Beer-Szeba. Znowu… (Rdz 26, 12-33). Komentarz do Księgi Rodzaju. Cz. 41.

Przebywając w tym kraju, zasiał Izaak ziarno i doczekał się w owym roku stokrotnego plonu, gdyż Pan mu pobłogosławił. I tak stawał się on coraz bardziej zasobny, aż dorobił się wielkiej majętności. Miał liczne stada owiec i wołów i wiele służby. Toteż Filistyni z zazdrości zasypali ziemią wszystkie studnie, które słudzy jego ojca, Abrahama, niegdyś wykopali. Sam zaś Abimelek rzekł do Izaaka: «Odejdź od nas, bo jesteś zamożniejszy od nas!»
Rdz 26, 12-16

Widzimy tu przebranżowienie się Izaaka, gdyż z Biblii wiemy, że Abraham posiadał ruchomości, ale nie posiadał ziemi (poza grobem w Machpela), więc nie mamy informacji, by coś siał, czy by podlegali mu jacyś rolnicy. Syn jednak sieje i zbiera, zapewne nie osobiście, ale na czyjejś ziemi. Możliwe, że ją dzierżawił lub wykorzystał jakieś leżące odłogiem pola na mocy przyjaźni z władcą, Abimelekiem, który mógł mieć w tych zyskach udział. Skoro Bóg błogosławi siejącemu, nie wypadałoby odmówić sprzedaży zboża po dobrej cenie sojusznikowi.

Zysk z tej inwestycji jest spory, a ponadto majątek patriarchy jest opisany jakby to ona była zaczątkiem pozostałych bogactw Izaaka: owiec (צׂאן, ṣō᾽n, con), wołów (בָקָר, bāqār, baqar) i służby lub niewolników (עֲבֻדָּה, ‘ǎḇudāh, awudah). No to Filistyni zaczynają czuć się źle z tego powodu, bo raz, że ktoś wykorzystał potencjał ziemi, z której oni nie byli w stanie nic więcej wyciągnąć; a dwa – obcy wyrastał ponad nich. Rodzi się zazdrość, objawiająca się zasypaniem studni, jakie wykopał Abraham rękami swoich sług. Była to zapewne próba wypędzenia niewygodnego gościa poprzez odcięcie go od najcenniejszego zasobu, zwłaszcza jeśli głód spowodowała susza.

Ale nie tylko zazdrość mogła powodować Filistynami. Kto miał zboże w czasie głodu (i nie tylko), miał możliwość pożyczania go, nieraz pod zastaw. Znamy wiele umów na przykład z Mezopotamii, gdzie tym zastawem były nie tylko ruchomości, ale też na przykład członkowie rodziny dłużnika czy nawet on sam. Gdy dłużnik nie był w stanie oddać zboża sam zostawał niewolnikiem lub musiał oddać w niewolę syna czy córkę.

Nie dziwmy się filistyńskim zasypywaczom studni, skoro woleli głód, niż ryzyko utraty wolności. Tym bardziej, że zniszczenie mienia, jakie Izaak odziedziczył nie stanowiło złamania przymierza między ojcem Izaaka a Abimelekiem w Rdz 21, 22-34. To Abraham obiecał uszanować przyjaźń z potomstwem władcy filistyńskiego, nie było zaś żadnych zapewnień co do przyjaźni królów filistyńskich z jego dziećmi. W efekcie wraz ze śmiercią Abrahama umowa wygasła. Nie wiemy, czy zasypanie studni było motywowane przez Abimeleka, czy było raczej była to inicjatywa jego poddanych (wyższego lub niższego szczebla). Wiemy, że to ostatecznie władca, Abimelek domaga się, by Izaak opuścił Gerarczyków, bo jest większy, liczniejszy od nich (rdzeń עצם, ‘ṣm, ‘-c-m oznacza dosłownie bycie potężnym, licznym silnym), więc rzeczywiście mógł się tu kryć strach przed dominacją regionu przez jednego człowieka, którego zdawały się nie imać klęski żywiołowe.

Izaak oddalił się więc stamtąd i rozbiwszy namioty w dolinie Geraru, tam osiadł. I zaczął oczyszczać studnie, które były niegdyś wykopane za życia Abrahama, jego ojca, a które Filistyni po śmierci Abrahama zasypali, i przywrócił im takie nazwy, jakie niegdyś ponadawał jego ojciec. A gdy słudzy Izaaka, kopiąc w owej dolinie studnię, natrafili na bijące źródło, pasterze z Geraru wszczęli sprzeczkę z pasterzami Izaaka i mówili: «To dla nas ta woda!» – Studnię tę nazwał on Esek, bo swarzyli się z nim o nią. Potem wykopali inną studnię, i znów powstał o nią spór; toteż dał jej nazwę Sitna. Izaak przeniósł się więc na inne miejsce i wykopał jeszcze inną studnię. O tę studnię już nie było sporów. Izaak dał jej nazwę Rechobot, mówiąc: «Teraz dał nam Pan swobodną przestrzeń, abyśmy się rozmnażali w tym kraju».
Rdz 26, 17-22

Sytuacja wydaje się nietypowa, bo Izaak odchodzi z Geraru, ale rozbija namiot w dolinie Geraru. Nie mowa tu jednak o żyznej dolinie, jak w opisie doliny Jordanu przed zniszczeniem Sodomy i Gomory (tam pada słowo כִּכָּר, kikkār, kikkar oznaczające okolicę, okręg, zaś „dolina” po hebrajsku עֵמֶק, ‘ēmeq, emeq). Tu pojawia się נַחַל, naḥal, nachal, słowo określające potok, niewielki ciek wodny, ale też dolinkę wyżłobioną przezeń. W warunkach bliskowschodnich częstymi są takie dolinki, zwane wadi, gdzie woda płynie korytem tylko podczas opadów w porze zimowej, przez resztę czasu koryto jest suche. Całkiem możliwe, że Izaak wyprowadził się z miasta stołecznego i zamieszkał na obrzeżach kraju, w mniej żyznym terenie, jednocześnie też porzucając uprawę roli.

Prawdopodobnym jest, że mieliśmy do czynienia z dwoma sytuacjami, gdy zasypano studnie. Pierwsza, zaraz po śmierci Abrahama, niejako próba wykorzystania faktu żałoby na osłabienie konkurencji, skoro i tak właściciel studni już nie żył, a jego dziedzic z nich najwyraźniej nie korzystał. Druga byłaby związana z pobytem w tym regionie jego syna, i miała właśnie wygnanie go. Gdyby rozdzielić studnie z pierwszej i drugiej fali sabotaży te pierwsze byłyby dalsze Geraru jako centrum władzy, te drugie zaś – bliższe.

Nie wiemy jednak, jakie były to studnie (poza jedną, o czym za chwilę). Jakkolwiek Izaak nadawał miejscom nazwy takie, jakie nadał je im Abraham, to znamy tylko te, jakie powstały z powodu roszczeń pasterzy z Geraru. Ci, nie dość że zakopali studnie, to teraz gdy ktoś włożył wysiłek i je odkopał, roszczą sobie pretensje do dobra, jakie z nich dosłownie płynie, czyli wody. I tak, Izaak pierwszą nazywa Esek (עֵשֶׂק, ‘Ēśeq, Eseq), bo pasterze gerarscy spierali się z nim (הִתְעַשְּׂקוּ עִמוֹ, hiṯ‘aśśᵉqȗ ‘immȏ, hithassequ immo). Drugą – Sitna (שִׂטְנָה, Śiṭnāh, Sitna), od czasownika שָׂטַן, śāṭan, satan, oznaczającego oskarżenie, wrogośc, stanie na przeszkodzie1. Za każdym razem jednak kłótnię między pasterzami określa czasownik ריב, resz-jod-bet, oznaczający oprócz typowej kłótni także „twierdzenie”.

Inną możliwością jest to, że Gerarczycy chcieli te studnie odkopać, ale nie potrafili. Stąd tym większa niechęć, gdy ktoś „z zewnątrz” po prostu przychodzi i je odkopuje. To by też tłumaczyło potem przekonanie Abimeleka i jego świty o wsparciu ze strony niebios dla Izaaka.

Dopiero trzecia studnia, Rehobot (רְחׂבוׂת, Rᵉḥōḇȏṯ, Rechowot) nie budzi sporów i Izaak uznaje, że tu JHWH dał przestrzeń (הִרְחִיב, hirḥȋḇ, hirchiw), by Izaak mógł być owocnym w tej ziemi (וּפָרִינוּ בָאָרֶץ, waṗārȋnȗ ḇā᾽āreṣ, wa-farinu wa-arec). Biorąc pod uwagę, że było to miejsce, o które pasterze gerarscy nie chcieli już się kłócić, mogło to być naprawdę liche źródło i ta nazwa mogła być wręcz ironiczna.

Potem wyruszył Izaak do Beer-Szeby. I zaraz pierwszej nocy ukazał mu się Pan i rzekł:
«Ja jestem Bogiem twego ojca, Abrahama.
Nie lękaj się, bo Ja będę z tobą.
I będę ci błogosławił, rozmnażając twoje potomstwo
przez wzgląd na Abrahama, który Mi służył».
Izaak zbudował więc tam ołtarz i wzywał imienia Pana. Rozbił też tam swój namiot, a słudzy Izaaka wykopali tam studnię.
Rdz 26, 23-25

Najwyraźniej Beer-Szeba była kolejną studnią, jaką postanowił odkopać Izaak. Biorąc pod uwagę to, że tam Abraham zawarł przymierze z Abimelekiem (por. Rdz 21, 22-32) zasypanie tej studni przez Filistynów, poddanych tego króla (albo jego syna lub niespokrewnionego następcy) było tym boleśniejszym dowodem zakresu przymierza. Odkopywanie studni nie było procesem jednodniowym, stąd też noclegi.

I tej nocy Izaakowi ukazuje się Pan (יהוה) i składa obietnicę, że ze względu na to, że Izaak jest synem Abrahama, On będzie z nim. Tu widzimy mocne przejście akcentu. Izaak nie jest poddawany próbom, nie musi składać w ofierze syna, opuszczać ziemi ojczystej i iść w nieznane, bo to nie od jego cnót zależy błogosławieństwo, ale jest ono niejako realizacja obietnicy danej komuś innemu. Podejrzewam, że Izaak jednak nie narzekał na taki rozwój wydarzeń, zwłaszcza, że odkopując dopiero drugą studnię posiadacz naprawdę wielkich stad mógł się obawiać o płynność ekonomiczną.

Co więcej, podkreślono liczne potomstwo, choć jak na razie Izaak miał tylko dwóch synów – Jakuba i Ezawa. Prawdziwie obfite owoce tej obietnicy ujrzy dopiero w synach tego pierwszego, patriarchach dwunastu plemion Izraela. Teraz jednak Izaak buduje ołtarz i najwyraźniej zamieszkuje na dłużej w tej okolicy.

