie przy wypasie bydła, więc całkiem możliwe, że do żłóbka Jezusa nie poszły żadne pacholęta przyuczające się pasterskiego fachu, ale złodzieje, a nawet mordercy. A co?! Zbójca nie może hobbystycznie przygrywać na fidrygałkach czy multankach? Do tego wątpliwej jakości towarzystwa dodajcie dzikie zwierzęta, dla których samotny człowiek, w dodatku wymęczony postami był łatwą ofiarą.

Było więc to ryzyko, ale największym wrogiem na pustyni była pokusa. Choćby taka, by rzucić to wszyscy w diabły i wrócić do miasta, nawet po to by żyć na garnuszku krewnych. Jak walczyć z pokusą? Ograniczając jej źródła i mnożąc zasługi. Dlatego po pierwsze, mnich musiał wiedzieć, jak diabeł go kusi i czym, a także czego oczekuje od niego Bóg. Nie dziwmy się, że to właśnie wśród eremitów powstała tradycja o ośmiu duchach zła, która przerodziła się w siedem grzechów śmiertelnych czy też głównych.

Tak Na Marginesie: jednym z nich była acedia, czyli lenistwo, ale rozumiane raczej jako duchowa niemoc, wypalenie. Ale o tym w materiale o Siedmiu Grzechach Głównych. Będą łapki w górę, będzie materiał. Jak nie, będzie tylko wpis na blogu.

Wspomniałem już, że mnisi zachodzili do miast, by zarobić oraz by głosić. Uwierzcie, że był to wielki kopniak dla miejskiej kultury chrześcijańskiej. Ta od czasów Konstantyna stała się modna, a więc było wielu chrześcijan letnich, uznających prawdę czasu, ale też takich, którzy krytykowali właśnie tą letniość czy próby łączenia przez szeregowych chrześcijan ale też hierarchów zasad chrześcijańskich z życiem doczesnym. Wszak poganie oferowali wiele ciekawych rzeczy, do których oko i ucho chrześcijanina mogło przywyknąć i nawet je zaakceptować. Zwłaszcza chrześcijanin wielkomiejski miał tysiące powodów, by naginać zasady wiary, bo „wszyscy tak robią”.

I tu wchodzą eremici i mnisi, ludzie oderwani od tej rzeczywistości i mówiący: „Przecież to jawny grzech!” a ponadto, mający na to receptę. Mniej jeść, mniej ulegać popędom, mniej wynosić się ponad innych, mniej pragnąć, mniej ulegać emocjom, mniej oglądać się na innych, a przy tym więcej od siebie wymagać. Nie można tu ukrywać, że to podejście miało w sobie coś z manicheizmu, odrzucenia ciała na rzecz ducha, skoro za najgroźniejsze uznano wady duchowe, a te bardziej cielesne zdawały się mniej groźne. Ale tu znowu odsyłam do materiału o grzechach głównych, który nagram przy najbliższej okazji…

Mnisi i eremici byli radykalni, tak samo jak radykalni byli ci, którzy woleli umrzeć rozszarpani na strzępy niż wyrzec się Chrystusa. Często w swych poglądach sięgali do ekstremizmu. I to nie bezpodstawnie. Mamy przecież w Biblii wielkie postaci, które były gotowe oddać życie za swoje poglądy i jednocześnie prowadziły raczej pustelniczy tryb życia. Eliasz, „prorok jak ogień” i jego następca, Elizeusz. Jan Chrzciciel żywiący się szarańczą i miodem.

To imponowało, to było zachwycające, nowe i świeże. Nawet przy swoim braku ogłady mnisi nieraz mogli mieć lepszy kontakt z prostymi ludźmi, bo tacy byli – prości, niekiedy nieokrzesani. Do tego bardzo głęboko wierzący. Trafiali nie tylko do dewotów, ale też do letnich chrześcijan. Także potem w historii wielu radykałów miało właśnie eremickie korzenie, jak Piotr Pustelnik, organizator ludowej krucjaty. I tu ta ludowa krucjata organizowana przez pustelnika wymknęła się spod jego kontroli i nieraz dopuszczała się antysemickich ataków, przed którymi Żydów bronili hierarchowie,jak na przykład w Wormacji krzyżowcy wraz z mieszczanami wpadli do rezydencji biskupa, gdzie tychże Żydów schroniło się pięciuset i wszystkich zabili.

Także z powodu radykalizmu mnisi byli solą w oku pogan.

Spójrzmy na to od strony dwóch ludzi. Pierwszy to pogański filozof, wybitny orator i nauczyciel ale też wróg chrześcijaństwa. Był nauczycielem na przykład Juliana zwanego Apostatą. Mnichów widział jako ludzi smutnych, noszących czarne szaty, element groźnej dla jego ukochanej przez niego antycznej kultury umiłowania ciała i piękna. Ale miał ucznia, który został biskupem Antiochii, i to podobno głosem ludu – biskupa Antiochii, Jana, zwanego Złotoustym, czyli Chryzostomem. I ten pisał o mnichach, którzy żyją jak aniołowie, oderwani od wielkomiejskiego życia, do tego sam miał za sobą epizod mniszy, który musiał przerwać z powodu słabego zdrowia.

I chyba najlepszym wyjaśnieniem tej przepaści między życiem mniszym a pogańskim stylem życia jest anegdota opowiadająca o tym, jak uczniowie Libaniusza spytali go, spoczywającego na łożu śmierci, kto powinien być jego następcą. Retor miał odpowiedzieć:
„Jan, gdyby go nam chrześcijanie nie ukradli”.

Ideały mistrza były nie do pogodzenia z ideałami ucznia, choć sama sztuka oratorska została zachowana. Tak samo świat grecko-rzymski był nie do pogodzenia z monastycyzmem. Zapał religijny był nieraz niewspółmierny do wiedzy religijnej, wszak żyjąc w odosobnieniu mnich nie zawsze miał możliwość skorygowania swoich poglądów. Nie miał nikogo, kto mógł mu powiedzieć, że ta myśl jest błędna, czy że ta teoria nie ma podparcia, albo przypomnieć wersu z Ewangelii, który mu umknął. Mnisza część chrześcijańskiego świata wymagała systematyzacji.

Tym bardziej, że święci mężowie mieli uczniów. Sami też nieraz byli czyimiś uczniami. Nawet jeśli nie mieszkali oni z nimi, to słuchali ich rad, mając własne pustelnie i czasem zachodząc, by się poradzić. Nieraz takie pustelnie zakładano celowo w pewnym oddaleniu, by codziennie żyć osobno, ale też w razie czego podejść i się poradzić.

Mój ulubiony dialog mistrza z dwoma uczniami, którzy do niego zawitali to:

– Ojcze, ile można dziennie zjeść, by nie zgrzeszyć?
– Dwie bułki dziennie.
– Ale kto tyle zdoła przejeść?!

Nas to dziwi. Gdyż nasze bułki to napompowane kawałki chleba. Ale i mistrz i uczniowie widzieli, że chodzi o specyficzny rodzaj chleba, bardzo twardy, bo podwójnie wypiekany, który służył legionistom w czasie marszu. Był średnio pożywny, ale sam proces jego spożywania zajmował tyle czasu i rozkładał przyswajanie kalorii na tyle godzin, że lekko głodny, bo głodny, żołnierz mógł maszerować długo nim opadł z sił.

A przecież były tradycje wojskowe w mniszych wspólnotach mocne, zwłaszcza w tych pachomiańskich. Pachomiusz, od młodości służący w wojsku rzymskim, nawrócił się i zdobywszy szacunek i uznanie założył swoją wspólnotę mniszą. A że mnichów przybywało, konieczne było jakieś ustalenie zasad. I tu był potrzebny regulamin niemalże wojskowy. Tak powstała reguła pachomiańska, spis obostrzeń jakim podlegali pachomiańscy mnisi. A tych było sporo, bo pod koniec życia Pachomiusza było to kilka tysięcy chłopa i bab, bo i żeńskie wspólnoty siostra założyciela, Maria, powołała. Jakoś trzeba było nad tym zapanować.

Takie wspólnoty żyjących razem mnichów nazywamy cenobitami, od słowa koinobion, życie razem, we wspólnocie – od koinos – „wspólny” i „bios” – „życie”. I miały one siłę nieznaną pojedynczym mnichom. I najbardziej maślane masło mniszego monastycyzmu ustąpiłoby zgranej wspólnocie braci. Po pierwsze, pachomiańskie wspólnoty miały jasno ustalona hierarchię. Po drugie, regulowały co i kto ma kiedy robić. Po drugie, zrzeszały duże grupy ludzi we wspólnym wysiłku.

To generowało siłę. Pojedynczy eremita mógł wybić się z tłumu i dotrzeć do szerszej masy jedynie swoimi własnymi siłami i ewentualnie jakiegoś wpływowego promotora. Ktoś ze wspólnoty miał za sobą autorytet jej własny, ale częściowo wywodził się on od nauczyciela, który ją założył, a także rozwijających ją jego uczniów. Własna charyzma i wspólnota za nią stojąca, firmująca ją dawały olbrzymiego kopa do popularności. Nie bez przyczyny dziś wielu katolików słucha ludzi ze skrótami OP, SJ, lub FSSPX wstawionymi po nazwisku jak wyroczni Bożej. Tu rodziły się problemy.

Taką siłę należało uregulować, czy – jak kto woli – ujarzmić. Mnisza tradycja mogła generować błędy jeśli pozostawiono ją samej sobie. Nakręcanie się uczniów, potęgowane przez rekrutowanie uczniów wśród najbardziej zapalonych i wypędzanie choćby mniej zapalczywych mogło prowadzić do radykalizmu niezgodnego z Pismem i nauką Kościoła. Nie przez przypadek wiele sekt stara się oderwać swoich wiernych – a raczej ofiary – od świata zewnętrznego, ukazując tylko to, co chce im pokazać, a i wiele systemów świeckich działa w ten sposób.

Dodajmy do tego potencjał ekonomiczny. Eremita uprawiający pole mógł znaleźć sposób na lepsze wykorzystanie pola lnu. Im więcej eremitów mających do roboty jedynie modlitwę albo uprawę lnu tym większa szansa, że znajdzie się lepsza forma uprawy lnu lub uda się wyhodować lepszą odmianę. Im więcej żyjących we wspólnocie mnichów, tym lepsza wydajność, bo mnich chory był zaopiekowany, a w tym czasie ktoś odrabiał jego działkę. Były sytuacje, gdy cenobici monopolizowali daną gałąź rynku, gdyż mieli niskie koszty i tanio sprzedawali produkt. Nieraz całe procesjo-karawany… karawany procesyjne? Wielkie grupy mnichów niosły nie naręcza kwiatów, ale właśnie snopy lnu na sprzedaż.

Dlatego też dzisiaj kluczowa jest rola uznania danej wspólnoty przez Kościół, często wiążąc się z danym biskupem nawet jeśli nie oficjalnie to poprzez wyrażane poparcie w kazaniach.

Cały czas jednak mówimy o wschodzie, Egipcie, Aleksandrii, Syrii. Jak to trafiło na Zachód? A, przez pewnego Hieronima. To właśnie Hieronim ze Strydonu zaraził zachodnie chrześcijaństwo monastyczną zajawką, tłumacząc teksty Ojców Pustyni, choć przekazał nie tylko same pozytywy, ale i negatywy, takie jak niechęć do higieny. Niektóre źródła wzmiankują o pewnej niewieście, Blezylli, którą posty i brak higieny zalecane przez świętego doprowadziły do śmierci.

Tak na marginesie: nadal mówimy tu raczej o radykalnym podejściu, gdyż higiena w średniowieczu stała dość wysoko i gdy ludzie mieli okazję się wykąpać – kąpali się, a w miastach działały łaźnie, które zanikł dopiero z powodu epidemii czarnej śmierci.

Mimo tych problemów jednak to zakony okazały się dla zachodniego chrześcijaństwa mocną stroną. Gdy mówimy dziś o dominikanach, jezuitach czy franciszkanach musimy pamiętać, że są to zgromadzenia ludzi, którzy powierzyli swoje życia konkretnej misji. I mamy tu echo działań Pachomiusza, który utworzył pierwszą regułę, bo wszak każdy zakon musi mieć regułę. Ona musi wyznaczać powołanie danego zakonu, ale też środki, jakimi się on kieruje w zarządzaniu dobrami, ale też relacje między jego członkami. Gdy święty Franciszek zgromadził naśladowców, musiał właśnie przedstawić regulamin zakonu Braci Mniejszych, by Kościół mógł uznać jego działalność.

To w klasztorach zachowały się liczne dzieła starożytne, kopiowane choćby ze względu na szacunek dla autorów, ale też, co ważne ze względu na ich udział w kreowaniu się chrześcijańskiej filozofii. Skoro Ojcowie Kościoła cytowali Sokratesa, Platona, powoływali się na dzieła historyczne Józefa Flawiusza – to dlaczego ich nie zachować?

Zakony miały ułatwioną wymianę wiedzy między sobą, bo lingua franca tego okresu była latina. A czytaty i pisaty mnich prędzej umiał napisać list po łacinie niż w ojczystej mowie. I mógł napisać list do kolegi w klasztorze pięćset kilometrów dalej: „Witaj, bracie Szczepanie! oznajmiam iż metoda uprawy pszenicy brata Albiusa zapewniła nam żywność na dwa razy dłuższy czas niż tradycyjna. Wypróbuj ją! Pozdrawiam, brat Wurt”. I to działało. Trójpolówkę na ziemiach polskich zaadoptowali cystersi. To przyczyniało się do wzrostu ekonomicznego. Za tym poszły liczne nadania, ale też to było przez nadania napędzane. Im więcej ziem, tym więcej mógł sobie pozwolić zakon. Kapitał się kumulował…

I właśnie dlatego wszystko mocno posypało się, gdy nadeszły czasy średniowiecza. O ile początek tego okresu, po zdobyciu Rzymu przez barbarzyńców był dla Kościoła wielce chwalebny, bo to on był spoiwem między starym stylem życia a nowym to dalej było trudniej. Zakony stawały się bogatsze z powodu wyżej wspomnianej ekonomii. Mnich mniej konsumował, a więcej produkował.