Po tym widzeniu sytuacja się odwraca, co ewidentnie jest zapowiedzią poprawy losu.

Potem przybyli z Geraru Abimelek i Achuzat, jeden z przyjaciół Abimeleka, oraz dowódca wojska, Pikol. Izaak rzekł do nich: «Czemu przybywacie do mnie, przecież znienawidziliście mnie i kazaliście mi się od was oddalić?»
Rdz 26, 26- 27

Mamy jakby kalkę z wizyty z 21. rozdziału Księgi Rodzaju, ale tym razem oprócz Abimeleka i Pikola, wodza jego wojsk przybywa trzeci jegomość, Achuzat (אֲחֻזַּת, ᾽Ǎḥuzzaṯ, Achuzzat). Jego imię wywodzi się od czasownika אָחַז, ᾽āḥaz, achaz, czyli chwycić, pochwycić, wziąć w posiadanie2. Jego funkcja jest określona jako מֵרֵעַ, mere’a, merea. Oznacza ono towarzysza, kompana, przyjaciela i tylko w tym wersie niektóre wersy podają znaczenie „doradcy”. Możliwe, że był to najmądrzejszy z tej trójki, swoisty głos rozsądku w Gerarze. Załóżmy, że Abimelek i Pikol są tymi, którzy zawarli przymierze z Abrahamem. Achuzzat mógł być tym, który stwierdził: „Dość zagarnęliśmy, a za tym człowiekiem stoją siły, z którymi nie możemy igrać. Zawrzyjmy z nim przymierze takie, jak z jego ojcem i miejmy z nim święty spokój”.

Całkiem możliwe, że był to ten sam Abimelek i ten sam Pikol, którzy lata temu odwiedzili Abrahama, a którzy dożyli starości dzięki przymierzu i chcieli pozostawić ojczyznę w opiece Boga Abrahama poprzez sojusz z jego synem. Achuzzat może tu być ogniwem między jednym a drugim pokoleniem władców – kimś kto był na tyle długo z poprzednim królem Geraru, by doradzać kolejnemu.

Wyobraźmy sobie reakcję Izaaka, gdy po chwili spokoju najpierw dowiaduje się od sług o nadchodzącym licznym orszaku, a potem widzi majaczący na horyzoncie albo wyłaniającą się zza wzgórza karawanę królewską – tylko w baśniach królowie jeżdżą bez obstawy zbrojnej. Czy władca tylko przechodzi, czy Beer-Szeba była jego celem? Czy za nim nie idzie reszta wojska? Przecież mogło być tak, że Abimelek, niby przypadkiem przechodząc, uzna, że Izaak czymś go obraził i – o, cóż za przypadek! – za wzgórzem czeka armia gotowa pomścić zniewagę. Idzie w zamiarach przyjaznych czy w celu wykończenia niewygodnego sąsiada?

Gdy się zbliżają, gdy można już się porozumieć, nasze postrzeganie zaczyna się od momentu, gdy Izaak zastanawia się głośno nad sensem wizyty u kogoś, kogo wyprosiło się ze swego kraju. Jest nieco bezczelne, ale był na pozycji uprzywilejowanej. To od niego czegoś chciał król. Za Izaakiem stali słudzy, ale nie wojsko godne króla. Jedno za dużo słowo mogło oznaczać wojnę, wszak nic Izaakowi nie przysięgano.

Ale niezależnie od pozycji – jak był gościem i uprawiał rolę, na czym się jako pasterz nie znał i miał świetny plon, działały czynniki wyższe. W świetle widzenia Bliskiego Wschodu nie był to zapał nowicjusza ani fart początkującego, który trafił na metodę odrzuconą wieki temu – ale na tej jednej działce skutecznego. Obecność Izaaka w Gerarze generowała podaż zboża. Gerara mogła sprzedawać własną nadwyżkę na przykład do Kanaanu. Możliwe, że wysokie ceny, dyktowane przez Izaaka, były nadal opłacalne w świetle regionalnego rynku zbytu. Przyczyniał się on więc do wzrostu gospodarczego regionu choćby przez to, że można było kupić od Izaaka i sprzedać drogo na przykład Hetytom. Nie wiemy, czy po wygnaniu gościa sytuacja na rynku zbóż i pasz w Gerarze się nie pogorszyła. Do tego wyproszony bez trudu odkopuje kolejne studnie. Ma najwyraźniej łaskę niebios, więc z nimi nie warto zadzierać.

Trzeba się dogadać. A sama przemowa jest dość ciekawa.

Oni zaś odpowiedzieli: «Widząc, jak Pan (יהוה) jest z tobą, postanowiliśmy, aby istniała między nami, czyli między tobą a nami umowa. Chcemy z tobą zawrzeć przymierze, że nie uczynisz nam nic złego, jak i my nie skrzywdziliśmy ciebie, wyświadczając ci tylko dobro, i pozwoliliśmy ci spokojnie odejść. Niechaj ci więc teraz Pan błogosławi!» Izaak wyprawił im ucztę, oni zaś jedli i pili. Nazajutrz rano złożyli sobie nawzajem przysięgę, po czym Izaak ich pożegnał i rozstali się w zgodzie.
Rdz 26,28-31

Tekst podaje, że „a oni mówią” (וַיֹּאמְרוּ, wajjō᾽mᵉrȗ, waj-jomeru), ale nie jest wiemy, czy jest to streszczenie trzech osobnych wypowiedzi, czy też w imieniu dwóch pozostałych mówi Abimelek – król, Pikol – wódz wojsk, czy Achuzzat – doradca. Czy byłoby dziwnym, gdyby najbardziej biegły w mowie, najmłodszy i najbystrzejszy odpowiadał za negocjacje? Nie byłoby – zwłaszcza, gdyby reszta wysłanników pełniła funkcję jedynie reprezentacyjną, swoistego echa przeszłości, zaś następca tronu lub osoba realnie trzymająca władzę trzymała się z daleka a Achuzzat miał zadbać, by to przymierze, ta reprezentacja miały zakorzenienie w przeszłości. Mógł też gwarantować łatwe zerwanie przez Abimeleka III – to negocjował doradca, to się nie liczy!

Użyte tu są dwa określenia: אָלָה, ᾽ālāh, ala, oznaczające przysięgę, czy też zaklęcie się3 i dobrze znane już nam בְּרִית, bᵉrȋṯ, berit, czyli przymierze. Goście zachęcają wprost „przetnijmy między sobą przymierze” (וְנִעְרְתָה בְרִית עִמָּךְ, wᵉniḵrᵉtāh ḇᵉrȋṯ ‘immāḵ, we-nichreta berit immach), co ma być znakiem wzajemności, że odtąd Izaak nie wyrządzi zła Gerarze, jak i oni go nie tknęli i wyrządzali mu tylko dobro. A przecież historia relacji syna Abrahama z poddanymi Abimeleka nie jest prosta. Najpierw on ich oszukał w kwestii żony, potem zaczęto utrudniać mu pracę, aż wreszcie oficjalnie wyproszono i jeszcze potem uniemożliwiano korzystanie z dziedzictwa po ojcu.

Najwyraźniej delegacja odżegnuje się tu od powiązań z tymi, którzy szkodzili Izaakowi, przyznając się jedynie do aktu wygnania, który jest dla nich wyjściem przyjacielskim z konfliktu między gościem a mieszkańcami kraju. W ich narracji odesłali go w pokoju, więc jest tu delikatna sugestia, że wcale nie było to jedyne wyjście.

Przemowa kończy zwrot אַתַּה עַתָּה בְּרוּךְ יְהוָה, ᾽attāh ‘attāh bᵉrȗḵ JHWH, atta atta beruch JHWH, co można bardzo topornie przetłumaczyć na „ty jesteś teraz błogosławiony Pana”,co może tym mocniej sugerować, że to właśnie sukcesy mimo braku przychylności gospodarzy doprowadziły do chęci zawarcia przymierza.

Odpowiedzią Izaaka jest wyprawienie uczty, w czasie której jedli i pili, a nie wskazano kto, co i czy, w międzyczasie między popitką a zagrychą, był czas na doprecyzowanie szczegółów przymierza, odzyskania studni, wyjaśnienia niesnasek. W czasie wizyty Abimeleka i Pikola u Abrahama ten nie wahał się „zrobić wymówki” królowi, a władca udał się na miejsce, którego dotyczył spór, by sprawę wyjaśnić. Mamy opis uczty, a nazajutrz złożyli przysięgę jeden drugiemu. Musiała to być bardzo zacieśniająca więzi uczta, skoro rano dosłownie „przyrzekł mąż bratu swemu” (וַיִּשָּׁבְעוּ אִישׁ לְאָחִיו, wajjiššāḇᵉ‘ȗ ᾽ȋš lᵉ᾽āḥȋw, waj-jiszszaweu isz le-achiw).

Widać tu wyraźnie przeniesienie pewnego schematu. Izaak był gościem w Gerarze, został wyproszony/wygnany, co Abimelek, Pikol i Achuzzat określili w wersie 29. zwrotem „odprawiliśmy cię w pokoju” (וַנְּשַׁךֵּחֲךָ בְּשָׁלוֹם, wannᵉšallēḥǎḵā bᵉšālȏm, wen-neszallechacha be-szalom) a teraz Izaak odprawił ich (וַיְשַׁלְּחֵם, wajšallᵉḥēm, waj-szelechem) i odeszli oni od niego w pokoju (בְּשָׁלוֹם, bᵉšālȏm, be-szalom), bez żadnych roszczeń i bez żadnej straty.

A gdy tego dnia słudzy Izaaka przynieśli mu wiadomość o studni, którą wykopali, mówiąc: «Znaleźliśmy wodę», nazwał on tę studnię Szibea. – Stąd miasto to nosi po dzień dzisiejszy nazwę Beer-Szeba.
Rdz 26,32-33

Padają tu dwie nazwy studni-miejscowości. Pierwsza to שִׁבְעָה, Šiḇᵉ‘āh, Sziwea, druga zaś to בְּאֵר שֶׁבַע, Bᵉ᾽ēr šeḇa‘, Be’er Szewa. Tu jasno jest wyjaśnione, że nazwa pochodzi od przysięgi, wszak tego samego dnia zawarto swoisty rozejm w formie umowy. Inna wersja wskazuje na to, że była to siódma studnia wykopana przez Izaaka (choć Biblia wymienia tylko cztery: Beer-Szeba, Rechobot, Sitna, Esek4).

Nie byłoby dziwne, gdyby wokół studni Szibea wyrosło miasto Beer-Szeba. Przecież nie ma wymogu jedności między obiektem założycielskim (przeprawą, studnią, portem, fortem, kopalnią) a nazwą funkcjonującą wieki później. Być może w ten sposób pozbyto się problemu podobieństwa nazwy dwóch różnych miejscowości, z których jedna była nie do zlokalizowania po wiekach lub upchnięto istnienie dwóch równorzędnych nazw obok siebie (zwłaszcza, gdy okolicę nazywali po swojemu i Izraelici i Filistyni – jak w przypadku Breslau i Wrocławia).

Te dwie opowieści o wizycie Abimeleka ze świtą u Abrahama i (lata później) u Izaaka różni kilka detali. Znika w wersji chronologicznie późniejszej wydanie siedmiu jagniąt jako znaku przymierza, zmienia się rola Beer-Szeby. Kolejność jest niejako odwrócona. W wersji „starszej” najpierw król przybywa do patriarchy, chce zawrzeć przymierze, ale przeszkodą jest spór o studnię, więc obaj się tam udają i po wyjaśnieniu sprawy przecinają układ. W wersji „młodszej” zawarcie układu niejako wiąże się ze sporem o studnie, który wydaje się znacznie wcześniejszy, skoro zasypano je już po śmierci Abrahama. Dochodzi kwestia „wyproszenia” przybysza przez władcę w obliczu niechęci ludu do nowej siły ekonomicznej w regionie, a także nowa postać – Ahuzzat. W efekcie najpierw mamy wygnanie, potem wizytę wypędzającego u wypędzonego, przymierze i dopiero potem nazwanie studni.

Te wszystkie elementy mogą być po prostu różnicami między dwoma wersjami rodowej legendy, ale mogą też odzwierciedlać pewne powtarzalne rytuały i stałe elementy społeczne. Jeśli zwyczajem było zawieranie ustnych przymierzy między władcą a znaczącymi osobistościami regionu, a także migracje w związku z okresami głodu i spory o studnie, całkiem możliwe, że sam Izaak miał solidne poczucie deja vu w związku z całą sytuacja i dlatego nazwał studnię, gdzie zawarto już drugie takie takie przymierze podobnie jak nazwał ją jego ojciec, choć innym tego typu miejscom nadawał nazwy bliskie mniej pozytywnym relacjom z mieszkańcami Geraru.

1Od którego bierze się też polskie słowo „szatan”, oznaczające złego ducha oskarżającego ludzkość.

2Jeśli pamiętacie króla Achaza, który zagarnął winnicę Nabota, to możliwe, że jego imię (אָחָז, ᾽Āḥaz, Achaz) oznacza po prostu „zagarnął, chwycił” i historia z Nabotem jest zapamiętana tak mocno właśnie ze względu na powiązanie ze znaczeniem imienia władcy.

3Przysięga nieraz wiązała się z karą, jaka miała spaść na niedotrzymującego słowa.

4Jeszcze inne wersje wskazują tu na „siódmą studnię wykopaną przez Abrahama”, wskazując na przykład studnię wykopaną na zapas przed wygnaniem Izmaela i Hagar, ta jednak byłaby tożsama z Beer-Szebą.

Poprzednia część

Spis treści

Kolejna część

Jak zwalczyć osiem duchów zła, czyli o siedmiu grzechach głównych

Wszyscy je znamy, ale nie zawsze rozumiemy, skąd się wzięły.

Dlaczego nie ma wśród nich morderstwa, gwałtu czy kradzieży? Wynika to z mądrości twórców tej listy, którzy nieraz sami mieli coś na sumieniu, co odpokutowywali i wiedzieli, z czego dany czyn wynikał, albo właśnie to rozeznawali. Nie chodziło o prawne zakazy typu „nie zabijaj”, ale samokontrolę: „unikaj tego, co doprowadzi cię do zabójstwa”.

Przykładowo: dlaczego król Dawid doprowadził do śmierci Uriasza Hetyty? Po pierwsze, zaniedbał swoje obowiązki jako króla, bo gdy królowie szli na wojnę, on został w pałacu (lenistwo). Widząc piękną kobietę zapragnął jej (nieczystość), zapragnął ją mieć (chciwość) i uznał, że jako król ma prawo, by usunąć jej męża (pycha). Z tego wzięło się zabójstwo, ale też cudzołóstwo i fałszywa nadzieja, że grzech ten umknie uwadze Boga.

Tak więc w doktrynie o siedmiu grzechach głównych chodziło niejako o wyrwanie chwastu zła u korzenia i wypielenie go z ogrodu duszy gdy ledwo wykiełkuje. Jeśli opanowuję swój gniew, wtedy mam szanse uniknąć jego skutków, które mogą być opłakane.

Można tu mówić o swoistej mistycznej psychologii, znajomości duszy, która miała pozwolić zrozumieć ją od ciemnej strony i zapanować nad nią. Założenie, że człowiek jest istotą, której naturalne popędy mogą być moralnie złe prowadzi do wniosku, że nasze życie jest ciągłą swoistą walką dobra ze złem. Wrogiem są tu złe duchy kuszące, mające plan zniszczenia duszy i oderwania jej od Boga, więc i nieraz te wypisy zawierają listę nie grzechów, ale właśnie duchów kuszących czy duchów zła, nazwanych po grzechach. Rozumienie mnisze było nieraz dość proste i nadawało demonom pewne specjalizacje. Dowódcami tych diabelskich wojsk były właśnie te, które odpowiadały za grzechy główne.

Siedem grzechów przeciwstawiano siedmiu darom Ducha Świętego, chyba raczej na zasadzie zestawienia siódemek, bo mają one osobne pochodzenie.

Nie było tak, że ktoś od razu ogłosił tę listę i wpisał do katechizmu. Ona ewoluowała, najpierw zawierała cztery grzechy, potem siedem albo osiem, a ostatecznie doszliśmy do siedmiu. Zmieniało się nazewnictwo. A ono wpływało na rozumienie. Na przykład u Jana Kasjana mamy tristitię, odpowiednik lupe (Λύπη) u Ewagriusza z Pontu, czyli smutek, a u Grzegorza Wielkiego invidia, czyli „zazdrość”, a więc „smutek z powodu cudzego szczęścia”.

Dlaczego siedem? Po pierwsze, siedem jest liczbą pełni, doskonałości, stąd pojawia się w liczbie dni tygodnia, ale też jako liczba planet w starożytnej astronomii. Po drugie, siedem złych duchów występuje w Nowym Testamencie jako swoisty odpowiednich „diabelskich sił uderzeniowych”. Marię Magdalenę po egzorcyzmie Jezusa opuściło siedem złych duchów, a w opisie nawrotu do grzechów wypędzony zły duch wraca z siedmioma innymi, mocniejszymi od niego (co razem daje osiem).

Jakie są te grzechy? Zauważymy, że wiele z nich to stany emocjonalne, ale wiele osób uważa, że za emocje się nie odpowiada. Wybuchają i tyle. Chrześcijańska moralność jednak nie uważa człowieka za kępkę emocji, targających ciałem jak im się podoba, ale człowiek jest obdarzony wolną wolą i może ją wykorzystać, by zgodnie z rozumem kierować tymi emocjami, albo – i tu pojawia się grzech – by te złe emocje pielęgnować, podtrzymywać i wzmacniać.

Ale do rzeczy.

Lenistwo, bo od niego zaczniemy to brak chęci zaangażowania się ani w złym ani w dobrym dziele. Nie jest złą wolą, ale nie jest też dobrą wolą. To chęć nie robienia nic. Owszem, każdy ma prawo do odpoczynku, ale unikanie jakiejkolwiek aktywności nie służy poprawie. To świadome trwanie w marazmie, by było tak, jak jest. Nawet jeśli to lenistwo jest bardzo zajęte, bo tu impreza, tam koncert, tu prywatka, jeśli jest to uznanie, że nic się nie musi zmienić to mamy tu jednak do czynienia z lenistwem. Tak samo, jeśli chodzi o wytrwałe chodzenie do kościoła, odmawianie tradycyjnych modlitw czy praktyki duszpasterskie, a nawet sam język używany przy nich może być to objaw lenistwa podobnie jak bezmyślne przyjmowanie wszystkiego, co wpadnie bez zadania sobie trudu na ocenę sytuacji – po prostu bierzemy, co dają. Jeśli pobożność jest intensywna, ale nastawiona na zachowanie stanu obecnego, bez rozwoju, jest rozleniwiona.

Ten zastój może być podzielony na duchowy i fizyczny, co zapewne było związane z praktyką życia mniszego czyli podziałem czasu na pracę i modlitwę, albo modlitwę z pracą. Mnich zbyt pracowity, ale zaniedbujący modły popełniał błąd, narażał się na zeświecczenie, a z kolei zbyt rozmodlony był nieco pyszny, no bo przecież on się modli, to reszta go niech teraz utrzymuje.

Swoistym rodzajem acedii jest też „demon południa” czyli stan swoistego rozbicia, pustki. Jest to zdolności do zaangażowania się w cokolwiek, stałe wypatrywanie czegoś, co mogłoby nas oderwać od bieżącego zajęcia. Żal do Boga, że „to nie to”, ale bez umiejętności sprecyzowania czym „to coś” jest. Do tego nawet nic nierobienie budzi niechęć, bo jest nudne. A praca jest nieprzyjemna. I jeszcze miejsce, gdzie siedzi mnich jest nie takie. Ten horror loci, czyli groza miejsca dotyczył nie tylko przestrzeni, ale i czasu – teraz było nieznośne, więc mnich wybiegał daleko w przyszłość, snując plany lub wracał do wspomnień.

Jaka była recepta na acedię? Właśnie, co ciekawe, wyjść, spotkać się z kimś, porozmawiać, czyli niejako wprowadzić do układu jakiś ożywczy czynnik zewnętrzny, który przełamie zastój.

Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, zwane po grecku „gastrimargia”, a po łacinie „gula” jest chyba obecnie najbardziej lubianym grzechem, bo w końcu jest moda na diety i wiele osób uważa, że nie grzeszy, skoro je dobrze i mało. Rzecz w tym, że to nieumiarkowanie niekoniecznie dotyczy ilości i wcale nie uwzględnia jakości jedzenia. Chodzi raczej o skupienie się na konsumpcji i uznania ją za najważniejszy czynnik w swoim życiu, a na pewno ważniejszy niż dobro innych ludzi. Dla mnichów był to bardzo ważny przeciwnik, bo przecież pustynia, czy moczary niekoniecznie dostarczały dość żywności, więc kłótnie o poletko czy pułapkę na ryby mogły być ogniste. Jednak to głównie w miastach widok bogaczy obżerających się podczas gdy inni głodowali budził niechęć. Zwłaszcza jak objadał się biskup.