Z czasem możni uznali, że takie bogactwa nie mogą być poza władaniem ich dynastii i zadbali o to, by opaci i przeorysze były szlachetnego pochodzenia. Była to też swoista rekompensata za wyłączenie ich z drzewa genealogicznego. Nadliczbowa córka, zupełnie obojętna na sprawy wiary, zostając przełożoną zakonu miała większe szanse na zostanie czczoną święta niż najświętsza chłopka. Więc warto było też nadać jej klasztorowi wieś czy dwie. Tak samo drugi, czy trzeci czy czwarty syn. Tym bardziej, że wraz ze wzrostem liczby szlachetnie urodzonych dostojników zakonnych rosła do nich niechęć. Do tego wiele zakonów miało własne wsie, podległe im na zasadzie wasalstwa. Gdy ktoś ślubuje ubóstwo, ale by zachować szyk na przyjęciach otacza się służbą, posiada własne sfory psów do polowań, a jeszcze w dodatku życie towarzyskie bogate aż nadto i własnych współbraci jako takich traktuje jak plebs, dojdzie w końcu do buntu.

U karmelitów doszło do rozłamu, gdy święta Teresa z Avila i święty Jan od Krzyża powiedzieli „nie” złagodzonej od stu pięćdziesięciu lat regule zakonu i zażądali powrotu do dawnych zasad. Była to reakcja na to, że pochodzący ze szlachty, windowani na wysokie i dochodowe stanowiska członkowie traktowali współbraci i współsiostry rodem z gminu jakby nie obowiązywała żadna reguła. Ale przywykli do nowych zasad bracia i siostry nie chcieli uznać starego rygoru, od którego tak wiele lat odchodzili. W efekcie tego powstała wspólnota trzewiczkowa („łagodna”) i bosa („rygorystyczna”).

Gorzej jest, gdy nie ma kto odpowiedzieć na zarzuty zakonnika i ten ma swoje pięć minut, by przybić tezy do drzwi. Reformacja odrzuciła życie zakonne jako zdegenerowane i nawet kapłanów-pastorów uznała za członków ludu, którzy winni mieć własne rodziny.

Do tego dochodzi jeszcze sama dynamika kultury. W średniowieczu wykształciła się grupa społeczna, której głównym zajęciem była wojna. Nie była to zresztą wyjątkowa sytuacja, bo w Japonii w naturalny sposób wykrystalizowała się kasta bushi, czyli samurajów. Chrześcijaństwo starało się ucywilizować rycerstwo, ale samo podlegało też wpływom struktury społecznej, z jakiej wywodzili się kaznodzieje i hierarchowie.

Jeśli mamy grupę ludzi, którzy uczą się od małego jak walczyć, do tego są wychowywani w duchu religijnym, a przed oczy stawia im się świętego Jerzego czy Archanioła Michała, to w końcu ktoś dojdzie do wniosku:
– „Załóżmy bractwo rycerzy walczących w świętej sprawie”.

I powiedzmy sobie szczerze, nie była to droga z zamierzenia zła.

Krucjaty były odpowiedzią na istniejący od kilkuset lat problem ataków islamskich na kraje chrześcijańskie i zmiany w podejściu do chrześcijan w Ziemi Świętej. Wraz z nimi rosło zrozumienie dla idei przelania krwi dla Chrystusa, nawet jeżeli wiązało się z tym uśmiercenie niewiernego. Zrozummy: niewierny chciał zabić współbrata, chrześcijanina, a my stoimy między nimi. Usuniemy się, by okazać własną łagodność, czy raczej poświęcimy życie, by ocalić współbrata? Jednym z celów joannitów było uwalnianie chrześcijańskich więźniów.

Zostanie członkiem zakonu rycerskiego było ryzykiem, ale ryzykiem zrozumiałym dla ludzi epoki, wiele chwalebniejszym niż śmierć w imieniu roszczeń seniora do trzech wsi nad rzeką. Cóż bardziej zapewni raj niż oddanie życia za Boga? I ta gałąź życia zakonnego miała swoje problemy, takie jak upolitycznienie czy żądza władzy. Templariusze podpadli zapewne z powodu ambicji finansowych, zaś Krzyżacy tworząc własne państwo gdy pobił na nim pogan zaczął ich szukać gdzie się tylko opłacało. Teraz zakony te prowadzą raczej działalność charytatywną, militarny styl zachowując w regułach i stopniach.

Obecnie często mnichów chrześcijańskich, poprzez podkreślenie konkretnych wad, a zignorowanie zalet samej instytucji zakonu porównuje się z ascetami czy też mnichami wschodnimi. I tu jest potężna różnica. W buddyzmie na przykład celem życia mniszego niejako jest samodoskonalenie, ale jest ono skupione tak naprawdę na osiągnięciu oświecenia, stania się buddą. W hinduizmie – o wyzwolenie z cyklu kolejnych wcieleń przez poznanie siebie. W chrześcijaństwie celem nie jest zaprzestanie bycia, czy własne „ja”, ale osoba Boga, który powołuje i wzywa do konkretnego działania także dla innych. Celem nie jest usunięcie się z życia, rozpłynięcie się we wszechświecie czy i rozpłynięcie się, ale właśnie „być bardziej”.

I był sytuacje, gdy te mnisze wspólnoty wpływały na przykład na wspomnianych samurajów, którzy na przykład ćwiczyli zdolności strzeleckie na psach, wypuszczanych na specjalnych wybiegach, a niekiedy w specjalnych zbrojach (żeby ciągle nie kupować nowych psów). Zachęta do porzucenia tego procederu wyszła właśnie od mnichów buddyjskich, przekonujących, że takie krzywdzenie zwierząt niszczy karmę.

Tak na Marginesie to uznanie, że Szaolin jest lepsze niż Tyniec to efekt fascynacji Wschodem i jego dziwami, które uznajemy za lepsze, bo są rzekomo bardziej starożytne niż nasz parafialny kościółek. Ale o ciągotach ideologicznych chrześcijan w innym materiale.

Stało się. Kanał na youtube już działa

Stało się. Za namową osób, które twierdziły, że czasem lepiej posłuchać niż czytać, otwarłem kanał na youtube. Subskrybujcie, łapkujcie w dowolną stronę i komentujcie.

Poniżej wersja dla wzrokowców. I tych, którzy słyszą w filmiku, że jak kupujesz mikrofon o nazwie Screamer to znaczy, że masz do niego wrzeszczeć, by nagrać cokolwiek.

Dziś, na dobry początek, zacznijmy od czegoś złego. Bardzo złego. Okropnie niemożebnie złego. Od herezji.

Czym jest herezja? W najbardziej ogólnym pojęciu herezja jest to pogląd religijny nie do pogodzenia z tym, co uznane zostało w danej religii za poglądy zdrowe i fundamentalne. Ten zestaw poglądów nazywamy ortodoksją, czyli „poprawną wiarą”. Tu powinna nam się przypomnieć wizyta u ortodonty lub ortopedy, czyli ekspertów od prostowania odpowiednio: zębów i kończyn dolnych.

Oczywiście, nie każdy pogląd inny niż w nauczaniu katolickim staje się od razu herezją. Przykładowo – w Kościele katolickim nie ma rozpowszechnionego kultu ikon, jest to jednak powszechne w Kościołach wschodnich. Tak samo nie jest herezją dla nikogo herezją robienie znaku krzyża z prawej na lewo i odwrotnie, czy używanie krzyża prawosławnego. Jednak jako, że Kościół prawosławny pod względem teologicznym nie ma wielkich różnic w stosunku to Kościoła rzymskiego, nie był uważany stricte za heretyków.

Jednak już protestancka nauka o Eucharystii jest już nie do przyjęcia, jest herezją. Tak samo dla protestantów herezją jest kult eucharystyczny, dotyczący hostii zamkniętej w monstrancji.

Skąd się wziął sam termin „herezja”? Tu musimy się cofnąć do rzeczywistości starożytnej. Jesteśmy w świecie hellenistycznym, grecko-rzymskim konkretnie, gdzie nie ma jednego z góry narzuconego kultu, ani jednego wiodącego nurtu filozoficznego. Mamy stoików, cyników, platoników, gnostyków – i z tego wszystkiego człowiek mógł wybierać do woli. I ta różnorodność szkół filozoficznych i możliwość przyjęcia dowolnych poglądów nazywana jest „hajresis”, czyli „wolnym wyborem”.

Wchodząc na scenę filozoficzną basenu Morza Śródziemnego można było wybierać w ofertach jak w towarach na pólkach hipermarketu. Można było mieć mieszane poglądy, byle były wewnętrznie spójną syntezą.

Nie znaczy to, że wszystkie szkoły filozoficzne uznawały się za równe, czy wzajemnie się szanowały. Ojciec hołdujący stoickim wartościom mógł wydziedziczyć syna za chodzenie do cynickiego nauczyciela. Trwał stan ciągłej debaty, której celem nie było tylko przekonanie innych, że dany pogląd na naturę świata, człowieka i bogów jest prawidłowy, ale też do zachęcenia uczniów do pobierania nauk i posłania na nauki dzieci (odpłatnie, rzecz jasna).

Nawet w judaizmie, jaki zastał Jezus była podobna sytuacja. Mieliśmy skupionych na Świątyni saduceuszów, interpretujących przepisy Tory faryzeuszów i uczonych w Piśmie, prozelitów szukających religijnego uzasadnienia wojny wyzwoleńczej z Rzymem, skupionych na pokucie i oczekiwaniu Mesjasza zwolenników Jana Chrzciciela. I tak, kłóciły się one między sobą, choćby o uznawaną przez faryzeuszy a odrzucaną przez saduceuszy Torę mówioną.

Jednak chrześcijaństwo przyniosło zupełnie inne znaczenie „herezji”, stale trzymając się definicji w formie „wyboru”. Wynikało to z przeświadczenia, że Kościół nie powinien być podzielony, powinien głosił prawdę o Bogu. Skoro mamy prawdę objawioną, nie ma możliwości wybrania sobie z niej czegoś, ani zapożyczenia z niej niczego do obcej filozofii, co z samym chrześcijaństwem byłoby sprzeczne. Stosowanie zasad hairesis do spraw wiary było grzechem.

Tak, w samym Kościele były różne ośrodki nauczania, różne tradycje, Kościół aleksandryjski nie był taki sam jak ten jerozolimski, koryncki czy rzymski, ale nadal było spoiwo – jedna, konkretna nauka na temat Trójcy Świętej.

W czasach prześladowań, gdy chrześcijanie byli zjednoczeni choćby uznaniem pewnego kanonu Pisma Świętego, czy wspólnym doświadczeniem męczeństwa, nie było takiego pola do herezji, choć pewne problemy z niejasnością doktryny istniały. Pojawiał się na przykład problem – co z tymi, którzy przyjęli chrzest, a potem w obawie przed śmiercią wyrzekli się Chrystusa? Czy można kogoś ponownie ochrzcić, albo wymagać by to zrobił, by uznać go ponownie za chrześcijanina? Jakby ktoś pytał: nie, nie ma takiej potrzeby, chrzest jest jednorazowy.

Dodatkowo działanie chrześcijaństwa w kręgu, który znał „hajresis” w starej wersji kusiło, by zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, czyli by postać Chrystusa spróbować włączyć do jakiegoś nurtu filozoficznego. Tu mamy aktywny przede wszystkim gnostycyzm, który stworzył nawet kilka apokryfów, między innymi te rozpowszechnione przez fanów Marii Magdaleny i Dana Browna. Wykorzystywano to, zwłaszcza gdy zasady danej filozofii zdawały się lepiej tłumaczyć dlaczego nieśmiertelny Bóg przyjął ciało, uważane za więzienie duszy.

Prawdziwym przełomem w rozwoju herezji był wiek IV, gdy pojawiły się wątpliwości co do tego, jaka ta prawdziwa natura relacja Ojca, Syna i Ducha jest. Co robić? Nie ma możliwości pozostawienia sprawy po prostu w sferze wolnego rynku idei. Tu chodziło o sprawy życia i śmierci, ale także porządku publicznego.

Kwestia wiary była traktowana śmiertelnie poważnie i myśl o tym, że ktoś z najbliższych albo znajomych nie tylko odrzucił zbawienną naukę, ale jeszcze zaczął wygadywać jakieś banialuki o tym, że Syn nie jest w pełni Bogiem… Ło! Taka myśl budziła sprzeciw. To tak jakby ktoś zaczął nauczać na kursach BHP, że ranę ciętą należy posypywać solą.

Powiedzielibyśmy: „Nie rób tego! Nie powinieneś mieć prawa głosić takich dzikich teorii! Na pewno nie poślemy naszych pracowników na takie kursy i będziemy przed nimi ostrzegać!”.

Tu nie było miejsca na tolerancję, gdyż chodziło o dobro duszy i ryzyko wiecznego potępienia. Tym bardziej, że po prawdzie wiele herezji dotykało spraw, które wymagały solidnej wiedzy teologicznej, a jako, że sprawa była publiczna, dotykała zwykłych ludzi… Cóż, jeśli dziwicie się, że w czasach epidemii każdy uważa się za nieformalnego profesora z dziedziny mikrobiologii i wirusologii, to co powiecie na to, że w czasach sporów dogmatycznych o naturze Boga debatowali tragarze i praczki.

Nie powinno nas to dziwić, gdyż przecież słuchali swoich kaznodziejów, niektórzy mieli też możliwość przeczytania Pisma i na tej podstawie wyciągali własne wnioski. Było to ważne, więc ludzie rozmawiali o tym i kłócili się o to.