Ten żywnościowy konsumpcjonizm może mieć jednak różne formy. Owszem, najpopularniejszym jest jedzenie i picie do przesytu, uznanie przesytu za minimum, nieraz podniesione do rangi statusu społecznego. Nie wystarczy karmić gości dobrze. Trzeba w nich niemal wpychać kolejne porcje i dania, by być dobrym gospodarzem. Podobnie jest z pijaństwem, gdy ani nie wypada odmówić sobie przyjemności, choć może ona być zgubna, ani nie wypada wypuścić gości bez kieliszka. Można mówić o nieumiarkowaniu pod względem ilości, jakości, ale i wypełnieniu celów pobocznych. Wszak jedzenie to nie tylko gramy i kilokalorie, ale też kwestia kulturowa, społeczna.

Przykładowo: czy grzechem jest zamówienie egzotycznego posiłku, na przykład z wymierającego gatunku, tylko po to, by go skosztować? Smakoszostwo może przybrać formę łakomstwa, gdy pragnienie spożycia jakiegoś posiłku prowadzi do krzywdy swojej i innych. Przykładowo: czy spożycie posiłku z nadymki tygrysiej, czyli tak zwanej ryby fugu jest grzechem? Owszem, jest to delikates, ale ma element rosyjskiej ruletki. Wystarczy jeden nieostrożny ruch kucharza i zjadasz śmiertelną truciznę. Nie zjadasz wiele, ale sama potrawa ma być tak wspaniała, że warta ryzyka. Owszem, jest tu trochę pychy „oto mnie stać na taki posiłek”, czy też „jestem taki odważny, że zaryzykuję życie dla szansy zjedzenia najsłynniejszych na świecie stu gram rybiego mięsa”, ale w centrum jest tu potrawa.

Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu można nawet rozszerzyć na swoisty kult przyjemności – i tych małych i tych dużych. Nie chodzi tu o posiadanie, ani koniecznie o podbudowanie własnego egoizmu, ale o zaspokojenie potrzeby materialnej w zły sposób. Przykładowo: idziemy do kina na film, choć wiemy, że jest zły. Robił go ten sam nieudolny reżyser, co poprzednią część, która była dnem szorującym swoim dnem o dno den, a obsada już po premierze przeprosiła w akcie zbiorowego żalu, że mają kontrakty na kolejne trzy części. Wydajemy kasę na bilet, popcorn, napoje. Po co? Bo to film tak zły, że aż dobry? By mieć o czym rozmawiać? Czy po to, by nażreć oczy efektami specjalnymi? Emocjonalne puste kalorie?

Przecież ci Rzymianie, co po posiłku łaskotali się piórkiem po podniebieniu, by wyrzygać to, co zjedli i jeść dalej nie robili tego z chciwości, by jeszcze więcej zeżreć i jeszcze więcej mieć, ale właśnie dlatego, by spróbować wszystkiego i nie siedzieć na uczcie jak głąby, nawet jeśli mieli już dość.

Swoistą formą gastrimagii jest pijaństwo, które wynika ze społecznego i biochemicznego uzależnienia. Jeszcze gorsze jest promowanie pijaństwa, zachęcanie do niego innych.

Dlaczego korzystanie ze swojego bogactwa na posiłki jest grzechem? Po pierwsze, bardzo często jest to grzech przeciwko miłości własnej, nieodpowiedzialność, bo otyłość skraca życie, ale także je utrudnia. Jak to napisał Hugo „Niestrawność Bóg stworzył po to, by prawiła morały żołądkowi”. Co ważniejsze jest to często grzech przeciw miłości bliźniego, bo częstym skutkiem kultu zjadania jest marnowanie pokarmów kupowanych na zapas i niespożytych lub produkcja jedzenia nieefektywnie tak, że wiele się marnuje. Ponadto sytuacja, gdy ja zjadam za dużo kontrastuje z tym, że ktoś nie ma co jeść i to nie tylko dlatego, że nie stać, bo zmarnował pieniądze, ale dlatego, że akurat jego region świata nawiedziła klęska żywiołowa albo humanitarna i choćby każdy w kraju stanął na głowie, nie znajdzie się dość dla wszystkich. Ponadto często obżarstwo kłóci się z miłością Boga, choćby przez niszczenie stworzonego przez Niego świata w imię nawet nie zaspokojenia swoich potrzeb, ale zwykłego zapchania.

A tak na marginesie… Wiecie jak brzmi łacińska nazwa gatunku spokrewnionego z naszym borsukiem, znanego u nas jako rosomak, a po angielsku jako wolverine? Gulo, czyli „żarłok”.

Przejdźmy do chciwości. Grzech ten należy oddzielić od zazdrości. Dobrze pokazuje to jego grecka nazwa „filarguria”, czyli „umiłowanie srebra, umiłowanie pieniądza”. Jest to pragnienie posiadania, zdobycia przedmiotu pożądania, po ty by był on na własność. Najczęściej odnosi się to do pieniędzy, ale czy ktoś żyjący skromnie, jednak pragnący coraz większej władzy nie jest właśnie w ten sposób chciwy?

Gdy ktoś chce gromadzić piękne rzeźby, ledwo wiążąc koniec z końcem a jednak dalej pragnie dalszych eksponatów, czy to nie jest właśnie zachłanność chciwca?

Powiedzmy sobie szczerze, pragnienie wyłączności w posiadaniu nie jest niczym dziwnym, jest elementem zabezpieczenia swojego bytu, potrzebą przeświadczenia, że jak nawet odejdę na jakiś czas, to nikt mi nie zwinie zapasów żywności na zimę. I logiczną reakcją na takie zwinięcie jest próba odzyskania ich nawet siłą. Tak samo zabezpieczenie się przed tym, czy racjonalne dzielenie się nimi z innymi ludźmi nie jest grzechem. Grzech pojawia się wtedy, gdy pula posiadanych przedmiotów czy innych wartości staje się podstawą do odrzucania innych ludzi i Boga.

Jeśli pragnę, by coraz więcej rzeczy było pod moją kontrolą i sam tego pragnienia władzy nie kontroluję, dojdzie w końcu do sytuacji, gdy to pragnienie będzie kontrolowało mnie. I to nie będzie z przymusu, ale poprzez powolne uznanie, że jest to cel życia: coraz więcej mieć. Człowiek chciwy nie ogląda się na prawa ludzkie ani boskie, ale nadrzędnym prawem staje się dla niego prawo silniejszego. Z chęcią grabi i wyzyskuje słabszych, sam lękając się silniejszych od niego, albo wiedząc, że postąpią z nim według jego miarki, albo też mylnie zakłada, że tak zrobią, bo wszystkich i tak mierzy swoją miarką.

Chciwość generuje dochody, ale niszczy człowieka, a skoro niszczy każdą dotkniętą nią jednostkę, niszczy też społeczeństwo. Wyzysk staje się rzeczą normalną, a żądza zdobycia danego dobra – usprawiedliwieniem dla wielu czynów gorszych. Wszystko można sprzedać, wszystko można kupić, wszystko staje się towarem. Inne wartości schodzą na dalszy plan i stają się śmieszne, bo po co komu dusza, jeśli można zarobić sprzedając ją w ten czy inny sposób?

Ze względu na przydatność dla kapitalizmu chciwość jest bardzo podobna do nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, z tym, że nie musi ona iść w parze z przejadaniem zdobyczy. Wręcz przeciwnie. Swoistym przejawem chciwości jest zbieranie wszystkiego i wszędzie, nawet bez znaczenia. Nazywamy to zbieractwem i jest uważane za patologię psychiki, która odrzuca myśl o wyrzuceniu czegokolwiek, ale też nie uznaje możliwości zostawienia czegoś, co można zabrać. Zbieractwo znane jest nie tylko z mieszkań ubogich, ale też z wielkich rezydencji, gdzie tłoczą się zupełnie niepotrzebne zabytki i luksusowe samochody.

Żądza posiadania niekoniecznie musi też dotyczyć przedmiotów, jak już wspomniałem. Może też dotyczyć osoby – całej czy też jej osobowości, czy ciała. Taka jej odmiana nie ogląda się na drugą osobę, ale chce zaspokoić swoje pragnienie zawładnięcia i wykorzystania, albo właśnie zawładnięcia, choćby chwilowego, przez wykorzystanie. Jest też rodzaj chciwości emocjonalnej, która szuka metody, by drugiego człowieka w ten czy inny sposób mieć dla siebie nawet bez fizycznego pociągu. Może to mieć wydźwięk w chorych relacjach w rodzinie, na przykład na linii dziecko-matka, ale też w formach przyjaźni czy miłości. Taka miłość czy to rodzicielska, przyjacielska czy romantyczna nie jest miłością, gdyż sprowadza drugą osobę do przedmiotu, który można mieć i można zamknąć go przed wszystkimi innymi na cztery spusty.

Obecnie chciwość jest pielęgnowana, także poprzez grzech zazdrości, z którym nieraz jest powiązana. O zastosowaniu zazdrości w reklamie za chwilę. Chciwość napędza gospodarkę, bo wszak MUSISZ MIEĆ nowy sprzęt, nowe mieszkanie, nową, lepszą żonę – taką niczym z okładki żurnala. A jak cię mąż dla takiej rzucił, to musisz teraz być jeszcze bardziej jak z żurnala, a nowego faceta jak z reklamy dezodorantu.

Ciekawym grzechem jest nieczystość, czyli zastosowane po polsk słowo-zagadka, po grecku mniej już tajemnicza, bo zwana πορνεία, porneja, po łacinie zaś luxuria u Grzegorza Wielkiego i fornicatio u Jana Kasjana. Tu powinien się przypomnieć serial Californication. I nie chodzi tu o samo pragnienie współżycia. Gdyby był to grzech, ludzkość składałaby się z samych potomków grzeszników. Biblia nic też nie mówi, by narządy rozrodcze wyrosły Adamowi i Ewie po wygnaniu z raju, ale wręcz przeciwnie: jednym z pierwszych nakazów, jakie dostaje człowiek to błogosławieństwo: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię” (Rdz 1,28). Pożądanie skierowane ku mężczyźnie i związana z nim podległość jest elementem kary za grzech pierworodny, ale raczej nadal jest to element podkreślający pewien istniejący już wcześniej aspekt, a nie nowość.