Co więcej, skoro wiara wyrażała się także w liturgii, ortodoksja może być tłumaczone także jako „prawidłowe oddawanie chwały”, heretycy logicznie muszą się też zbierać w osobnej grupie, gdzie kult będzie dostosowany do ich poglądów. Tych samych zgromadzeń zaczną unikać ortodoksi. Jakby tego było mało, heretycy będą uznawali się za ortodoksów, tych, którzy mają rację, pogląd innej grupy uznając za herezję. Nie będą uznawać zwierzchnictwa biskupów wyznających inną wiarę, więc stąd już krok do schizmy.

Bardzo często interweniuje tu władza świecka, bo nikt nie lubi widoku ludzi okładających się sztachetami na ulicach z dowolnego powodu, a dokładanie do długiej listy tradycyjnych pretekstów (pieniądze, alkohol, sport, kobiety) jeszcze religii tworzyło ogromne pole do popisów w sztukach walki.

Dla każdej władzy idealnym rozwiązaniem jest monolityczne społeczeństwo. Gdzie nie ma różnic – nie ma sporów, można zająć się poprawianiem infrastruktury i zbieraniem podatków. Ponadto wielu władców czuło się odpowiedzialnych też za duchową sferę życia poddanych i nie uśmiechało im się, by na terenie ich państwa grasowały sekty.

Bardzo często herezja stawała się sprawą kulturową, elementem przynależności etnicznej czy nawet sportowej. Tak, w starożytności bardzo popularną rozrywką były wyścigi rydwanów i drużynom przypisano sympatie nie tylko polityczne, ale też religijne. Dodajcie do tego fakt, że już wtedy istnieli kibole, którzy potrafili toczyć uliczne walki, czy na przykład spalić synagogę.

To prowadzi do powstania konkretnego ustawodawstwa, regulującego życie sekt i heretyków. Rzadko kiedy było to obiektywne prawodawstwo, częściej próba wykorzystania władzy z pożytkiem dla wyznania z którego wywodził się władca. W średniowieczu przyjmie to formę inkwizycji, czyli sądu badającego odszczepieństwo od wiary.

I tak, heretyków zabijano. Nie tylko na stosach, ale też na szafotach, szubienicach i nie tylko po stronie katolickiej. Dlaczego tak? Po pierwsze – heretyk narażał poprzez wyznawane poglądy życie wieczne innych ludzi, więc kara jest stosowna do uczynków. Pamiętajmy, mówimy o moralności i wrażliwości ludzi dawnych wieków, a przecież i dziś jest wysoka tolerancja do fizycznej likwidacji ludzi, którzy zagrażają innym. Po drugie – często za sprawami religii stały też sprawy państwowe, jakaś rebelia i bunt.

Dobra, tak było kiedyś? A czy dziś termin herezji jest zbędny, niepotrzebny, niepotrzebnie deprecjonujący inne poglądy. Absolutnie nie. Jest to nadal termin który powinien być używany. Jak ktoś głosi nauczanie niezgodne z nauczaniem Kościoła, to trzeba jasno powiedzieć: „To herezja, dokładasz coś albo omijasz z depozytu wiary!”

Aktualnie bardziej stawia się na dialog i w sumie tu się rodzi problem… Nieładnie jest komuś wytknąć, że głosi herezję. Mam wrażenie, że w zbiorowej wyobraźni jest zakorzeniony taki schemat, że jak rano powiesz komuś, że jego poglądy religijne, czy filozoficzne są błędne, to wieczorem przyjdziesz pod jego dom u podpalisz krzyż, a następnego ranka będziesz ogryzać jego kości.

To zamyka tak naprawdę temat pojęcia „prawdy” i „prawdziwej” wiary w szafce z napisem „Zagrożenie dla świętego spokoju”. Nie pomaga swoisty „język teologiczny”, który stał się mową ludzi Kościoła, gdzie wszystko trzeba ubrać w co najmniej trzy słowa. Nie ma „herezji” – jest „pogląd sprzeczny z doktryną”. Nie staniemy ze sobą w prawdzie i nie powiemy: jesteś dla mnie heretykiem, wiem że ja też jestem dla ciebie heretykiem, ale jakoś musimy żyć obok siebie, mimo że moje poglądy urągają twoim, a twoje – moim.

Próba uznania, że liczą się tylko sprawy, które nas łącza i o nich będziemy rozmawiać i ich szukać, prowadzi donikąd. Będziemy tylko się chwalić, że zauważamy inne rzeczy i och! ach! jacy są wspaniali nasi bracia odłączeni. Jeśli obok akcentowania różnic zdołamy też zauważać różnice i albo spróbujemy je wyjaśnić, albo podjąć próbę skutecznego przekonania drugiej strony, będziemy prowadzić dialog, a nie kółko wzajemnej adoracji.

Rzeczy, które dawniej nie były herezją teraz musimy za takie uznać. Dawniej nie byłoby problemem stwierdzenie, że świat powstał w siedem dni, a opisana w Biblii historia dziejów od stworzenia Adama do osiedlenia się Abrama w Kanaanie jest idealnym odwzorowaniem rzeczywistym wypadków. Dziś jednak uznanie Biblii za podręcznik historii naturalnej jest sprzeczne może nie z konkretnym dogmatem ale poglądem Kościoła na temat tego, czym Pismo Święte jest.

Czy każdy ma prawo wierzyć w co chce? Tak. Czy każdą hybrydę poglądów należy nazywać katolicyzmem a nawet chrześcijaństwem, bo tak chce jej głosiciel? Nie.

Tym bardziej, że mamy obecnie bardzo podobną sytuację jak w starożytnym świecie. Krąży bardzo wiele filozofii, ruchów, poglądów i trendów i wiele osób kusi, by jakoś tam albo wrzucić coś chrześcijańskiego albo do chrześcijaństwa z tego coś ściągnąć.

Nie każda taka zmiana jest zła, chrześcijaństwo nieraz ściągało pogańskie zwyczaje, nadając im inny wymiar. Nie jest herezją czczenie wcielenia Syna Bożego w dzień przesilenia zimowego, bo tu po prostu nadano inną symbolikę zwycięstwu dnia (światła, dobra) nad nocą (ciemnością, złem). Jednak próba wciągnięcia na przykład reinkarnacji w Ewangelię, czy uznania Jezusa za źle zrozumianego hinduistę – jest herezją.

Innym zagrożeniem jest próba superracjonalizacji wiary, przyznając mniej lub bardziej otwarcie, że ten lub inny dogmat jest niemożliwy do akceptacji w XXI w. albo jest tworem czysto religijnym i nie ma oparcia w historii. Cuda Jezusa? Wyolbrzymione wydarzenia! Na przykład: Jezus nie rozmnożył chleba, a jedynie zachęcił słuchaczy, by wyciągnęli zza pazuch ukryte zapasy, których nie pokazywali, bo nie chcieli się dzielić. Pokazuje to Jezusa jako wybitnego kaznodzieję, ignorując fakt, że był znak, dowód panowania Chrystusa ale nad naturą. W efekcie rodzi się herezja, której celem jest stworzenie czegoś, co ma być katolicyzmem tolerowalnym dla sceptyków, swoistym systemem moralnym bez realnego religijnego wydźwięku.

Jeden Testament, trzy religie? Rozdroże chrześcijańsko-żydowskie

Pierwszy wielki szok w świecie starożytnym, który potem rzutował przez wieki to rozróżnienie między wyznawcami judaizmu a wyznawcami chrystianizmu. Patrząc od strony poganina, który całe życie spędził wierząc w wielu bogów, którzy w zależności od regionu przybierali inne imiona monoteizm był absurdem, rzeczą raczej filozoficzną, elitarną, niż czymś w co uwierzą tłumy. Za co innego prześladowali chrześcijan żydzi, a za co innego – poganie.

Już z samego faktu zapisanego w Ewangelii, że Jezus został uśmiercony z powodu spisku elit religijnych w Jerozolimie wynika bardzo dobre pole do sporu. A i tak najpierw musiało się pojawić świadomość i po stronie chrześcijańskiej, że nowa wiara nie jest jedynie reformowanym judaizmem, ale też w środowisku żydowskim musiano ustalić kim dla żydów są chrześcijanie.

Nie powinno dziwić, że to judaizm pierwszy uznał odrębność chrześcijaństwa jeśli nie jako osobnej religii, to jako herezji. Było to bardzo proste, gdyż wyznawcy Chrystusa uznali go za Boga, tym samym odrzucili prosty monoteizm i co gorsza (patrząc z perspektywy żydowskiej), ubóstwili człowieka, co mogło przypominać akty deifikacji znane z pogańskich ceremonii.

Chrześcijanie najwyraźniej prowadzili działalność misyjną wśród Żydów, a niektórzy, jak Piotr skupiali się głównie na tym. Nie chcieli porzucać swojej wspólnoty, a raczej przekonać ją do swoich poglądów. Opór ze strony elit religijnych był jasny i do przewidzenia (to w końcu Sanhedryn zdecydował o tym, że Jezus musi zginąć). Sama społeczność żydowska była także podzielona, w końcu jeśli pojawiła się herezja, pojawiało się zagrożenie, że jej wyznawcy narażą na szwank dusze rodzin i znajomych, gdyby przyjęli oni taką wiarę.

Logicznym więc było prześladowanie heretyków, którzy odwodzili ludzi od prawdziwej wiary. Pamiętajmy, że na początku to judaizm był religią mocniejszą, który miał nie tylko przewagę liczebną, ale był też uznanym przez Rzym, dziwnym – bo dziwnym, nielubianym – bo nielubianym, ale jednak znanym kultem. Wśród znanych prześladowców Kościoła mamy także Szawła z Tarsu, który „dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich” (Dz 9, 1).

Musimy jednak pamiętać, że to znamy głównie z relacji chrześcijańskiej, która poprzez dzieło św. Łukasza, zwłaszcza Dzieje Apostolskie, patrzyła od strony tej nowej wspólnoty, przekonanej o swojej racji. Co o początkach relacji żydowsko-chrześcijańskich mówi nam strona żydowska?

A, no niewiele. A przynajmniej: „niewiele otwarcie”. Dlaczego tak? Jedną z mądrości żydowskich jest to, że nic nie niszczy wroga lepiej niż zniszczenie pamięci o nim. Jeśli zostawiano jakieś wzmianki to pod różnymi pseudonimami i negatywne, właśnie po to, by jeśli już ktoś skojarzy „Balaama” z Jezusem z Nazaretu skojarzenie budziło niesmak lub wrogość. Jednocześnie dało się wyłgać, jak w czasie debaty paryskiej, gdy odpowiedzią na zarzut, że Jezus jest przeklinany w Talmudzie, strona żydowska odpowiedziała: „Nie każdy Ludwik urodzony we Francji jest królem”.

Mamy jednak wzmianki, które wskazują, że żydzi atakowali chrześcijan mocno, nie zawsze bezpośrednio. Około 178 r. po Chr. filozof pogański Celsus napisał tekst „Prawdziwe słowo” (Αληθης Λογος, Alethes Logos), w którym poza oskarżeniami od siebie dorzuca kilka słów od jakiegoś „Żyda”. Poczytajmy, co też takiego on opowiada:

[Jezus] podaje się kłamliwie za syna dziewicy, podczas gdy w rzeczywistości urodził się w jakiejś zapadłej wsi żydowskiej jako syn miejscowej biednej wyrobnicy, której mąż, cieśla, wypędził ją, gdy jej dowiódł cudzołóstwa, a ona, wygnana przez męża i zhańbiona tułała się po świecie, aż potajemnie urodziła Jezusa. Jezus zaś przyparty biedą najął się do pracy w Egipcie, gdzie zapoznał się ze sztuczkami magicznymi, jakimi chełpią się Egipcjanie, a po powrocie do ojczyzny popisywał się tymi sztuczkami i zaczął się głosić Bogiem. […]matka Jezusa została wypędzona przez swego męża, cieślę, pod zarzutem cudzołóstwa, gdy była brzemienna po stosunku z żołnierzem, niejakim Panterą[…]A może matka Jezusa była piękna i dlatego połączył się z nią Bóg, który z samej swej istoty nie może pożądać ciała podlegającego zniszczeniu? Nie wypadało jednak, żeby Bóg jej pożądał — nie była przecież ani bogata, ani nie pochodziła z królewskiego rodu, nie wyróżniała się nawet wśród sąsiadów. Ani moc Boża, ani żadne namowy nie ocaliły jej przed wygnaniem i przed nienawiścią cieśli. W opowiadaniu tym nie ma zatem nic, co by mogło odnosić się do królestwa Bożego.”

Musimy pamiętać, że Celsus był typowym przedstawicielem elit pogańskich. Nie rozumiał, że mówi o innym kręgu kulturowym i próbuje narzucać na Ewangelię znane z mitologii i poezji typy (matką bóstwa/żoną herosa musi być królowa lub księżniczka – nawet Perseusz nie mógł zostać uratowany z wrzuconej do morza skrzyni przez nikogo poniżej brata króla).

Jednak ta opowieść ma wywodzić się od przedstawiciela narodu żydowskiego. Judaizm jednak zna podobną tradycję, spisaną w kilku wersjach. Oto niejaka Miriam nawiązuje romans z legionistą Panderą, a owocem związku jest bękart (mamzer) imieniem Jeszu. W czasie podróży do Egiptu Jeszu poznaje tajemne imię Boga (ha-Szem), które pozwala mu czynić cuda, którymi zwodzi Izraela. Naprzeciw zwodziciela występuje jeden z uczonych, imieniem (a jakże) Judasz. Starszyzna udostępnia mu ha-Szem, by mógł pokonać Jeszu, co też czyni. Najczęściej kulminacją pojedynku jest próba lewitacji. Jeszu i Judasz unoszą się w powietrze, aż w jakiś sposób czempion żydowski zanieczyszcza „fałszywego proroka”. Najbardziej wulgarne wersje mówią wprost o zastosowaniu spermy… Jeszu zostaje pojmany, skazany na śmierć i ukamienowany, a jego ciało zawieszone na słupie.

Ale! Przecież ogłosił, że zmartwychwstanie! Co robi sprytny Judasz, by uczniowie nie wykradli ciała? Sam je ukrywa, po czym gdy tylko wyznawcy Jeszu ogłaszają jego powrót do żywych, wyciąga zwłoki z ukrycia.

Podobne? Tak, gdyż zapewne już od pierwszych wieków tradycja żydowska na temat Jezusa przybrała formę swoistej antyewangelii, która wykrystalizowała się później w dziełkach Toledot Jeszu, „Rodowodzie Jeszu”. Jak istotne były to twory najlepiej świadczy fakt, że jeszcze przed II wojną światową we Wrocławiu w Wigilię Bożego Narodzenia żydowska wspólnota obchodziła Nittel Nacht – Noc Wisielca, gdy nie czytano Tory, a właśnie Toledot Jeszu.

Także i pisarze wczesnochrześcijańscy wspominają podobne praktyki i teorie. Justyn pisał, że Żydzi:
wybrali mężów i rozesłali po całym świecie, by głosili, że powstała herezja bezbożna i niegodziwa skutkiem błędów jakiegoś Jezusa Galilejczyka. „Myśmy go wprawdzie ukrzyżowali” – mówili – „ale jego uczniowie nocą wykradli go z grobu, w którym był złożony po zdjęciu z krzyża”. Teraz ludzie tym mamią, bo rozpowiadają, że zmartwychwstał i w niebo wstąpił.

Także Tertulian wspominał, że Żydzi uważali Jezusa za np. syna „rzemieślnika i prostytutki”. Jeszcze ostrzej jechał Talmud, zwłaszcza Babiloński – w Persji nie rządzili chrześcijanie, więc można było w traktacie Sanhedryn opisać Jezusa gotującego się w kotle pełnym ekskrementów.

Dodajmy do tego modlitwę Osiemnastu Błogosławieństw (Amidę), odmawianą w synagogach, gdzie w błogosławieństwie dwunastym padają słowa: „Niech nazarejczycy (ha-nocrim) i heretycy (minim) przepadną w jednej chwili”. W Talmudzie zakazywano leczenia się u chrześcijan i nakazywano palić ich księgi, nawet jeśli zawierały tetragramy w szabat, a w dni powszechne – najpierw wycinać Imię Boże, a potem palić księgę.

Te informacje docierały do chrześcijan, choćby poprzez neofitów z judaizmu, co nieraz kończyło się prześladowaniami. To z kolei napędzało u Żydów jeszcze większą chrystianofobię i niejako dowodziło, że rację mieli ci rabini, którzy nie uznawali możliwości pokojowej koegzystencji między dwoma religiami abrahamowymi. Spór toczył się jednak przede wszystkim o Nowy Testament, o postać Chrystusa i rodowód chrześcijan, nie zaś o rozumienie Starego Testamentu.

Do tego dochodzą względy kulturowe. Chrześcijaństwo, choćby poprzez spisanie Nowego Testamentu po grecku, szybko weszło w krąg kultury powszechnej a jego święte teksty były dostępne dla każdego, kto władał swoistą Wspólną Mową basenu Morza Śródziemnego, czyli właśnie greką koine. Judaizm, choć jego wyznawcy znali grecki, a zapewne także niektórzy łacinę a praktycznie cały Tanak został przetłumaczony na ten język nawet w kilku wersjach, trzymał się raczej aramejskiego i hebrajskiego. Owszem, były gminy, gdzie bezsprzecznie prowadzono działalność misyjną wśród pogan i chrześcijan, ale raczej wiara ta pozostała kwestią narodową, żydami byli Żydzi.

Te różnice narastały przez wieki, zwłaszcza gdy heretycy doszli do władzy i mieli teraz możliwość wydawania praw dotyczących Żydów. Nie oznacza to oczywiście, że przed czasami Konstantyna Wielkiego nie było ustaw dotyczących ludności żydowskiej, czy gmin judaistycznych. Teraz jednak tworzyli je ludzie, z którymi żydzi byli jawnie skłóceni.

Większe możliwości, choćby pod względem prawnym, ale też „zasobów ludzkich” chrześcijan sprawiły, że dialog tak naprawdę zamarł. Pisano traktaty antyjudaistyczne po stronie ochrzczonej i antychrześcijańskie po stronie obrzezanej. A gdy pojawiały się kontakty, bardzo często były one wrogie, jak wtedy, gdy konwertyta z judaizmu, Mikołaj Donin, przedstawił papieżowi Grzegorzowi IX listę 35 zarzutów wobec Talmudu, co skutkowało debatą paryską, a w efekcie wielkim paleniem Talmudu i innych żydowskich ksiąg.

Był to też przełom, gdyż do tej pory wierzono powszechnie, że judaizm trzyma się Biblii ściśle, inaczej niż chrześcijanie ją interpretując, albo odrzucając jedynie niektóre jej elementy, które są znane chrześcijanom. Teraz jednak ujrzano tradycję, która niekoniecznie godziła się nawet z normalną moralnością. Jednym z zarzutów były właśnie frywolne legendy, czy komentarze według których Cham miał wykastrować Noego, a Adam – kopulować ze wszystkimi zwierzętami w Raju nim poznał Ewę.

Zaczęto poznawać bogactwo pozabiblijnych tekstów żydowskich, ale nie patrzono na nie przychylnie, gdyż nawet jeśli chodzi o różne tradycje chrześcijańskie, nawet te ludowe, nie szły one tak daleko w obsceniczność. Teksty Talmudu przypominały raczej sztubackie wymysły, a nie poważny komentarz do świętej księgi. Owszem, jest w Talmudzie znacznie więcej fragmentów niż te antychrześcijańskie czy dziwaczne, ale nie eksponowano ich i nie były one podstawą do zarzutów.

Bardziej szokujące było to, że ten „Lud Starego Przymierza” posiada księgę, która wydaje się bardziej poważana od samego Tanachu. Gdy pojawiały się wątpliwości co do tego, jak interpretować Torę, odpowiedź była w Talmudzie. Nadal jednak Tora była wyjątkowo czczona, a jej zwój po zużyciu czy zniszczeniu nie był palony, a specjalnie chowany. Te tradycje nie były jednak powszechnie znane.

Obie grupy były nastawione na konflikt, bo też nie było szans na zwycięstwo. Nie było nadziei ochrzcić wszystkich żydów, a i żydzi nie wierzyli, że (bez jakiejś cudownej boskiej interwencji) świat przejdzie na judaizm.

Różowo nie było… A przecież nie wprowadziliśmy na scenę jeszcze jednej wielkiej religii – islamu.

Atora herezyje historyczno-biblijne. Cz. 3.: Teorie VI-X.

No, to idziemy dalej z herezyjami Atora zawartymi w tym oto filmiku pt. „10 Najmroczniejszych Spiskowych Teorii w Biblii”. W części pierwszej zastanawialiśmy się nad tym, czy Rzymianie stworzyli chrześcijaństwo, by uspokoić tłumy (i dlaczego byłby to głupi pomysł), a w drugiej rozważaliśmy, czy jest tak, jak Ator twierdził i Arka Noego była zabójczą i boską radiostacją. Podkreślam: biorę pod uwagę, że na wideoprezentacje.pl wrzuca on teorie tak, jak widzą je ich autorzy i wyznawcy, ale ciężko nie zauważyć zaangażowania emocjonalnego komentatora oraz jego bardzo ogólną, powierzchowną i często błędną wiedzą na temat katolickiej nauki.

Teoria VI
„Dynastia Jezusowa”

Tamara, rzekomo córka Jezusa, miała zostać żoną św. Pawła i dać w ten sposób poczatek wielkiemu rodowi.

Poukładajmy to sobie chronologicznie. Szaweł/Saul, potem znany jako Paweł w momencie śmierci Jezusa (ok. 33 r. po Chr.) miał dwadzieścia kilka lat, gdyż odpowiednim słowem się go określa, gdy opisuje się go jako stróża płaszczów ludzi kamieniujących Szczepana. Publiczna działalność Jezusa trwała trzy lata, więc w najlepszym wypadku rzekoma Tamara miałaby w tym momencie lat dwa. Ok, nie problem, nie takie różnice wieku świat wtedy widział. Problem w tym, że Paweł potem ciągle podróżuje, jak nie jedna, to druga wyprawa i nigdzie nie ma wzmianki o żonie… Ok, wykreślili źli spiskowcy. Problem w tym, że żaden z wielu władców nie powoływał się na pochodzenie od Jezusa, co byłoby bardzo korzystne i wielu by skusiło się na takie szybkie podbicie popularności, na przykład tuż przed klęską, gdy pewnym jest, że nawet jak Kościół wreszcie dotrze coś spalić, to dym będzie wylatywał setką dziurek po widłach.


Wspomniany jest król Artur i znowu problem. Legendy mówią o poszukiwaniu Graala, który ukazał się podczas uczty przy okrągłym stole a nie o tym, by Artur trzymał go bezpiecznie pod kluczem…


Teoria VII
Bóg Ojciec-Admin, Syn Boży-Awatar, Duch-ożywiający element kodu, czyli teoria cyfrowego świata.


To, co podaje Ator jako powód wywalania z lekcji religii – to nie są dociekliwe pytania. To są głupie pytania, gdyż Ojciec nie jest Synem, ani Duchem, ani na odwrót. Próba wyjaśnienia jak działa Trójca to coś, co trwa w chrześcijaństwie od wieków i doszło na tym polu do kilku herezji, chcących wyjaśnić, czym jaki jest Bóg w Trójcy Jedyny. Zobaczymy, na jaką powoła się teoria spiskowa nr 7.


Część zwierząt-NPCów powstała razem z „bohaterem”, dnia szóstego 😉 .
„Królestwo MOJE nie jest z tego świata” – J 18, 36. Przy czym „świat” u Jana ma inny wydźwięk. Chodzi o raczej o porządek wartości ziemski i niebiański. Jezus wielokrotnie wypowiada się o Ojcu, zaznaczając swoją odrębność i choć ktoś mógłby uznać to za element kamuflażu w stylu „Nie, nie ja stworzyłem ten program”, to Biblia nie pozwala ściśle utożsamić Ojca z Synem.
Mamy tu w teorii i wypowiedziach Atora trochę modalizmu (Syn jako forma objawiania się Ojca), trochę pneumatomachii (duchoburstwa), jaką jest uznanie Ducha nie za osobę, ale procedurę, czynność, jaką wykonuje system. Trochę arianizmu (uznanie Syna za twór Ojca)… Bardzo to niezgodne z Biblią, ale tak jak pisałem na wstępie pierwszej części, są to raczej oparte na Biblii teorie spiskowe, a nie teorie spiskowe, jakie znajdziemy na kartach Pisma.
Trójca jest właśnie elementem wielu herezji, bo nie da się jej łatwo wyjaśnić, a Ator i jemu podobni od wieków prostego wyjaśnienia chcą. No, nie da się, ale są próby, jak poniższa grafika, czy legenda o św. Patryku tłumaczącym mieszkańcom Irlandii Trójcę na podstawie trójlistnej koniczyny (każdy liść jest rośliną, ale nie jest innym liściem).

Teoria VIII
Sodoma i Gomora i kosmiczna atomówka


Zacznijmy od tego, że cała historia to nie historia buntu miast w okolicach Siddim, czy nadjordańskiego Pentapolis (Sodoma-Gomora-Adma-Seboim-Soar), ale historia Bożego sądu nad grzesznikami, którzy szkodzili innym, przez co wniosły się skargi do JHWH. Mamy opis buntu Pentapolis, ale w rozdziale 14. Księgi Rodzaju, gdzie po Bitwie Dziewięciu Królów, jak ja to nazywam, Sodoma i Gomora zostały splądrowane, a ich mieszkańcy wzięci do niewoli przez wojska dowodzone przez Kedorlaomera. No, być może to był powód, dla którego sodomici i gomorianie odrzucili swoich poprzednich protektorów, choć jeśli uznamy JHWH za kosmitę, a Abrahama za jego swoistego rzecznika, to przecież Abraham ocalił jeńców i cały ich dobytek i nic dla siebie nie wziął, a jedynie złożył dziesięcinę Melchizedekowi, królowi Szalemu (hebr. „Pokój”). Ta scena to też ostatnia scena, gdy widzimy władze Sodomy, bo tu pojawia się nienazwany król tego miasta (w duchu teorii spiskowej: „namiestnik kosmitów”?), zapewne inny niż ten, który wpadł do dołu smolnego w dolinie Siddim.

Sodoma w historii o jej zniszczeniu zdaje się być anarchistyczną ochlokracją, wyczuloną dodatkowo na wszelkich obcych. Pozabiblijna tradycja żydowska dostrzega właśnie ten aspekt bezbożności całego regionu: wędrowcy byli mordowani, albo pozostawiani na śmierć głodową, a prawo nakładało ciężkie kary na każdego, kto choćby delikatnie wspomógłby biedaka. Teraz, wstępując po drodze do Abrahama, Bóg rusza, by poznać sprawę i dowiedzieć się, co i jak. Abraham wie, jak to się skończy: mieszkańcy Sodomy jako społeczność okażą się źli, wszyscy zostaną ukarani jako wspólnota. Licytuje więc z Bogiem, schodzi do dziesięciu sprawiedliwych i JHWH urywa targi.

Aniołowie idą do Sodomy i, zwyczajem ubogich podróżnych, chcą nocować na placu. Lot naciska i nakłania, by poszli do niego, bo wie, co zrobią z nimi sodomici. Atak na dom Lota to nie chęć „ubogacenia kulturalnego”, bo tak Ator zastępuje słowo „gwałt”, ale chęć pokazania kto tu rządzi i że gościnność w tym mieście miała niewielkie znaczenie.