Kiedy więc pożądanie jest złe? Gdy człowiek poddaje mu swoją wolę, a wszystko czyni, by je zaspokoić, łamiąc wszelkie prawa i nawet nie chcąc poznać dobrze swojego obiektu pożądania, gdyby groziło to osłabnięciem tego pragnienia. Jest to pragnienie rozkoszy cielesnej, ale własnej i niekoniecznie biorące pod uwagę wolę pożądanej czy też pożądanego. A w połączeniu z zepchnięciem na drugi plan wszelkich innych motywacji w działaniu, może łatwo prowadzić do tragedii, jaką jest na przykład gwałt. Jeśli chodzi o przykład biblijny wspomniałem już Dawida, ale warto tu przywołać jeszcze jednego nieczystego ze Starego Testamentu – Onana. Przypomnę. Był on synem Judy, bratem Era. Er był zły, więc Bóg go zabił. Więc na mocy prawa lewiratu, to Onan jako brat powinien wziąć sobie za żonę Tamar, wdowę po errorze… po Erze i spłodzić jej dziecko, które byłoby formalnie dzieckiem i spadkobiercą Era. Onan jednak nie chciał takiego potomka spłodzić. Mógł więc powiedzieć „nie będę z nią spał”, ale wdzięki wdowy po bracie kusiły i sypiał z nią, ale stosował stosunek przerywany, wylewając nasienie, by uniknąć zapłodnienia. Więc Bóg go zabił. Grzechem Onana było więc czerpanie przyjemności bez realizacji celu, czyli spłodzenia potomka.

Doprecyzujmy też pojęcie „nieczystość”, gdyż nie każde współżycie czy zainteresowanie cudzym ciałem jest grzeszne. Nieczyste stosunki to takie, którym towarzyszy grzech. Nieczystośc można więc uznać za celowe trwanie w takim układzie, mimo tego, że jest on zły. Nie jest grzechem seks małżeński, tak samo zachwyt nad urodą nawet obcej kobiety, jeśli ma się wobec niej uczciwe zamiary. Wiele porządnych par poznało się dlatego, że chłopak zagaił do łądnej dziewczyny i na odwrót. Ale jeżeli ten zachwyt kwituje się fantazją na temat tego, co by się robiło z tym ciałem… No, już jest grzech. Tak samo grzechem jest wymuszenie na żonie „spełnienia obowiązku małżeńskiego”, bo stawia potrzebę męża nad wolną wolę żony. Nieczystość jest w dużej mierze grzechem umysłu, który poddaje się naturalnemu popędowi i angażuje się, tworząc plany, realizując je i usuwając przeszkody na drodze do ich urzeczywistnienia. Jedną z tych przeszkód jest moralność chrześcijańska, więc jest ona ośmieszana na wszystkie możliwe sposoby, gdyż stawia wymagania, które utrudniają cudzołożnikom zaspokajanie potrzeb, zwłaszcza że zakłada ona, że przyjemność współżycia wiąże się z małżeństwem, a to – ze zrodzeniem potomstwa.

Dlatego też podkreślanie jednego aspektu, czerpania rozkoszy ze stosunku bez wzięcia pod uwagę tego, że ewolucyjnie jest on przyjemny, by zachęcić do prokreacji, czyli przedłużenia gatunku prowadzi do dalszych grzechów, w tym zabójstwa życia, które pojawia się nawet mimo najlepszych zabezpieczeń. Ale aborcji warto poświęcić szerszy materiał.

I nasze czasy też lubią nieczystość właśnie dzięki oderwaniu czynności (seksu) od jej celu (prokreacji), a skupieniu się na elemencie stymulującym (przyjemności). Stymulant w postaci golizny czy wulgarnych, dwuznacznych aluzji w filmach czy teledyskach sprzedaje się dobrze nastolatkom, przechodzącym dojrzewanie na fali burzy hormonów, ale też wielu dorosłym. Czym byłyby filmy z Bondem bez jego dziewczyn? Skupienie się na przyjemności i poddanie mu nie tylko umysłu jednego człowieka, ale i postawienie jej jako głównego celu stosunków płciowych prowadzi do przesunięcia granicy wizji człowieka, jego struktury i osobowości. Tu pojawia się ideologia gender, która odrywa pojęcia mężczyzna/kobieta od ciała i chce tworzyć różne zestawienia, liczące po kilkanaście płci kulturowych. Zakłada, że to, kogo pragniesz jest wyznacznikiem tego, kim jesteś, a nie żadne geny. Ale to temat na inny materiał.

Gniew, po grecku ὀργή, orge a po łacinie ira z kolei też nie jest sam w sobie niczym złym. Sam może być reakcją na zło, żywiołową odpowiedzią na nie i żądaniem sprawiedliwości. Legenda przypisuje archaniołowi Michałowi gwałtowną reakcję na bunt szatana i ruszenie na niego z okrzykiem „Któż jak Bóg?”. A jednak pielęgnowany i wzmacniany popycha do drastycznych czynów, niekoniecznie dobrych. Tak było z Piotrem, gdy zamachnął się mieczem na sługę arcykapłana, Malchosa, obcinając mu ucho.

Gniew z tych wszystkich grzechów wydaje się najbardziej nieokrzesany, zwierzęcy, ale można ubrać go w bardzo ładne szaty, upudrować i postawić na piedestale, poprzez próby przykrycia bezmyślnej reakcji ideologią. Bardzo wielu polityków podkreśla właśnie słuszność gniewu protestujących w ich poparciu. Gdy jednak protest odbywa się w nielubianej przez nich intencji… O, to banda, dzikusy!

Przejawem przejmowania przez gniew panowania nad człowiekiem jest na przykład kara śmierci. Gdy słyszymy o zbrodni, musimy się do niej ustosunkować, a im więcej drastycznych szczegółów, tym bardziej mamy ochotę ukarać zbrodniarza. A przecież większość policyjnych raportów jest nudnych i do prasy czy na portale okrutnimordercy.com.pl się nie nadaje, więc do odbiorców trafia opis podrasowany. Zbrodnia musi być „krwawa”, zabójca „bezlitosny”, ofiara „bezbronna”, a stronę musi zalewać czerwony tusz… I nikogo nie obchodzą argumenty obrony. No, chyba, że ktoś po osiemnastu latach wyjdzie z więzienia, gdzie siedział za niewinność, ale wtedy media nam powiedzą, że winni są ci źli sędziowie i prokuratorzy. My, społeczeństwo nie jesteśmy winni żadnemu niesłusznie wykonanemu wyrokowi śmierci, czy wieloletniej odsiadce, choć za namową gazet chętnie domagamy się posłania przestępcy na szafot.

Choć gniew widzimy przede wszystkim jako reakcję gwałtowną, to jednak może być też gniew pokoleniowy, pielęgnowany w ramach rodzinnej tożsamości i tradycji stanowiący sposób na zachowanie pamięci rodowej i próbę wyrównania krzywd, jakiej doznali ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie. To nie tylko Kargule i Pawlaki, czy Montecchi i Capuletti, ale także masa geopolityki. Mamy ruchy polityczne, ale też swoiste szkoły artystyczne, medialne czy filozoficzne których celem jest wygrzebywanie, odnawianie i podtrzymywanie sporów nie tylko między narodami, ale i rasami, czyli swoiste zarządzanie gniewem.

Przykładowo: mamy ruch Black Lives Matters, który podkreśla dawne i obecne krzywdy mniejszości narodowych ze strony białych, a zwłaszcza zamożniejszych obywateli, przypomina dawne wydarzenia, takie jak niewolnictwo. Na HBO były dwa seriale, których głównymi bohaterami byli prześladowani czarnoskórzy mieszkańcy USA i w których pojawiały się we wspomnieniach wydarzenia z Tulsy, gdzie doszło do masakry czarnej ludności. Seriale, „Watchmen” i „Kraina Lovecrafta”, szły na fali właśnie zamieszek, których uczestnicy wyrażali swój gniew na opresję ze strony policji, co podsycały także serwisy informacyjne. I chodziło tu o pokazanie słuszności gniewu, a na pewno nie na ukazanie skomplikowanej sytuacji społecznej i materialnej ludności murzyńskiej USA.

W Polsce masowe protesty mieliśmy także pozbawione racjonalnej dyskusji, spowodowane orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który nie mógł być inny w świetle polskiej Konstytucji. Nie było tu dyskusji, tylko wyraz oburzenia, że oto nas dotyka niesprawiedliwość, bo nielubiany rząd ma otwartą drogę do zakazania zabijania ludzi. Do tego doszły ogólne nastroje z powodu pandemii i toczonej od co najmniej dwóch pokoleń wojny ideologicznej.

Gniew wygasa, gdy dopuszcza się do gry rozum, gdy człowiek na spokojnie siądzie i pomyśli. „Po kiego grzyba wyszedłem na tę ulicę?”, „Co mi da spalenie samochodu piekarza?”.

Zazdrość, po grecku lupe albo po łacinie tristitia lub invidia to grzech, który można streścić jako smutek z czyjegoś dobra, czy szczęścia. Nie jest to tyle chciwość, pragnienie zagarnięcia, ale samo pochłonięcie człowieka przez wyobrażenie, co by on to nie zrobił, gdyby to dobro posiadał. Pragnienie dobra dostrzeganego u innych nie jest błędem, w końcu bardzo często poznajemy dobro po zauważeniu, że komuś jest z nim dobrze. Poczucie braku czegoś, co innych czyni szczęśliwym może być wstępem do pracy nad sobą i wysiłków dążących do uzupełnienia niedoboru. Widzę, że ktoś ma cechę, jakiej ja nie mam, na przykład pilnuje się z alkoholem, to pracuję nad sobą, by podobnie się kontrolować. Widzę czyjś piękny dom, więc chcę mieć taki sam lub podobny, więc staram się lepiej zarabiać, by mnie było na niego stać.

Problem pojawia się, gdy nawet przy tych staraniach, wysiłku woli i wszystkich sił nie jest to ukierunkowane na moje dobro, ale krzywdę drugiego. Często zazdrośnik nie mogąc lub nie chcąc zdobyć rzeczy podobnej do obiektu zazdrości albo wmawia sobie, że aktualny posiadacz nie zasługuje na niego, albo stara się wydrzeć mu tenże obiekt siłą lub podstępem. Rodzi się niechęć, a nawet nienawiść do drugiego człowieka mająca uzasadnić przejęcie jego własności. W ekstremalnym przypadku pojawia się przyjęcie za dopuszczalne zniszczenia upragnionej rzeczy. Specyficzny jest syndrom psa ogrodnika, czyli obawa przed tym, by ktoś skorzystał z czegoś, z czego sami nie skorzystamy.

Tak na marginesie, sama nazwa „pies ogrodnika” pochodzi raczej z perspektywy kogoś, kto chciałby okraść ogrodnika, ale nie może z powodu właśnie psa, który wszak warzywami się nie żywi. Czyli jest to raczej określenie kogoś, kto pilnuje czegoś zgodnie ze swoimi obowiązkami, nie dając innym łasym na rzecz strzeżoną okazji.

Wracając do tematu, cały czas mówimy tu o pragnieniu zdobycia czegoś. A czy można być zazdrosnym już posiadając? Oczywiście. Przykładowo można być zazdrosnym o żonę. Jest to jak najbardziej wskazane. Owszem, mąż żony nie posiada, bo nie jest ona jego własnością w sensie formalnym, ani też żona męża nie posiada, ale sam fakt małżeństwa zakłada pewną wyłączność, która jedynie wtórnie ma charakter legalny, prawny w sensie wspólnoty majątkowej czy praw rodzicielskich, ale przede wszystkim jest to wyłączność emocjonalna. Małżonek ma wszelkie powody, by zastrzegać sobie prawo do bycia obiektem romantycznej miłości współmałżonka, tak samo w kwestii pociągu seksualnego. W tym rozumieniu, poprzez alegorię małżeństwa, Bóg ukazywał swoją zazdrość wobec Narodu Wybranego: „Zawarliśmy przymierze, obiecaliśmy sobie wierność, ja jestem mu wierny, więc dlaczego idziecie teraz do innych bożków?”.

Chorobliwa zazdrość pojawia się wtedy, gdy wszystko, co uszczęśliwia żonę poza mężem jest traktowane jako szkoda dla relacji z nią, dla miłości małżeńskiej. Obiektem takiej invidii może być nie tylko inny mężczyzna, ale choćby dziecko, któremu kobieta poświęca więcej czasu, albo przyjaciółki czy nawet hobby. Wiecie, zamiast uśmiechniętej miss juniwers po przyjściu do domu mąż widzi utytłaną farbą malarkę, która ma do pokazania najnowszy pejzaż a nie ciepłego schabowego z ziemniakami. Albo jeszcze gorzej – spotyka równie zmęczoną jak on pracownicę restauracji, która nie ma sił nawet zawiesić płaszcza na wieszaku. Oczywiście, jak najbardziej może to iść też w drugą stronę i żona może uważać, że kariera odbiera jej męża.

Pycha, uznawana przez wielu za królową grzechów, jest też powodem dla którego w dawnych wiekach wyliczano ich osiem. Po pierwsze, mieliśmy „próżną chwałę”, po grecku κενοδοξία, kenodoxia a po łacinie inanis gloria, czyli właśnie szczycenie się rzeczami, którymi nie było sensu się szczycić. Na przykład: pochodzisz z rodu królewskiego. Super. Jaka w tym twoja zasługa? Po prostu jakiś twój przodek nosił koronę, robił coś ważnego. Ty nie miałeś w tym udziału. Albo: masz talent do żonglowania. Zaiste, sam fakt posiadania tego talentu czyni świat lepszym, normalnie go zbawia. Albo jesteś ładny. No, super, że nie masz garba, ale to nie powód, by uznawać się za ósmy cud świata. Jesteś dumny z bycia Polakiem czy Polką. Cudnie, fajnie, witamy w klubie, ale co z tego wynika? Szarżowałeś na przedpolach Wiednia na zastępy Turków? Pisałeś Konstytucję Trzeciego Maja?

Owszem, istnieje rodzaj dumy uzasadniony, z dzieci, z przodków, ale jest to pochwała ich zasług, ich chwały a nie przypisywanie tych wszystkich dobrych czynów sobie na zasadzie swoistego dziedzictwa. Jako Polacy możemy być oczywiście dumni z wiktorii wiedeńskiej, ale winno być to dla nas motywacją i wzorem, a nie powodem, by teraz prężyć piersi do medali, bo nasi pradziadowie ocalili chrześcijańską Europę, a my… No to mamy… ten… misje humanitarne w Afryce! Przykładem próżnej chwały jest na przykład nadawanie imion ulic i placów Janowi Pawłowi II przy jednoczesnym ignorowaniu jego nauczania.

Kolejną składową pychy jest ὑπερηφανία, hiperfania, po łacinie superbia… Tu powinien się przypomnieć ostatni przedrepublikański król Rzymu, Lucius Tarquinius Superbus, czyli Pyszny.

Tak na marginesie, może jakby myszy nadawały przydomki to i Popiel by został okrzyknięty Pysznym?

To superbia weszła do spisu w katechizmie, gdyż jest też najbardziej pojemna i obejmuje częściowo to, co opisuje próżna chwała. Wszak każdemu czasem zdarzy się zrobić coś dobrze, albo coś dobrego. Jednak nie zawsze idzie za tym poziom zaszczytów adekwatny do tego, co się marzyło. Przykładowo, taki władca imperium ma prawo w wizji chrześcijańskiej mienić się nawet cesarzem, ale nie ma prawa zwać się mesjaszem ani tym bardziej bogiem. Tak samo wielu pogan mogło mieć wątpliwości co do boskiej godności znanego im nieraz od początków kariery senatora. I to dotyka nie tylko społeczeństw religijnych, bo czym był kult Lenina czy bardziej, bo przez niego samego pielęgnowany kult Stalina jak nie ubóstwieniem postaci, która może i miała pewne zasługi, ale na pewno nie zasługiwała na świecką deifikację? Zresztą za naszego życia widzieliśmy sceny z Korei Północnej, gdy cały lud gorzko i głośno opłakiwał śmierć ukochanego wodza.

Podobnie jest z kultem gwiazd popkulktury, które otoczone gronem fanów same popadają w przesadę czy skandal, która już nawet nie jest elementem promocji danej osoby, ale elementem rozbuchanego ego. Tu ranczo, tu prywatna wyspa, tu suknia znacznie mniej okrywająca niż odsłaniająca. W popkulturze gwiazda ma prawo grzeszyć i skandalizować, bo jest gwiazdą. Jest to element promowanej pychy, że skoro jestem kimś w mediach, to mogę coś więcej. Jeszcze gorzej jest, gdy nagle, wykształcone ze śpiewu czy tańca osoby zaczynają wywody na tematy epidemiologiczne, historyczne czy filozoficzne nawet nie dlatego, że każdy ma prawo się wypowiedzieć, ale dlatego, że skoro mają rzesze fanów, to dotrą do nich lepiej niż setki ekspertów i z większą mocą. Pół biedy, gdy ci eksperci podpowiadają gwieździe, co mówić, gorzej gdy wygłasza ona swoje myśli uświęcone pozycją na liście przebojów.

To na samym szczycie. A niżej? Jeśli superbię określimy jako pielęgnowanie zawyżonego poczucia własnej godności i przejaskrawiania osiągnięć, to musimy uznać ją za przyczynę wszelkiego grzechu. Dlaczego? Aby nie robić nic muszę wymyślić sobie jakąś przyczynę. Choćby było to Ferdkowe „W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”, czyli uznać, że ja jestem zbyt wspaniały na Ten Kraj. Aby się obżerać konieczne jest uznanie, że lepiej żebym ja zjadł rarytas za ileś tysięcy niż żeby przeznaczyć część z tego kosztu na biednych. Jeśli chcę zagarnąć coś dla siebie, muszę sobie wyjaśnić, dlaczego jestem godny gromadzenia bogactw kosztem innych. Aby popełnić grzech nieczystości, muszę uznać, że prawa obowiązujące innych, a także prawo innych, kobiety do godności, czy męża do wierności małżonki nie mają przy mnie zastosowania. Aby zazdrościć komuś jakiegoś dobra, muszę uznać, że jestem lepszy od jego obecnego posiadacza.

Elementem pychy jest uznanie się za lepszego od innych, czemu służy wybiórcze podejście do swoich czynów i wybitnie subiektywna ich ocena. Nie dość, że człowiek pyszny nie pamięta swych grzechów – najczęściej uznaje je za winę kogoś innego – to jeszcze wszystko, co robi analizuje pod kątem zachowania przekonania o swojej wielkości. Jeśli cudzołoży – to dlatego, że kobieta nad sobą nie panowała na widok jego chwały, a on sam jedynie jej uległ albo spełnił jej pragnienia, ale czy miał wybór? Zagarnął ostatnią owieczkę ubogiego i skazał go na nędzę? Cóż, srogie prawa rynku, zresztą ta owieczka będzie teraz miała lepiej, a może i biedny pasterz znajdzie sobie lepsze zajęcie?

Tak Na Marginesie, jest taka opowieść o królu z paziem czy też mędrcu z uczniem, znam ją w różnych wariantach, który zatrzymał się u biednej rodziny, której jedyną żywicielka była krowa. Ugoszczony nędznymi, ale kosztownymi dla gospodarzy darami odjechał, ale przedtem zabił krowę. Oburzony towarzysz podróży wytknął mu brak litości. Król lub mędrzec jednak nakazuje podwładnemu wrócić w to miejsce za rok. Ten spełnia prośbę i znajduje piękny zajazd, a w nim tę samą rodzinę. Pyta, co się stało, a ci na to, że skoro jakiś zbrodniarz zabił krowę musieli znaleźć inne sposoby zarobku i tak sprzedali co po niej zostało, kupili antałek wina i wydzielili miejsce do noclegu i tak grosz do grosza się wzbogacili. Oczywiście, ta przypowieść jest tylko swoistym przykładem i stosowana na większą skalę (likwidacja większego zakładu z nadzieją, że wszyscy sobie poradzą) raczej nie jest racjonalna. Równie dobrze pazia czy ucznia mogli zabić dwaj rozbójnicy, grasujący tu na przejezdnych.

Wracając do tematu, pycha każe uważać grzech za usprawiedliwiony i tu należy ją łączyć z grzechem zuchwałej nadziei. Czym ona jest? Jest grzechem popełnianym z przeświadczeniem, że dobra, to jest złe, ale przecież jestem ukochanym dzieckiem Boga, to na pewno On mi wybaczy, więc jest ok… Zaznaczam, nie chodzi tu o sytuacje, gdy rzeczywiście są powody do wybaczenia, bo na przykład kradniemy chleb, by ratować życie, czy zabijamy niesprawiedliwego napastnika. Chodzi o stwierdzenie, że to JA mam immunitet na piekło i cokolwiek bym nie zrobił, nie ma grzechu większego niż mógłby to znieść Bóg. Tu dochodzi do sytuacji wręcz odwrotnej. Taki grzech, popełniony z założeniem bezkarności podlega najcięższej karze jako grzech przeciwko Duchowi Świętemu.

Lekiem na pychę jest oczywiście pokora, a także umiar ale bez przesady. Nie chodzi o powtarzanie co dwa słowa „sługą jestem złym i bezużytecznym”, ale o świadomość tego kim jestem, co zrobiłem, jakie to miało, ma będzie miało skutki, jakie mam prawa i jakie obowiązki. Pokora może stać się elementem puszenia się, gdy ma element nie osobisty, ale raczej publiczny. Jeśli kiedykolwiek jakikolwiek polityk pokazuje się na „typowych wakacjach prostego ludu” najczęściej są dla niego równie wyjątkowe jak dla zwykłego zjadacza chleba weekend w Aspen.