Zbiorowe okazanie zainteresowania nowymi przybyszami, którzy dodatkowo byli „bardzo piękni” nie jest też niczym dziwnym, bo społeczność miała ogromne znaczenie dla tożsamości mieszkańca miasta. Wiele wydarzeń było publicznych, jednoczyło ją. Tak więc możliwość choćby zobaczenia tych wspaniałych istot było rzeczą wartą zaangażowania, a dochodziła i możliwość pokazania przybyszowi, osobie mieszkającej u nich, ale nie uznającej ich zasad moralnych, religijnych czy prawnych (takie znaczenie ma słowo גוּר, gȗr, gur, jakim określili Sodomici Lota, gdy ten nazwał ich „braćmi”), gdzie jego miejsce.


Tymczasem w kulturze hebrajskiej, nie tylko zresztą, gościnność to święte prawo, wynikające z tego, że Izraelici nie mieli „swojej ziemi”. Ziemia była Boga i w idealnym układzie co 49 lat powinna wracać do właściciela pierwotnego nawet z ważną umową kupna-sprzedaży. Przybysz, zwłaszcza bezbronny i ubogi był chroniony. Dlatego Lot chce wydać córki tłumowi. Nie dlatego, że ich nie kocha, ale dlatego, że gościnność wymagała uznania gościa za będącego pod tak wielką ochroną gospodarza, że ten powinien poświęcić wszystko, co mu najdroższe. Dlatego właśnie Lot w akcie desperacji mówi, że odda tłumowi najukochańsze, jedyne dzieci, byleby nie tknięto dwóch obcych mu w sumie ludzi.


Sodomici odmawiają, może niechętni płci przeciwnej, może nie uznając tej wymiany za wartościową, albo nie uznając takiego prawa do „wykupu” bezpieczeństwa gości. Tak, może to być dowód, że chodziło o dwóch przybyszów konkretnie, bo to ich podejrzewano o spisek. Nie musi tu jednak być konkretnie zamieszany kosmos. Rozdział 14. Księgi Rodzaju pokazuje nam kampanię Kedorlaomera, który stłumił bunt władców Doliny Jordanu i tylko interwencja Abrahama pozwoliła odzyskać jeńców i majątek – nie ma jednak mowy o pokonaniu samego Koderlaomera czy pozostałych jego koalicjantów. Przybysze nadal mogli być szpiegami, choć musieliby by być idiotami, by rzucać się w oczy.


Po interwencji Aniołów tłum nie do końca po prostu „ślepnie”. Jak pisałem na blogu: „Pada tu słowo סַנְוֵר, sanwēr, sanwer czyli przypadłość, która pojawia się potem tylko raz, w 2 Krl 6, 18 gdy Elizeusz bierze w niewolę oddział Aramejczyków wymadlając u Boga, by zamknął ich oczy. Wrogi oddział, wysłany by pojmać proroka, grzecznie idzie za nim do miasta, przekonany, że podążają za anonimowym przewodnikiem i znajduje się w szczerym polu, po czym po otwarciu oczu odkrywają, że są w środku Samarii. Tak więc ślepota sodomitów zapewne też nie była całkowitym zanikiem wzroku, ale raczej niezdolnością do znalezienia tego, czego szukali. Widzieli mury, widzieli siebie nawzajem, ale nie mogli znaleźć drogi wejścia do domu Lota.”


Sam opis też nie pasuje do wybuchu broni jądrowej. Mowa jest o opadzie, deszczu, użyto tu słowa oznaczającego spuszczenie czegoś z nieba. Mógł to być meteoryt, który rozpadł się w atmosferze na wiele kawałków. Teoria jednak, zamiast wykorzystać bardziej precyzyjne bronie znane ludzkości, choćby napalm, sięgnęła po gruby kaliber, który nie musiał dawać odpowiednich efektów. By zniszczyć precyzyjnie cele, jakimi były buntownicze skupiska ludzkie, bardziej opłacało się użyć pocisków rakietowych, które nie zatruwają terenu ani nie prowadzą do powstania radioaktywnej chmury.


Tym bardziej, że według Biblii nie mówimy o byle czym, ale o regionie, który był żyzny jak ogród Eden. Dla starożytnych to było wzmocnienie, jak straszliwy jest los regionu, który był wrogi Bożemu prawu, że przedtem podobny do raju, odtąd jest już tylko polem pełnej słonej wody. Owszem, zniszczenie tak wspaniałego regionu w ramach buntu mogło być metodą zastraszenia pozostałych „poddanych”, swoistą demonstracją siły.


Możliwe, że zięciowie Lota albo byli w tym tłumie, albo nie mieli w tym momencie nic do gadania, gdyż byli gdzie indziej. Nie ma mowy o ich zgodzie na takie działanie w jednym czy drugim wypadku, gdyż i tłum odrzucił córki Lota, jak i Lot jako głowa rodziny nie musiał pytać ich o zgodę.


Lot nie zamieszkał od razu w jaskiniach, ale najpierw udał się do Soaru, którego ocalenie wyprosił. Stamtąd też jednak musi uciekać, nie wiemy czemu. Może i na nie potem spadła zagłada. Nie wiemy, czy miasto to konkretnie przetrwało dalej, ale miejsce jest wspominane w opisie granic Ziemi Obiecanej w Pwt 34. Po jakimś okresie pomieszkiwania w Soarze ojciec z córkami osiadł w jaskiniach – dlaczego? Bo jaskinie to normalne miejsce schronienia na pustyni, nie muszą być głębokie, byleby wnęka w zboczu chroniła przed ciekawskim wzrokiem oraz można było (albo korzystając z jaskiniowego mikroklimatu albo możliwości zabudowania wyjścia) przeczekać tam zimno nocy albo pory roku. Pasterze wykorzystywali je jako schronienie dla bydła. Mamy wiele przypadków, gdy wojsko w polu nocowało w grocie, albo gdy uciekinierzy kryli się właśnie tam. Przypomnijmy tu choćby sytuację, gdy Saul, polując na Dawida wchodzi do jaskini, by „ukryć sobie nogi”, czyli po prosu „załatwić się”. Nie wie jednak, że w tej samej jaskini kryje się Dawid, który jako zbieg ma teraz okazję „załatwić go”, z czego jednak nie korzysta (1 Sm 24).


Tym samym użycie jaskini nie jest jakimś kuriozum, tłumaczącym się jedynie ukryciem przed promieniowaniem. Poza tym, dlaczego dopiero po pewnym czasie? Przecież sama fala zniszczenia, która spowodowałaby tak wielkie zniszczenie musiałaby dosięgnąć miasteczka. Tu mowa o usunięciu jedną eksplozją wielkiego obszaru. Dodajmy do tego huk wybuchu, falę uderzeniową i wstrząs… Tego nie mamy w opisie zagłady Sodomy i Gomory, mamy deszcz ognia i siarki, od którego mogły zapalić się okoliczne doły smolne, wspomniane w Rdz 14…

Teoria IX
Jezus był półkosmitą…

Według podanej przez Atora teorii Jezus był efektem eksperymentu obcych, którzy wszczepili Matce Bożej zarodek obcego i nie zdążyli go wyciągnąć na czas, bo pacjentka zbiegła, a potem ochronili ją trzej królowie, przedstawiciele innej rasy kosmitów, a cuda Jezusa są efektem albo właściwych kosmitom przymiotów albo skutkiem użycia darów kosmicznej technologii, złożonych przez „mędrców”.

Ator pokazuje tu w detalach braki podstawowego teologicznego wykształcenia. „Ci aniołowie, którzy zwiastowali Maryi, po prostu zrobili jej implementację”…
Jeden anioł, Gabriel, zwiastował Maryi. Ok, zwalmy to na materiał „z głowy”. To się aż ciężko komentuje… To praktycznie zredagowanie Ewangelii na nowo, poprzez zastąpienie elementów teologicznych i mistycznych a także symbolicznych ufologią.


Jak pisałem we wpisie Magowie, królowie, mędrcy? Wielka zagwozdka na Święto Epifanii:
„W Mt 2,1 czytamy, że do Jezusa przybyli „magoi apo anatolon”. Gdy mówimy o przybyszach jako o magach, wchodzimy w krąg autorów greckich i grecko-rzymskich, dla których magus był przedstawicielem kultury perskiej czy partyjskiej. Jeśli przychodził jakiś dziwny kult, to ze wschodu.
O magach pisali i Heraklit i Herodot. Ten drugi wspominał bunt, jaki w momencie kryzysu w Persji wzniecili dwaj bracia magowie, zabici w końcu przez Cyrusa. Przyjmuje się, że słowo „magos” było określeniem najpierw kasty perskiej, z której wywodził się Zaratustra, a potem każdego wyznawcę dziwnego dla hellenów kultu perskiego. „Magos” jako określenie czarownika i „magika/magia” jako określenie czarów wyparło greckie „goes” i „goetia”.
Byli więc uczonymi, mędrcami.”


Tu jest niewykorzystany potencjał, ale to wskazuje, że twórcy teorii nawet do końca nie wiedzą na co się powołują, a jedynie ogólnikowo starają się wiązać co się da z kosmitami.


Teoria X
Ogród Eden jako ośrodek bioinżynieryjny obcych


Co do nr 10. za smarka czytałem taki komiks, na bazie tej teorii. Jest stara jak świat, odkąd ktoś wpadł na pomysł odwiedzin z kosmosu. To tyle, co można powiedzieć o tej teorii, zakładającej, że kosmici zrobili WSZYSTKO na ziemi. Bo nie ma co komentować. Ufolodzy jak zobaczą pinezkę na ziemi uważają, że to narzędzie do instalacji chipu w stopie. Od dawna chcą widzieć działanie Boga jako działanie wysłanników kosmicznych ras.


Podsumowując, to nie są teorie z Biblii. Są to teorie, które opierają się na tym, że ktoś swoje poglądy narzuca na Pismo Święte, uznając, że będzie ono prawdziwsze, gdy będzie zgodne z tymiż poglądami. Nie jest to rzeczą nową, gdyż wiele „Ewangelii” powstało, gdy chrześcijaństwo zaczęło się popularyzować i ruch gnozy albo chciał się z nim utożsamić, albo to chrześcijanie chcący być gnostykami tworzyli różne dzieła. Niekiedy były to raczej zbiory ludowej tradycji, jak Ewangelia Dzieciństwa Tomasza, ukazująca cuda Jezusa w okresie dziecięcym, w tym cudowne zgony i wskrzeszenia które na pewno wryłyby się w pamięć mieszkańców Nazaretu i nie pytaliby oni „Skąd u Niego ta mądrość i cuda?” (Mt 13,54).


Dodatkowe interpretacje tekstu biblijnego powstawały od zarania jego dziejów, chcąc wyjaśnić w sposób tolerowalny dla danej grupy, dlaczego do tego czy innego zdarzenia doszło lub próbując rozwiać wątpliwości, co działo się w miejscach poza uwagę autora, jak na przykład opisując pobyt Abrahama w zaświatach, czy niebiańską karierę Henocha, który miałby stać się aniołem Metatronem.


Tak samo było w nowotestamentalnych wspólnotach, gdy gnostycy chcieli wkręcić Jezusa w swoją ideologię albo już chrześcijanie chcieli pogodzić swoją wiarę z modnym poglądem. Czym to się różni od ufologów, widzących w Jezusie efekt bioinżynierii szaraków, albo w chrześcijanach chcących tłumaczyć nauczanie Jezusa w duchu New Age? Niewieloma detalami, poza wiekiem powstania.

Atora herezyje historyczno-religijne, cz. 2. Teorie II-V.

Kontynuujemy analizę teorii spiskowych dotyczących Biblii przedstawianych przez youtube’owego tropiciela teorii spiskowych, Atora na jego kanale wideoprezentacje. Poprzednio omawialiśmy wersję dziejów chrześcijaństwa jako wirusa społecznego, który miał uczynić z biedaków pokornych, nieczułych na przepaść dzieląca ich i bogaczy.

Idziemy zatem dalej, dziś robi się kosmicznie…

Teoria II
Wieża Babel jako element kosmicznego systemu obrony Ziemi
.

Po pierwsze: przyczyną, dla której doszło do pomieszania języków było to, że ludzie po Potopie mieli się rozejść, mieli od nowa zaludnić ziemię. Zamiast tego zaczęli budować miasto i wieżę, by już nigdy się nie rozdzielać. Dlatego mieli zamiar zbudować wieżę „do niebios”, by była im znakiem, czymś, co jednoczy.

Bóg interweniuje, gdyż ludzkość potrafi coś zrobić, ale działa w złym celu. W efekcie, nie ma granic tego, co mogą zrobić razem, więc mogą pokusić się o dowolną bezbożność. Ponadto wieża do nieba miałaby jedną zaletę: byłaby ponad wierzchołkami gór, więc może jej szczyt przetrwałby kolejny Potop.

Według teorii spiskowej, miałby to być swoisty kosmodrom, a sam Ator porównuje tu widok wystrzeliwanej rakiety do widoku zniszczenia konstrukcji przez potężne, nieziemskie moce. Rzecz w tym, że wieża Babel nie została zniszczona w chmurze ognia i dymu. Siarka i ogień spadły na cztery miasta w Dolinie Jordanu: Sodomę, Gomorę, Admę i Seboim (piąte, Soar, ocalił, być może nie na długo, Lot, wybierając je na miejsce schronienia). Nie ma mowy o zniszczeniu wieży. Mowa jest w Rdz 11, 8 o tym, że ludzie nie dokończyli budowy.

Jest to jednak natura teorii spiskowych, że bazują na nieznajomości tematu i niechęci do sprawdzenia prostych faktów. Dziwne, że w ogóle musieli budować to ludzie.