Chamy, siksy i chała! Czyli jutubowy materiał namber fajw!

Mówicie po polsku? Tak tylko wam się zdaje! Nawet nie wiecie, kiedy komuś zarzucacie bycie wyrodnym synem, rozpieszczonym pierworodnym, obrzydliwą gojką albo sprzedaż czegoś rozszarpanego na polu.

Nie mam zamiaru tu mówić o Edenie – bo ten jest mezopotamski, ani o patriarsze – bo to greka, ani o mesjaszu – bo to oczywista oczywistość. Porozmawiajmy o chamach i bachorach!

No to na nie-dobry początek: cham – tu jest o tyle ciekawie, że to słowo jest tak naprawdę imieniem. Noe miał trzech synów: Sema – praojca Semitów, Jafeta – praojca ludów morza oraz Chama, ojca Kanaana. Z tymi trzema synami i ich żonami wyszedł z arki i został pobłogosławiony. Jakiś czas potem założył winnicę i spruł się niemożebnie. No, nie wiedział, że tak to całe wino działa. Padł nagi w namiocie, jak leżał. Cham to podpatrzył i zawołał braci, by też się ponaśmiewali z ojczulka w stanie upojenia. Ci jednak z szacunkiem okryli ojca, zachodząc tyłem, by nic nie widzieć i gdy tylko wytrzeźwiał opisali mu co wyprawiał. Biorąc pod uwagę, że był odkrywcą kaca, Noe zapewne w tym momencie powiedział coś w stylu „Nigdy więcej sfermentowanego soku winogronowego!”. Ale dowiedział się też, co zrobił Cham. Według dziewiątego rozdziału Księgi Rodzaju miał rzec: „Niech będzie przeklęty Kanaan! Niech będzie najniższym sługą swych braci!”. Cała historia jest, jak się łatwo domyślicie, podbudową pod podbój Kanaanu przez Hebrajczyków, czyli synów Ebera, wnuka Sema.

Cham jest „chamem” przez Chama, jak mawiał bodajże ksiądz profesor Malina. Potem to imię przylgnęło do chłopów, nieco nieokrzesanych, prostackich i potem ogólnie do ludzi niekulturalnych niezależnie od pochodzenia.

Siksa – nie, to słowo nie odnosi się do sikania, ale do atrakcyjności dziewczyny. A konkretnie do tego, jak lubią ją chłopaki. A wywodzi się od hebrajskiego czasownika szaqac, czyli „być obrzydliwym, ohydnym”. Szikse lub sziksa była w jidysz kobietą-gojką, czyli nie-Żydówką. Było to określenie nie ogólne, ale właśnie podkreślające to, że od tej kobity trzeba trzymać się od niej z dala. Dlaczego? Żydzi łatwo wykombinowali, że prędzej żona, zwłaszcza ładna i powabna przeciągnie męża do swojej wiary niż stanie się na odwrót, ale też matka w pierwszych latach odpowiada za wychowanie religijne dzieci. Ponadto, żydowskie pochodzenie liczy się nie po mieczu a po kądzieli. Żydem jest ten, kto ma matkę żydówkę. Jak to mówią łacinnicy: pater semper incertus. Skoro żyd brał za żonę gojkę, nie było stuprocentowwej gwarancji, że on jest ojcem, a jeszcze ponadto pewnie matka-katoliczka uczyłaby dzieci tej wiary.

Takim sytuacjom trzeba było zapobiec. Jak? Obrzydzając nieżydowskie kobiety hebrajskim chłopcom, którzy wszak musieli odbyć naukę religijną i wiedzieli jak często Biblia wskazuje, co jest dla Boga sziqquc, czyli „obrzydliwością”. Z czasem słowo to przeszło do języka polskiego. Może niebezpośrednio, ale przez wiedzę, że dla żydowskich matek ładne, chrześcijańskie dziewczyny były szikse i sziksot.

Skoro jesteśmy przy dziewczynach wspomnijmy tu hebrajskie słowo „pierworodny”, czyli „bechur”, co dało początek słowu „bachor”, czyli dziecko rozpieszczone, uciążliwe i bezczelne. Słowo to może pochodzić też od czasownika bachar, czyli „wypróbować, sprawdzić, wybrać, preferować”, ale też pokazuje nam ono smarka, który wie, że ma szczególne względy u rodziców i myśli, że wszystko mu wolno.

I nie oddalając się od podwórka mamy grę w kolanko, czyli berka. Bo też to oznacza hebrajskie słowo berek: kolano. W niektórych wersjach tej powszechnie znanej podwórkowej gry, osoba złapana nie odchodzi na określone miejsce, ale właśnie klęka i podnosi rękę. I ciężko tu powiedzieć, czy był to wpływ żydowskich sąsiadów biorących udział w zabawie mimo niechęci dorosłych, czy pośrednie zaadoptowanie słowa z języka nielubianych sąsiadów do życia codziennego. Jednak spojrzałem na angielską wikipedię, na hasło „Tag (game)” i nie znalazłem żadnego odniesienia do klękania „złapanego” dziecka ani nawet do słowa „berek”. Zapewne ta nasza wersja rozwinęła się w związku z tym sąsiedztwem, ale czy jest to efekt dziecinnej niewinności niewidzącej różnicy między Jaśkiem a Ickiem, czy raczej przeniesienie na dziecinną wyobraźnię dorosłych sporów – nie wiem.

Wiem za to, że dorośli wszelkich nacji i religii mają tendencję do gubieni przedmiotów. Inni je znajdują. Są sytuacje, gdy ktoś znajduje telefon nim inny ktoś zdąży go zgubić, na przykład w kieszeni, albo nawet w domu, gdy gospodarza nie ma. Taki znalazca jest złodziejem. Taki telefon można sprzedać, ale jest on trefny. Czyli jaki? Pozornie legalny, bo przecież nie ma ma wyświetlaczu Hławeja tabliczki, że został ukradziony temu i temu. Ale jednak i zakup takiego telefonu i jego sprzedaż byłyby nielegalne, bezprawne. Tak samo bezprawny byłby zakup i sprzedaż mięsa wołu, owcy czy kozy zabitej przez lwa czy niedźwiedzia. Był to ubój wybitnie niekoszerny, więc nikt z żydowskiej społeczności nie mógł tego jeść. O tabu żywieniowym w judaizmie poświęciłem długi materiał. Sprzedający takie mięso ryzykował moralną winę za nieczystość każdego zjadającego nieczyste mięso, tak samo nabywca, czy to kupował dla siebie, czy na handel. A takie „mięso w polu rozszarpane” to „baszar ba sade trefa” i do tego bierze się polskie słowo „trefny”, czyli z pozoru jedynie legalny.

Chała też nie odbiega od tematu. Nadal poruszamy się w temacie kulinariów. O ile arabskie halal oznacza żywność rytualnie czystą, o tyle rzeczownik challa wskazuje wprawdzie placek, tak jak jest zapisane w Księdze Liczb, gdzie stanowi część oddawana kapłanom, ale to samo słowo zapisane bez samogłosek ma zupełnie inny wydźwięk. Czasownik challa to osłabnąć, być słabym, chorym. I chała była chlebem postnym. W sumie, to Księga Liczb mówi o pierwocinach placków…. A widział ktoś udany pierwszy placek czy naleśnik? Żydowska tradycja mówi jednak o tym, by podczas pieczenia chałki upiec oddzielni część ciasta, formując z niej placek.

Od bezkrwawego męczeństwa po zakony rycerskie. Mnisi i zakony.

To już trzeci materiał. Na kanale. Tym razem nieco dłużej.

Poniżej wersja czytalna.

Kiedy pojawili się pierwsi mnisi? Nie wiemy, kiedy po raz pierwszy jakiś wyznawca Chrystusa uznał, że uda się na pustynię, by tam toczyć walkę duchową. Zapewne tacy byli od początku, wszak mamy ukazany w Nowym Testamencie post Jezusa na pustyni, zawierający walkę z szatanem na wersy z Pisma. Mamy w historii wspólnotę z Qumran, mamy Jana Chrzciciela. To były inspiracje, ale nie miały one takiej mocy sprawczej przez pewien czas. Do nich wrócimy, ale prawdziwy rozkwit życia mniszego nastąpił, gdy ustały oficjalne prześladowania.

Od powstania chrześcijaństwa prześladowania masowe, zorganizowane przez władze istniały, ale miały raczej charakter okresowy lub lokalny. Od czasów Konstantyna zamarła szansa na oddania życia za Chrystusa na arenie, czy w ramach wyroku sądowego. Nawet Julian Apostata raczej preferował walkę ideologiczna niż rzeczywiste zamęczanie chrześcijan na rynkach. Owszem, były kraje, gdzie chrześcijanie byli prześladowani, tak samo łatwo było o śmierć głosząc Ewangelię wśród barbarzyńców. Pierwszy typ dania świadectwa to tak zwane „czerwone męczeństwo”, przelanie krwi jako dowód że nauka Jezusa jest tego warta. Druga to „zielone męczeństwo”, wskazanie, że pokazanie Prawdziwego Boga tym, którzy ich nie znają jest warte ryzyka skończenia w garnku czy choćby samego ryzyka dalekiej podróży.

Trzecią drogą było „białe męczeństwo”, czyli właśnie udanie się na pustynię, by tam walczyć ze swoimi grzechami. Tacy ludzie byli anachoretami, czyli tymi, którzy celowo wycofali się z życia świeckiego, by wieść życie duchowe. Pamiętajmy, że to nie było tak, ze cały świat chrześcijański ruszył na pustynię, ale to raczej najgorliwsi, chcący zaspokoić religijne uniesienie oddaniem całego życia.

Owszem istnieli tacy chrześcijanie, co w dzicz uciekali już wcześniej, ale raczej by ocalić życie a nie po to by, oddać je Chrystusowi. Wyjątkiem był św. Antoni Wielki, który już w drugiej połowie III w. sprzedał bogactwa odziedziczone po rodzicach i ruszył na pustynię, by tam prowadzić życie pustelnicze, a do Aleksandrii udał się właśnie gdy trwały prześladowania ze strony Maksymiliana, a także udzielał się publicznie podczas sporów o herezję Ariusza.

I tu musimy wyjaśnić, skąd się wzięła tu pustynia. Kto widzi w tym momencie wydmy, piaski i karawanę wielbłądów na horyzoncie niech natychmiast to odzobaczy. Natychmiast. Ty, w zielonej koszulce, odzobaczaj! Na takiej „stereotypowej pustyni” to ani się skryć, ani niczym pożywić, ani cokolwiek. Pustynia w tym sensie była czym jak nasza „puszcza”, czyli miejscem, gdzie jest pusto, bo ani to drogi, ani wsi, ani kościółka, po prostu nicość. To mogło być skaliste pogórze, ale też bagna czy góry. Częstym schronieniem była jaskinia.