„W standardach starożytności, gdy budowano kilka pięter max i to te „kilka” to było raczej dwa, no może trzy, a raczej nie pięć-sześć”.

Ziggurat E-temenanki w Babilonie mógł mieć 90 metrów wysokości… (dla porównania: wg polskiego prawa od 55 m wysokości zaczyna się „wysokościowiec”). Tyle ma Gdański Zieleniak. Była to olbrzymia konstrukcja, która imponowała podróżnikom z Izraela, była rozsławiana przez przybywających do Jerozolimy, a co gorsza – górowała nad miastem, do którego sprowadził przymusowo Żydów Newuchedeneccar, Melech Bawel, czyli „Nabuchodonozor, król Babilonu (por. Dn 1, 1). Piramida Cheopsa ma 139 m wysokości…

Prom kosmiczny zaś… No, nie jest tak imponujący. Amerykańskie wahadłowce miały po 37-51 m długości. Zewnętrzny zbiornik paliwa miał np. 47 m ale był stawiany nieco wyżej/do przodu, a rakiety startowe niżej/do tyłu, przez co „zestaw” wydawał się wyższy. Owszem, kosmici mogli startować większym statkiem, ale Ator pokazuje tu nieznajomość realiów i możliwości technicznych w danej epoce, nie według twórców teorii spiskowej, ale jego samego.

Ator podaje dwie wersje, dlaczego miałaby by powstać wieża Babel:

– podteoria 2a: zniszczenie meteorytu/asteroidy. Rozbicie ciała na wiele mniejszych może spowodować, że nic na ziemię nie spadnie, bo wszystko spali się w atmosferze, a nawet jeśli coś spadnie, Ziemia musiałaby być zaludniona podobnie do obecnych czasów, by było kilka procent szans na lokalną, wiejską katastrofę i kilka promili na uderzenie w miasto, a kilka ułamków procenta, że trafiłoby w miasto, a i to bez większych szans.

– podteoria 2b: opuszczenie Ziemi przez kosmitów na pokładzie statku kosmicznego. Tu jest nieco więcej sensu w zaangażowaniu lokalnej ludności, gdyż jeśli trzeba było wrócić, to i środki i możliwości technologiczne mogły być niewielkie (na przykład na zbudowanie rusztowania do startu, ale bez podpór, stąd „silos” w postaci zigguratu).

Sama idea próby skopiowania maszyny za pomocą kamieni i cegieł też wydaje się mizernie logiczny, zwłaszcza, gdy wiedziano, że kamienie nie latają i nie ma cudownego napędu. [pmadto znamy symbolikę zigguratu, swoistych „schodów do nieba”, albo „nieba na ziemi”. Ale najpierw trzeba ziggurat połączyć z wieżą Babel. I tu byłoby inne pole do bujania w obłokach, na przykład uznać sztuczną górę za próbę odtworzenia statku albo podestu startowego jako miejsca spotkania z kosmitami-bogami, podobny do kultów cargo, czyli wyspiarskich wspólnot, które budowały lądowiska dla samolotów, bo zakładały, że biali ściągają tych boskich posłańców właśnie w ten sposób.

Motyw odrzucenia przez Boga-kosmitę budowniczych z powodu zaangażowania i możliwości budowy takiej konstrukcji i poczucie zagrożenia potencjałem rasy służebnej wydają się dziwne, o ile Ziemia miałaby być czymś więcej niż albo miejscem przypadkowego lądowania albo obszarem do ewakuacji z powodu wojny między rasami ufoków (teoria platformy startowej).

Teoria III
Arka Noego jako radiostacja do kontaktu z Bogiem-starożytnym kosmitą.
Chyba miała tu być mowa o Arce Przymierza. Tu rzeczywiście, Bóg przemawiał znad wieka przebłagalni (Wj 25, 22), a dotknięcie jej groziło śmiercią. Tak było w przypadku Uzzy, który zmarł, gdy w trakcie wprowadzania Arki do Jerozolimy podtrzymał ją, gdy szarpnęły woły (2 Sm 6, 6-8). Umarł jednak śmiercią natychmiastową, a nie w efekcie czegoś, co dawałoby oznaki choroby popromiennej.

Dodajmy, że Arkę noszono na drągach z obitego złotem drzewa akacjowego. Nie była to zbyt wielka odległość, by cokolwiek powodującego skażenie radioaktywne nie zaszkodziło Lewitom. Nie dochodziło tu więc raczej do wycieku z atomowego kosmicznego radia.

Szaty arcykapłańskie są opisane jasno, są wykonane z purpury, zdobione złotem, z dodatkiem ozdobników w postaci jabłka granatu z purpury naprzemiennie z dzwonkiem. Do tego dochodzi diadem, ale przede wszystkim napierśnik z dwunastoma różnymi szlachetnymi kamieniami, symbolizującymi dwanaście pokoleń Izraela, czyli Napierśnik Sądu („pektorale wg Tysiąclatki”), w nim zaś umieszczone są kamienie wróżebne, urim i tumim. Ten element okrycia klatki piersiowej rzeczywiście wydaje się nieco fantastyczny, ale ma rolę symboliczną, a kamienie w nim – wróżebną. Tu więc teoria spiskowa ma pewien punkt zaczepienia.

Arka nie miała funkcjonalności jedynie komunikacyjnej. Jako radiostacja nie rozdzieliłaby wód Jordanu (Joz 3), nie obaliłaby posągu Dagona (1 Sm 5). Poza tym, Żydzi mieli tradycję, co w tej skrzyni się znajdowało (m.in. tablice Przymierza, laska Mojżesza, kamienie pobrane po przeprawie przez Jordan). Zaglądali tam od czasu do czasu, by coś dołożyć i pewnie zauważyliby jakąś wydzielinę 😉

Teoria IV
Kod Biblii.

Tu nie ma sensacji. Tak obszerny i znany na całym świecie tekst musiał zostać kiedyś uznany za „formułę wszystkiego”. Rzecz w tym, że nie mamy dostępu do „oryginalnej wersji Biblii”, a to ze względu na samą epokę, w jakiej ona powstała. Powstała w czasach, gdy nie było kserokopiarek, a ich najbliższym odpowiednikiem byli kopiści. Nieraz, gdy trzeba było coś szybko przepisać na wiele egzemplarzy (nowe prawo do rozesłania po prowincjach, list do kilku osób, jedną księgę Biblii do kilku wspólnot) jeden facet czytał, a np. pięciu-dziesięciu pisało. Popełniali oni błędy, więc najpewniejsze było indywidualne kopiowanie, najlepiej pod nadzorem „drugiego oka”. Prosty detal: w Biblii Hebraica Stuttgartiensia w w wersie Rdz 9, 7 („Wy zaś bądźcie płodni i mnóżcie się; zaludniajcie ziemię i miejcie nad nią władzę”, wtekście głównym mamy: וְאַתֶּם פְּרוּ וּרְבוּ שִׂרְצוּ בָאָרֶץ וּרְבוּ־בָהּ, wᵉ᾽attem pᵉrȗ ȗrᵉḇȗ śirṣȗ ḇā᾽āreṣ ȗrᵉḇȗ-bāh, we-attem peru u-rewu sircu ba-arec u-rebu-bah: „A wy bądźcie owocni i rójcie się na ziemi i zaludniajcie ją”… Bez władzy… Jedynie niektóre manuskrypty (o czym informuje przypis) mają zamiast וּרְבוּ, ȗrᵉḇȗ, u-rewu wersję וּרְדוּ, ȗrᵉḏȗ, u-redu – od czasownika רָדָה, rāḏāh, rada – „rządzić”.

Takich różnic jest znacznie więcej, gdyż nie dostaliśmy Pisma w jednym, cudownym egzemplarzu, ale poprzez wiele wspólnot i wieloma drogami. Co więcej, niektóre wyznania mają inne kanony. A jeśli kawałek kodu jest w uznawanym za niekanoniczny przez protestantów liście apostolskim? Albo w greckim tekście Księgi Daniela? Nie da się dojść do tekstu pierwotnego „Starego Testamentu”, bo i on sam powstał zapewne gdzieś dopiero po powrocie z niewoli babilońskiej, a śladów rozmaitych mniej lub bardziej udanych redakcji mamy od groma.

„Biblia przewidział dojście do władzy Adolfa Hitlera, II wojnę światową”. Nie wiem na jakiej podstawie te rewelacje, ale podobnie zrobiły też grupy zwolenników tysiąca różnych wróżbiarzy i magików, a to tylko dlatego, że gdy znamy przebieg wypadków i chcemy szukać ich zapowiedzi w poprzednich wiekach, to na 99% procent je znajdziemy, nawet jeśli ich tam nie ma, bo chcemy to znaleźć.

Teoria nr V
Jezus miał żonę

„Ewangelia wg Marii” (w domyśle, bo tego w tekście, zachowanym w strzępkach, nie ma „Magdaleny”) to apokryf, czyli pismo odrzucone przez Kościół jako nienatchnione lub po prostu heretyckie. Takich pism było sporo, gdyż nie jest nowością, że jak ci Biblia nie pasuje, to twierdzisz, że masz własną, lepszą. Gnoza zaś została przez Kościół jako taka odrzucona właśnie z powodu odrzucenia świata materialnego, w tym płciowości.

„Bardzo gnoił, przez wiele lat utożsamiał ją z tą prostytutką”… Rzecz w tym, że ta prostytutka (Łk 7) nie jest postacią negatywną. Jest postacią, która okazuje Chrystusowi należną cześć, podczas gdy gospodarz nie podał nawet wody do obmycia nóg. Ponadto, to utożsamienie pojawia się późno, choć łączono jawnogrzesznicę z Marią, siostrą Łazarza na podstawie J 11, 2, ale dopiero w wieku VI po Chr. św. Grzegorz Wielki w jednej z homilii uznał te trzy kobiety za jedną. To dawno po powstaniu Ewangelii wg Marii i daleko poza tym kręgiem kulturowym i teologicznym.

Sama Maria Magdalena towarzyszy Jezusowi przez całe nauczanie, dalej niż jakikolwiek (poza Janem) Apostoł, a w Ewangelii wg św. Jana w rozdziale 20. ma własny dialog ze Zmartwychwstałym, przed wszystkimi Apostołami. To jest gnojona postać? Patronka dominikanów? Wymazana z Biblii „Apostołka Apostołów”? Dopiero teorie spiskowe każą spojrzeć tu inaczej, nadać postaci rysy, jakie winien nadać jej Kościół, gdyby rzeczywiście kierował się zasadami tejże teorii.

Wracamy tu do relacji Rzymu i chrześcijaństwa. Rzym był równie patriarchalny jak wschód, gdzie powstawała Biblia, a nawet bardziej, co zauważył Ator. Jednak sam fakt posiadania żony nie czyni roli kobiet wysoką. Mojżesz miał żonę, a nie było kapłanek. Salomon miał żon TYSIĄC (por. 1 Krl 11,3). Wracamy tu do teorii przestawienia relacji nie na gruncie formalnym, ale osobistym. Kobieta zyskiwała inną godność niż w pogańskim Rzymie przez teologię biblijną. Jan Chryzostom, biskup, wykształcony w pogańskiej szkole retoryki, pragnący żyć jak mnich pisał do mężów, mówił o poddaństwie kobiet wobec mężów:
„Chcesz, by ci żona była poddana jak Chrystusowi Kościół? Troszcz się i ty o nią, jak Chrystus o Kościół. Choćby trzeba było oddać za nią życie, dać się rozerwać na części, choćby cokolwiek innego znieść, nie wahaj się!” (Św. Jan Chryzostom, Homilie na List do Efezjan, XX ,2).

Czy dziwnym byłoby, gdyby kaznodzieja nie miał żony? Nie mamy informacji o wielu prorokach, by mieliby oni małżonki, czy partnerki innego rodzaju. Celibat nie był wtedy niczym nowym, weźmy pod uwagę na przykład Jana Chrziciela.

Problem pojawił się paradoksalnie, wraz z dechrystianizacją Kościoła, a dokładniej „z jego wtopieniem w kultury”. Najpierw była to kultura rzymska, potem doszło do rozpadu na kulturę bizantyjską i zachodnią. Kościół przejął zwyczaje i tradycje danych ludów, nieraz tłumacząc je Biblią, zamiast tworzyć obyczaje bazujące na Biblii i tradycji Kościoła. Do tego doszedł
Maria Magdalena nie pojawiła się „nagle” pod krzyżem. Cały czas była przy nim. I nie ma mowy o tym, że nie była uczennicą Jezusa. Gdy mówimy o ludziach, którzy szli za Jezusem, mamy kilka podziałów. Najważniejszy to „Dodeka”, „Dwunastu”, zwanych przeważnie Apostołami, którzy byli objęci najbardziej zaawansowaną katechezą, ale też w tym gronie byli wyróżnieni: Piotr, Jan i Jakub Starszy. Pozostali byli uczniami, a ich liczba była zmienna, nieraz odchodzili, gdy Jezus mówił coś nie po ich myśli, jak w J 6, gdy nauczany lud rozchodzi się, bo usłyszał o jedzeniu ciała i krwi nauczyciela. Maria Magdalena była zawsze, odkąd Jezus uwolnił ją od siedmiu złych duchów.
„Gnojona i marginalizowana postać”?

Kolejna część: Boża atomówka na Sodomę

Jeden Testament, trzy religie? No, nie do końca. Ale od początku.

Pomysł na wpis podrzuciła mi Daria. Pozdrawiam.

Jak to się stało, że trzy wielkie religie (chrześcijaństwo, judaizm, islam), choć mają wspólny rdzeń tak się różnią? Teoretycznie łączy nas Stary Testament, dzieje patriarchów, proroków, królów… No, właśnie nie do końca. Zacznijmy od samego pojęcia „Stary Testament”.

Jest ono wybitnie chrześcijańskie, gdyż zakłada istnienie Nowego Testamentu. Podział na Vetus Testamentum, czyli księgi uznawane przez judaizm i Novum Testamentum, czyli te dotyczące Jezusa Chrystusa, Jego orędzia i nauczania, a także dziejów Kościoła. Ale po kolei. Jak Stary Testament widzi sam judaizm?

Oczywiście, żydzi nie używają nazwy „Stary Testament”. Gdy mowa o całości pism używa się słowa Tanach, albo Tanak, co jest skrótowcem od T-N-K, תנך, oznaczającego po kolei Prawo (תּוֹרָה, Tȏrāh, Tora), Proroków (נְבִיאִים, Nᵉḇȋ᾽ȋm, Newijim) i Pisma (כְּתוּבִים, Kᵉṯȗḇȋm, Ketuwim). Kluczowa jest Tora, czyli Prawo Mojżeszowe, zawarte w księgach Rodzaju, Wyjścia, Liczb, Kapłańskiej i Powtórzonego Prawa. Prawdopodobnie przed judaizmem istniała religia określana niekiedy jako mozaizm, czyli „mojżeszyzm”, a sam kult czy ogólnie uznawanie Boga Abrahama za bóstwo JHWH zataczał szerszy krąg niż sama rodzina patriarchy.

Pamiętajmy, że choć tradycja judaistyczna i chrześcijańska twierdziły, że autorem całego Pięcioksięgu jest Mojżesz, o tyle wszystko wskazuje na to, że sam tekst podlegał redakcji później. Judaizm kształtował się przez długie wieki i można wyznaczyć tu kilka punktów:

opuszczenie Egiptu przez Hebrajczyków – zarodek narodu, zjednoczonego wokół jednego Boga,
podbój Kanaanu – zajęcie swojego miejsca na mapie, okrzepnięcie cywilizacyjne,
ustanowienie monarchii i centralizacja kultu w Jerozolimie – typowa dla rządów standaryzacja praktyk, ale też dynastyczne mieszanie się z rodami i kultami pogańskimi,
podział polityczny i religijny na Izrael (10 plemion, państwo północne, stolica w Samarii) i Judę (2 plemiona, państwo południowe, stolica w Jerozolimie) – rozejście się młodego dość narodu na dwie frakcje, różne też pod kątem wyznawanej wiary, zwłaszcza w kwestii roli Jerozolimy jako świętego miasta,
upadek Izraela, a potem Judy, deportacja elit do Babilonu i zburzenie pierwszej świątyni – klęska spowodowana według proroków grzechami ludu i władców, zmuszająca ich do życia w obcym kraju, gdzie wiara istnieje jako jedna z wielu i z racji swej wyjątkowości, wymagała obrony,
powrót, odbudowa świątyni i reformy religijne – prawdopodobnie w tym okresie ukształtowała się Tora w jej brzmieniu jakie mniej-więcej znamy dziś. To efekt prób odtworzenia dawnego kultu i dostosowania go do potrzeb wspólnoty złożonej z repatriantów z Babilonu i tych, których przodków nie deportowano.
okres hellenistyczny, wojny machabejskie – podboje Aleksandra Wielkiego zaowocowały nowym rozkwitem pogaństwa, a także rządami władców niechętnych monoteizmowi. Próby przekształcenia wiary w JHWH w wiarę w Zeusa zaowocowały buntem, który dał Żydom pewną niepodległość.

Nie na długo. Za czasów Jezusa Judea była prowincją rzymską, rządzili nią po części urzędnicy średniego szczebla, a po części zhellenizowani królowie pokroju Heroda Wielkiego czy jego syna, Antypatra. Judaizm zaś poszedł w kilku kierunkach.

Pierwszy to faryzeusze i uczeni w Piśmie, badacze i interpretatorzy Pisma i tradycji. Była to grupa, z która najczęściej Jezus polemizował, głównie dlatego, że mieli ze sobą najwięcej wspólnego. Wierzyli w byty pośrednie (Aniołów i demony), zmartwychwstanie ciał, a także w to, że nie wszystko, co Bóg powiedział jest w spisanej Torze. Kultywowali tak zwaną Torę ustną, zestaw tradycji i przepisów, rzekomo przekazany Mojżeszowi na Synaju i (choć niespisany) wciąż ważny. Z racji na ścisłe zasady czystości i nieczystości, uważali pogan za nieczystych i raczej nie byli sympatykami Rzymian.

Drugi to saduceusze, bardziej skąpo opisani, choć zwykle bogato ubrani – w szaty kapłańskie. To stronnictwo skupiało się na roli świątyni, ofiar i przepisów kultycznych, jednocześnie mniej krytycznie podchodząc do okupacji rzymskiej, o ile ta pozwalała na kontynuację rytuałów. Nie wierzyli w zmartwychwstanie, a wiarę w anioły i demony uznawali głównie za herezję.

Kolejna droga to sykaryjczycy, czyli ruch już otwarcie rebeliancki, chcący obalić władzę okupanta poprzez terror. Zapewne do nich należał Barabasz, skazany za rozruchy i zabójstwo (Łk 23,19).
Osobną kategorią są esseńczycy, kojarzeni ze wspólnotą znad Morza Martwego. Prawdopodobnie przyłączyli się oni do powstania antyrzymskiego na przełomie lat 60. i 70. I w. po Chr. i stąd zanik tego ośrodka.

Mamy też oczywiście różnych proroków, takich jak Jan Chrzciciel, wywodzący się z rodu kapłańskiego, ale jednak działający poza Jerozolima, na pustyni (choć jemu przypisuje się pokrewieństwo z esseńczykami).

I nadszedł rok 70. po Chr. wojska rzymskie zdobyły miasto i zniszczyły świątynię. Trwające od czterech lat powstanie ciągnęło się jeszcze do 73. r. po Chr. Na mapie religijnej zostali niemal wyłącznie faryzeusze. Pozostałe grupy zeszły na boczny tor i musiały się podporządkować nowym zasadom życia żydowskiego w pogańskim świecie. Zaczął się okres walki o zachowanie religijnej tożsamości. Centralne miejsce zajmowała już nie Świątynia, a synagoga, w której czytano Pismo, przechowywano uroczyście zwój Tory, a wśród jej wiernych odbywały się święta.

Synagoga gromadziła ludzi, wyznaczając poprzez święta rytm tygodnia i roku i poprzez postać rabbiego wyznaczała krąg wiernych. Jej przełożony miał możliwość wykluczania niewiernych lub heretyków. Niekiedy, jak w IV w. po Chr. w Antiochii synagogi stawiały na reklamę, ściągając prozelitów z chrześcijaństwa i pogaństwa.

Jednocześnie już po zburzeniu świątyni, w czasie tak zwanego synodu w Jawne (choć mogła to być po prostu dłuższa tradycja zapoczątkowana w tym mieście) zaczął się proces tworzenia nowych przepisów, nowych tradycji. Ustalono na nowo kanon Pisma, niekiedy ostro debatując nad danymi księgami. Ciekawy jest tu przypadek Pieśni nad Pieśniami, która to będąc erotykiem, zawiera wzmiankę o Bogu tylko raz i to w metaforze gromu („ogień Pański”). Wybroniła się dzięki wstawiennictwu jednego z uczonych, który ogłosił, że „brudzi ona ręce” (w sensie: kto się jej dotknął, musi obmyć ręce, by świętość księgi nie miała kontaktu ze świeckimi sprawami). Odrzucono jednak teksty greckie, lub też fragmenty greckie ksiąg spisanych głównie po hebrajsku (Księga Daniela, cała Księga Tobiasza). Nad Pismem debatowano i dyskutowano zażarcie, tworząc nie tylko listę uznawanych ksiąg, czy przepisy, ale też pewną kulturę debaty, system myślowy, skupiony bardzo często na autorytecie rabbiego. Rozwijał się inny niż u chrześcijan mistycyzm, inna literatura, inna filozofia.

Największym jej przedstawicielem jest Talmud, powstały z Miszny (מִשְׁנָה, Mišnāh, Miszna) komentarza do Pisma, z komentarzem do tego komentarza, Gemarą (גמרא, Gemara) i obudowany komentarzami wielkich uczonych.

Powszechniejszy jest Talmud Babiloński, choć inna wersja powstała też w Ziemi Świętej i jest nazywana Talmudem Jerozolimskim. Ta księga wysunęła się na czoło w użyciu, jako napisana w bardziej znanym języku (Gemarę spisano po aramejsku, Misznę i Tanach głównie po hebrajsku) i zawierająca praktyczne zastosowania przepisów, nawet tak odległych jak te zwalczające kulty kananejskie. Zapewne w nich rytualnie gotowano koźlę w mleku jego matki.

Wpadlibyście na to, by z nakazu „Nie będziesz gotował koźlęcia w mleku jego matki” wyciągnąć wniosek, że:
– należy stosować osobne naczynia do potraw mięsnych i mlecznych,
– odczekać pewien czas między posiłkami mięsnymi a zawierającymi mleko,
– nie należy łączyć mięsa i mleka w jednym posiłku?

No, nie. To efekt bardzo długiej tradycji prób zaaplikowania zasady związanej zapewne z kultami pogańskimi, obejmującymi rytuał gotowania martwego potomstwa w tym, co powinno go wykarmić z rzeczywistością ludzi, którzy takich kultów nie znali. Nie chciano niczego ze słowa Bożego utracić jako niepotrzebnego, ale zachowywano je w rozumieniu praktycznym.

Większy nacisk niż u nas przykładano do postaci patriarchów, rozbudowując ich dzieje w w haggadach, pobożnych opowiadaniach i filozoficznych działach pokroju Kabały. Zdziwilibyście się, ile z nich trafiło do popkultury. Kojarzycie księgę Ain Sof Aur z pierwszego „Wiedźmina”? Ain Sof to według Kabały Bóg rozumiany jako manifestujący się w stwarzaniu duchowego świata.

To bardziej duchowe i mistyczne sprawy. Praktycznie niewątpliwie były stosunki z innymi religiami w tym, z chrześcijanami. O tym już w kolejnej części.

Atora herezyje historyczno-religijne. Cz. 1. Teoria I

Tropiciel teorii spiskowych, Ator, zwykle przedstawiający widzom historie o obcych, chipach i reptilianach, tym razem wypuścił film pt. „10 Najmroczniejszych Spiskowych Teorii z Biblii„, który powinien być zatytułowany „10 Najmroczniejszych Spiskowych Teorii o Biblii”, w którym przedstawia rzekomo odkryte tajemnice. Zajmijmy się na razie tylko teorią numer 1., która zajęła prawie połowę filmiku, czyli „chrześcijaństwo jako rzymski wirus społeczny, mający zapewnić ład i porządek wśród pospólstwa, podczas gdy bogacze będą na nich żerować”

ZAZNACZAM: Autor filmiku przedstawia teorie spiskowe tak, jak są podane w źródłach. Czasem jednak sam nie wiem, kiedy mówi „głosem Q”, a kiedy wypowiada swoje opinie.

Zacznijmy od pewnego detalu, mianowicie stwierdzenia, że chrześcijaństwo było traktowane jak herezja. Rzymianie nie uważali chrześcijaństwa za herezję, bo takiego pojęcia w sensie „wrogiego odłamu naszej religii” nie znali. W kwestii wiary czy poglądów filozoficznych obowiązywała αἵρεσις, hairesis, a oznacza to słowo po grecku „swobodny wybór”, tego w co się wierzy. Dopiero chrześcijaństwo przez wskazywanie, że nie należy swobodnie wybierać z Pisma i nauki Kościoła tego, w co się wierzy a w co nie i dorzucania czegoś od siebie zaczęło nazywać takich wybiórczo wierzących „heretykami”, a błędną wiarę „herezją”.

System rzymski opierał się na koegzystencji wielu ludów i wielu wiar w ramach zhellenizowanego społeczeństwa. Choć z początku słabo poznana, doktryna chrześcijańska szybko została uznana za za wiarę, która była nie do pogodzenia z oficjalnym kultem i sposobami życia w świecie helleńskim. Równowaga w wielorasowym imperium opierała się na tym, że różni wyznawcy różnych bogów nie walczyli ze sobą, ale na przykład uznawali dwie różne boginie za objawienie jednej. Ponadto wielką wagę przywiązywano do boskiego pochodzenia, czy wręcz boskości władcy. W Egipcie cesarze, jako spadkobiercy faraonów, byli postrzegani właśnie jako bóstwa.

Absurdalnym jest wprowadzenie do społeczeństwa chrześcijaństwa, którego wyznawcy odrzucają kult bogów, nie chcą brać udziału w publicznych ceremoniach połączonych z kultem pogańskim, odrzucają boskość cesarza. Co więcej sami chrześcijanie są źródłem oporu prostego ludu ze względu na:

– powiązania z żydami (z małej jako „wyznawcy judaizmu”), którzy też nie byli uważani za miłych i sympatycznych. Tacyt na przykład uważał, że nie wyszli oni tryumfalnie z Egiptu, ale wypędzono ich z powodu choroby skóry.

– system misteryjny, nie ogłaszanych wprost katechez. Pamiętajmy, że to nie było tak, że każdy potencjalny chrześcijanin od razu dostawał wykład teologii. Odbywało się to poprzez wtajemniczenie, katechezy chrzcielne, nauczanie ustne.

– rytuały, które mogły przywodzić na myśl kanibalizm, a mowa tu konkretnie o Eucharystii, czyli jedzeniu Ciała i piciu Krwi Chrystusa. To też nieco pokłosie powiązań z judaizmem, bo już w czasach antycznych Świątynia i Święte Świętych w Jerozolimie był punktami centralnymi choćby takich teorii spiskowych, że oto tam przez cały rok tuczy się młodzieńca, by go zjeść potem podczas świąt.

Pierwsze kontakty Rzymu (jako imperium) z chrześcijaństwem były spotkaniem nowej wiary z urzędnikami, często w sporach z żydami czy poganami, gdy jedna strona zarzucała drugiej jakieś animozje światopoglądowe, stąd często były to kontakty ostrożne. Pamiętajmy, że chrześcijanie pierwotnie nie mieli takich animozji względem Imperium Romanum, którego żołnierze przybili Jezusa do krzyża, jak z przedstawicielami faryzeuszy i saduceuszy, zwłaszcza tych pierwszych, bo to ich spory doktrynalne i moralne z Jezusem doprowadziły do ukrzyżowania. Nie wiedziano ze strony rzymskiej, jak postępować z wyznawcami i przełożonymi tych wspólnot, zwłaszcza że pozornie nic groźnego nie robili.

Mamy jednak olbrzymią literaturę wielkich myślicieli z antyku i ślady raczej wrogości wśród plebsu, który wcale nie chciał porzucać swoich bogów. Pierwsze rozporządzenia antychrześcijańskie to lokalne dekrety, dopiero potem dochodzi do prześladowań na skalę imperium. Przyczyny jednak to nie jakieś bunty i zamieszki, ale właśnie odrzucenie sposobu życia Imperium Romanum.
Nawet na przełomie IV i V w. po Chr. w Antiochii Syryjskiej, gdzie po raz pierwszy nazwano uczniów Jezusa „chrześcijanami” (Dz 11,26) ledwo jedna trzecia wierzyła w Chrystusa, a pozostałe dwie trzecie to Żydzi i poganie – tak przynajmniej przedstawia to św. Jan Chryzostom. W efekcie non stop eksplodowały spory. Owszem, w duchu teorii spiskowej można uznać to za element „niewypału” projektu sztucznej religii. Problem w tym, że te spory są przewidziane w Ewangeliach, w słowach Jezusa o tym, że przyszedł przynieść miecz (por. Mt 10, 34).

Próby ujednolicenia wiary Imperium odbywały się w inny sposób, np. poprzez kult Sol Invictus, któremu hołdował Konstantyn. Były to formalne, proste do kontrolowania kulty odgórne. Przez to były zwykle opd początku martwe, żywsze gdy chodziło o wielkie postaci z przeszłości, na przykład Aleksandra Wielkiego, ale to raczej wynikało z wpisania ich w mitologię hellenistyczną, nie był to więc nowy kult a raczej prąd w ogólnej perspektywie religijności cesarskiego Imperium Romanum.

Atwill, którego wspomniał Ator, działał pod tezę, na siłę szukając powiązań między życiem Jezusa, a życiem Tytusa. W sumie, te teorie to rzecz na osobny wpis, bo podobnie robił Massey, którego Horusową teorię wspomina Ator później. Trochę widać w tej tezie echa marksistowskich teorii o tym, że religia to opium dla ludu, mająca trzymać go w ryzach. Pamiętajmy, że lewicowe myślenie przesiąknięte jest komunizmem i choć obecnie nawiązania do Mao czy Lenina to głównie koszulki czy magnesy na lodówkach to tak, ich duch ciągle gdzieś tam się snuje po uniwerkach USA, Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Francji.

Z tą teorią, że religie służą temperowaniu nastrojów społecznych na zasadzie „spotkało cię nieszczęście z powodu biedy, podczas gdy inni mogą umrzeć od przeżarcia, ale nie martw się, liczy się życie wieczne” i motywem cierpienia, jako drogi do wolności w chrześcijaństwie jest nieco bardziej skomplikowana sprawa. Tak, chrześcijaństwo miało wpływ na politykę i stosunek poddanych do władców, choćby przez uznanie władzy królewskiej za władzę z boskiego nadania.

Nadal jednak chrześcijanin znający Biblię mógł powiedzieć „nie”, zwłaszcza, gdy władca w sprawach wiary leciał w kulki. Jednak chrześcijaństwo nie było tu jedynym czynnikiem, ale współistniało ono z systemem feudalnym i nieco przyjęło jego zasady. Ale o relacji wiary do ustroju politycznego – kiedy indziej.

Gdyby uznać chrześcijaństwo pierwszych wieków, albo pierwszych dziesięcioleci za religię tylko biedoty, albo głównie biedoty nadal rodzi się kilka punktów spornych. Po pierwsze, musiały by być to jednostki zmęczone staraniami o poprawę swojego bytu, zrezygnowane. Takich jest mało, to głównie margines. Rozszerza się on w czasie wojen i klęsk żywiołowych, ale wtedy nie chcemy tworzyć pola dla ruchów skrajnie oddzielonych od tego, jak żyje reszta społeczeństwa. Rzecz w tym, że w Piśmie Świętym nie znajdujemy zachęty, by akceptować zło jako element relacji społecznych. Grzeszący mają być upominani, pokrzywdzonych należy chronić, a możliwe, że znalazło się paru obiboków czekających na rychłą Paruzję, skoro św. Paweł musiał napisać Kto nie chce pracować, niech też nie je (2 Tes 3, 10).

Ponadto w starożytności nie było realnych szans na utopię rodem z komunistycznych agitek. Weźmy pod uwagę samą instytucję niewolnictwa, starą jak świat, a wśród chrześcijan byli i niewolnicy i właściciele. Chrześcijaństwo wprowadzało równość na innej niż prawna płaszczyźnie. Tu mamy List do Filemona, napisany do pana zbiegłego niewolnika, Onezyma:
Może bowiem po to oddalił się od ciebie na krótki czas, abyś go odebrał na zawsze, już nie jako niewolnika, lecz więcej niż niewolnika, jako brata umiłowanego. [Takim jest on] zwłaszcza dla mnie, ileż więcej dla ciebie zarówno w doczesności, jak w Panu. (Flm 1, 25-16)

Widzieliśmy wiele rewolucji i paradoksalnie wiele z nich wraca do punktu wyjścia: z masy, która obaliła elity wykształca się kolejna elita, która nieraz zachowuje się bardzo podobnie do obalonych „tyranów”. Obalenie ustroju nie da nic, jeśli nie zmieni się człowieka. Chciwiec i wyzyskiwacz osiągnie to samo jako syn handlarza niewolników i jako syn biznesmena, który dyktuje warunki w prowincjonalnym miasteczku jako jedyny poważny pracodawca.

Jeszcze inną kwestią jest niemożliwość stworzenia planowo ruchu, który obejmuje tylko biedotę i czyni ją posłuszną, podczas gdy patrycjusze mogliby zachować swój stary tryb życia. Wierchuszka Imperium Romanum nie była szczelnie zamknięta. Pojawiali się wyzwoleńcy, którzy zostawali ważnymi osobami w państwie, pojawiały się religie misteryjne, jak kult Mitry czy Izydy, które trudno było kontrolować. Jak więc mieliby chronić swoje rodziny twórcy pomysłu? Są sytuacje skrajne, gdy religijność prowadziła do sytuacji dziwnych. Podobno św. Jadwiga Śląska kazała kąpać swoje dzieci w wodzie, w której stopy myły stare zakonnice. Ok, może Henrykowi wyszło to na plus, bo wszyscy zapamiętali, ze poległ w walce z Tatarami jako Henryk Pobożny.

Biczowników Ator bardzo uprościł. Ruch ten pojawił się w starożytności, rozkwitł w czacie epidemii dżumy, czy też innej choroby nazywanej Czarną Śmiercią i miał za cel zadośćuczynienie za grzechy ludzkości albo osobiste, za które karą miała być zaraza. Dostrzeżono w Kościele zagrożenia z tym związane, traktowano ich wręcz jako heretyków, bo świrowali. Nie wiadomo, czy to okładanie się do krwi było pierwsze i od niego zwariowali, czy okładali się do krwi, bo byli wariatami.

Sytuacje, gdy ktoś celowo zadaje sobie ból, by doznać cierpienia i zyskać „punkty wiary” są patologią. Gdy mnisi szli na pustynię to nie po to, że „wycierpię się i Bóg mnie polubi”, ale dlatego, że szukali męczeństwa „białego”, życia jak aniołowie w niebie, które jest świadectwem wiary w Boga tak, jak „czerwone” – śmierć od prześladowań, czy „zielone” – udanie się na misje, by głosić wiarę mimo ryzyka śmierci. Masochizm świadectwem nie jest.

Ponadto Rzymianie mieli pod ręką wiele bardziej spolegliwych religii, z których można by było wywieść nową religię, bardziej nadających się na kult dla biedoty niż judaizm. Przypominam: księgi historyczne Starego Testamentu to ciągłe obalanie władcy przez uzurpatora popieranego przez proroka i krytykowanie władców, którzy czcili bożki. Nie lepiej już by było zrobić kult z jakimś odrodzonym Horusem, który wzywałby do posłuszeństwa cezarom-nowym faraonom? Wybierając za punkt wyjścia religię monoteistyczną tworzy się już punkt sporny nie tylko na linii „docelowy target-inni odbiorcy”, ale też w samym docelowym targecie.

Rzecz w tym, że Rzym takiej religii opartej na wyjątkowo nietypowej wierze żydowskiej nie potrzebował. Lud rzymski na przykład dało się łatwo kupić, organizując rozdawnictwo chleba i igrzyska. Nie było potrzeba religii, która każe miłować swoich bliźnich w czasie, gdy w każdej chwili mógł wybuchnąć bunt, czy wojna z państwem ościennym. Wystarczyłoby powiedzieć: „To my zajmiemy ich miejsce, pozwolimy wam czcić waszego Boga, nie będziemy się mieszać, po prostu nie walczcie z nami, zdezerterujcie z legionów” i pac, nie ma chrześcijan w armii.

„Oddajcie Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie” – to zdanie dotyczy konkretnej sytuacji, czyli próby wmanewrowania Jezusa w wypowiedź albo czysto buntowniczą „Nie należy płacić podatku cezarowi” (i wtedy wołamy Rzymian, by zgarnęli tego obrzydliwego buntownika”) albo spolegliwą „Można płacić podatek cezarowi”(i wtedy wołamy, że to jest sympatyk pogańskich okupantów). Jezus udziela wypowiedzi rozdzielającej sprawy ludzkie i boskie, co nie do pomyślenia jest w imperium, gdzie cesarz jest też najwyższym kapłanem.

Ator mówi, że „W starożytności nie było fiskusa”. Był 🙂 Fiscus to skarbiec cesarski, w odróżnieniu od aerarium, czyli skarbca państwowego. Rzymianie mieli masę urzędników i to oni pilnowali, by nikt się nie wymigał. Dodajcie do tego swoiste bykowe, czyli aes uxorium dla płodnych panien i kawalerów czy fiscus iudaicus, nałożony na każdego Żyda po upadku powstania w 70. r. po Chr.

Spowiedź jako narzędzie powszechnego szpiegowania. Tak, genialne. Na pewno przez dwa tysiące lat ukrywano współpracę między państwem, a nawet kilkoma państwami, a spowiednikami. No, nie do przejścia.

„Jeśli na Wielkanoc nie pójdziesz do spowiedzi, to masz grzech” – Komuś się pomyrdały przykazania kościelne 2 .i 3. 2: „Przynajmniej raz w roku przystąpić do sakramentu pokuty” i „Przynajmniej raz w roku, w okresie wielkanocnym przyjąć Komunię Świętą”.

Z mumifikacją w Egipcie też nie jest tak, że ciało musiało zgnić. Zazwyczaj rzut beretem dalej była pustynia. Sucha i gorąca, potrafiła zakonserwować ciało, choć nie było takiej pewności, jak w wypadku porządnej mumifikacji przez eksperta z pałacu faraona.

Scena z wypędzeniem kupców nie ukazuje sprzeciwu Jezusa wobec samego handlu zwierzętami ofiarnymi, ale tego, że odbywało się w miejscu, które powinno być poświęcone wyłącznie Bogu. I nie sprzedawano tam „gołąbków do wypuszczania” – „Kapłan przyniesie go do ołtarza, złamie mu główkę i zamieni go w dym na ołtarzu. Krew jego wyciśnie na ścianę ołtarza” (Kpł 1, 15). Judaizm przewidywał ofiary dla ludzi ubogich, ponadto jako religia ludu wędrownego, pamiętającego , czym jest bycie obcym i pozbawionym środków dbał o wykluczonych– choćby ten ustęp z Księgi Powtórzonego Prawa (24,19-22)

Jeśli będziesz żął we żniwa na swoim polu i zapomnisz snopka na polu, nie wrócisz się, aby go zabrać, lecz zostanie dla obcego, sieroty i wdowy, aby ci błogosławił Pan, Bóg twój, we wszystkim, co czynić będą twe ręce. Jeśli będziesz zbierał oliwki, nie będziesz drugi raz trząsł gałęzi; niech zostanie coś dla obcego, sieroty i wdowy. Gdy będziesz zbierał winogrona, nie szukaj powtórnie pozostałych winogron; niech zostaną dla obcego, sieroty i wdowy. Pamiętaj, żeś i ty był niewolnikiem w ziemi egipskiej; dlatego ja ci nakazuję zachować to prawo.

Teoria, że cały żywot Jezusa był kalką z życia Horusa, rozpropagowana została przez niespełnionego poetę, a potem egiptologa-amatora, Gerarda Masseya, który jako źródło swoich rewelacji obwieścił „napis w świątyni w Elefantynie”, jednak ani nie raczył przekazać innym do zbadania owego przełomowego reliefu, ani choćby ponownie go zlokalizować. Jest jednak w tej historii więcej niedociągnięć. Massey uważa, że Herod Wielki to tak naprawdę Herrut, wężowaty potwór, podczas gdy wiemy, że Herod Wielki istniał i miał epizody, przy których wymordowanie paru dzieciaczków to małe miki.

Tyle na razie, jeśli w drugiej części filmiku będzie coś ciekawego, będzie druga część.