Wracamy tu do czasów biblijnych, bo to przecież tacy ludzie jak Eliasz, który w czasie kryzysu powołania skrył się w grocie.

Przykładem niech tu będzie Egipt. Mamy wyższe partie biegu Nilu, gdzie żyzny, zamieszkany teren jest bardzo bliski rzece, dalej jest teren nie dość żyzny – był nazywany po grecku eremos, tu dało się wegetować. Jeszcze dalej wszechpustynia, pan-eremos, czyli miejsce totalnie niezdatne do życia. W dolnym biegu mamy rozległe mokradła, pełne trzcin. Rzadko kto tu się zapuszcza, ale też łatwo o schronienie. I właśnie taki region, daleki od cywilizacji, będący samotnią świętego męża dał początek słowy „eremita”.

Dlaczego dla osoby chcącej oddać się Bogu tak ważna jest „puszcza”? Tam nic cię nie rozprasza, nic cię nie zajmuje. Jesteś tylko ty i Bóg. To rodzaj nieba będący zaprzeczeniem Edenu. A jak jest taki układ, to zaraz przyleci szatan, by pozawadzać. I z tym szatanem, a konkretnie jego pokusami trzeba będzie walczyć, trzeba będzie wytężyć siły moralne, by dać dowód swojego poświęcenia.

Jaka więc była ta pustynia? Po pierwsze musiała mnicha wyżywić, ale nie być jak ogród w Eden. W efekcie mamy teren dziki, ale nie zbyt dziki, bo to nie sztuka zagłodzić się na śmierć. A i co bardziej żyzne tereny już były jakoś zamieszkane. Co to za mnich, którego ciągle ktoś nachodzi? A przecież taki samotnik nosił po grecko miano monachos od słowa monos „jeden, pojedynczy”. I od niego bierze się polskie słowo mnich. I pośrednio nazwa miasta Monachium. To była osoba, która rzucała miejskie czy nawet wiejskie wygody i szła w dzicz, by pośród pustki pośród trudów przetrwania żyć modlitwą, ale też poznawać siebie.

Teren musiał zapewnić sam z siebie swoiste naturalne minimum. I nie chodziło tylko o jedzenie korzonków, znalezionych między skałami. Mnich-eremita mógł mieć własne pole, bo z czegoś się musiał utrzymać. Jednak nadwyżkę powinien przeznaczać na czyny miłosierdzia. Ponadto nie wszystko mógł wyprodukować sam. Nie miał przecież kopalni miedzi czy żelaza, ani huty, ani warsztatu by naprawić choćby sierp, czy zrobić sobie nowy. Mimo wszystko, gdy nie miał ani rodziny do wykarmienia, ani jak zarobku przepić, stosunkowo dużo zasobów, czy to właśnie żywności, czy nawet pieniędzy zostawało. I to jest ważne w zrozumieniu dalszej historii monastycyzmu. Anachoreccy mnisi żyli pozostawieni sami sobie, czasem mając gości w postaci pobożnych chrześcijan, mając towarzyszących im uczniów czy innych bywalców pustyni. A te drugie spotkania nie musiały być przyjemne. Kto ucieka od cywilizacji? Poza mistykami, robili to ludzie, którzy nie mieli innego wyboru. Byli to na przykład dłużnicy, ale też zbuntowani chłopi. Pamiętacie, gdzie udał się Mojżesz, gdy zrozumiał, że wszyscy wiedzą, że zabił Egipcjanina i nawet hebrajscy pobratymcy mogą go wydać? Na pustynię, do kraju Madian.

Na pustyni łatwo było spotkać także rzezimieszków, czy całe bandy szukające z dala od ludzi okazji do przeczekania gorącego okresu. Często tacy ludzie znajdowali zatrudnienie przy wypasie bydła, więc całkiem możliwe, że do żłóbka Jezusa nie poszły żadne pacholęta przyuczające się pasterskiego fachu, ale złodzieje, a nawet mordercy. A co?! Zbójca nie może hobbystycznie przygrywać na fidrygałkach czy multankach? Do tego wątpliwej jakości towarzystwa dodajcie dzikie zwierzęta, dla których samotny człowiek, w dodatku wymęczony postami był łatwą ofiarą.

Było więc to ryzyko, ale największym wrogiem na pustyni była pokusa. Choćby taka, by rzucić to wszyscy w diabły i wrócić do miasta, nawet po to by żyć na garnuszku krewnych. Jak walczyć z pokusą? Ograniczając jej źródła i mnożąc zasługi. Dlatego po pierwsze, mnich musiał wiedzieć, jak diabeł go kusi i czym, a także czego oczekuje od niego Bóg. Nie dziwmy się, że to właśnie wśród eremitów powstała tradycja o ośmiu duchach zła, która przerodziła się w siedem grzechów śmiertelnych czy też głównych.

Tak Na Marginesie: jednym z nich była acedia, czyli lenistwo, ale rozumiane raczej jako duchowa niemoc, wypalenie. Ale o tym w materiale o Siedmiu Grzechach Głównych. Będą łapki w górę, będzie materiał. Jak nie, będzie tylko wpis na blogu.

Wspomniałem już, że mnisi zachodzili do miast, by zarobić oraz by głosić. Uwierzcie, że był to wielki kopniak dla miejskiej kultury chrześcijańskiej. Ta od czasów Konstantyna stała się modna, a więc było wielu chrześcijan letnich, uznających prawdę czasu, ale też takich, którzy krytykowali właśnie tą letniość czy próby łączenia przez szeregowych chrześcijan ale też hierarchów zasad chrześcijańskich z życiem doczesnym. Wszak poganie oferowali wiele ciekawych rzeczy, do których oko i ucho chrześcijanina mogło przywyknąć i nawet je zaakceptować. Zwłaszcza chrześcijanin wielkomiejski miał tysiące powodów, by naginać zasady wiary, bo „wszyscy tak robią”.

I tu wchodzą eremici i mnisi, ludzie oderwani od tej rzeczywistości i mówiący: „Przecież to jawny grzech!” a ponadto, mający na to receptę. Mniej jeść, mniej ulegać popędom, mniej wynosić się ponad innych, mniej pragnąć, mniej ulegać emocjom, mniej oglądać się na innych, a przy tym więcej od siebie wymagać. Nie można tu ukrywać, że to podejście miało w sobie coś z manicheizmu, odrzucenia ciała na rzecz ducha, skoro za najgroźniejsze uznano wady duchowe, a te bardziej cielesne zdawały się mniej groźne. Ale tu znowu odsyłam do materiału o grzechach głównych, który nagram przy najbliższej okazji…

Mnisi i eremici byli radykalni, tak samo jak radykalni byli ci, którzy woleli umrzeć rozszarpani na strzępy niż wyrzec się Chrystusa. Często w swych poglądach sięgali do ekstremizmu. I to nie bezpodstawnie. Mamy przecież w Biblii wielkie postaci, które były gotowe oddać życie za swoje poglądy i jednocześnie prowadziły raczej pustelniczy tryb życia. Eliasz, „prorok jak ogień” i jego następca, Elizeusz. Jan Chrzciciel żywiący się szarańczą i miodem.

To imponowało, to było zachwycające, nowe i świeże. Nawet przy swoim braku ogłady mnisi nieraz mogli mieć lepszy kontakt z prostymi ludźmi, bo tacy byli – prości, niekiedy nieokrzesani. Do tego bardzo głęboko wierzący. Trafiali nie tylko do dewotów, ale też do letnich chrześcijan. Także potem w historii wielu radykałów miało właśnie eremickie korzenie, jak Piotr Pustelnik, organizator ludowej krucjaty. I tu ta ludowa krucjata organizowana przez pustelnika wymknęła się spod jego kontroli i nieraz dopuszczała się antysemickich ataków, przed którymi Żydów bronili hierarchowie,jak na przykład w Wormacji krzyżowcy wraz z mieszczanami wpadli do rezydencji biskupa, gdzie tychże Żydów schroniło się pięciuset i wszystkich zabili.

Także z powodu radykalizmu mnisi byli solą w oku pogan.

Spójrzmy na to od strony dwóch ludzi. Pierwszy to pogański filozof, wybitny orator i nauczyciel ale też wróg chrześcijaństwa. Był nauczycielem na przykład Juliana zwanego Apostatą. Mnichów widział jako ludzi smutnych, noszących czarne szaty, element groźnej dla jego ukochanej przez niego antycznej kultury umiłowania ciała i piękna. Ale miał ucznia, który został biskupem Antiochii, i to podobno głosem ludu – biskupa Antiochii, Jana, zwanego Złotoustym, czyli Chryzostomem. I ten pisał o mnichach, którzy żyją jak aniołowie, oderwani od wielkomiejskiego życia, do tego sam miał za sobą epizod mniszy, który musiał przerwać z powodu słabego zdrowia.

I chyba najlepszym wyjaśnieniem tej przepaści między życiem mniszym a pogańskim stylem życia jest anegdota opowiadająca o tym, jak uczniowie Libaniusza spytali go, spoczywającego na łożu śmierci, kto powinien być jego następcą. Retor miał odpowiedzieć:
„Jan, gdyby go nam chrześcijanie nie ukradli”.

Ideały mistrza były nie do pogodzenia z ideałami ucznia, choć sama sztuka oratorska została zachowana. Tak samo świat grecko-rzymski był nie do pogodzenia z monastycyzmem. Zapał religijny był nieraz niewspółmierny do wiedzy religijnej, wszak żyjąc w odosobnieniu mnich nie zawsze miał możliwość skorygowania swoich poglądów. Nie miał nikogo, kto mógł mu powiedzieć, że ta myśl jest błędna, czy że ta teoria nie ma podparcia, albo przypomnieć wersu z Ewangelii, który mu umknął. Mnisza część chrześcijańskiego świata wymagała systematyzacji.

Tym bardziej, że święci mężowie mieli uczniów. Sami też nieraz byli czyimiś uczniami. Nawet jeśli nie mieszkali oni z nimi, to słuchali ich rad, mając własne pustelnie i czasem zachodząc, by się poradzić. Nieraz takie pustelnie zakładano celowo w pewnym oddaleniu, by codziennie żyć osobno, ale też w razie czego podejść i się poradzić.

Mój ulubiony dialog mistrza z dwoma uczniami, którzy do niego zawitali to:

– Ojcze, ile można dziennie zjeść, by nie zgrzeszyć?
– Dwie bułki dziennie.
– Ale kto tyle zdoła przejeść?!

Nas to dziwi. Gdyż nasze bułki to napompowane kawałki chleba. Ale i mistrz i uczniowie widzieli, że chodzi o specyficzny rodzaj chleba, bardzo twardy, bo podwójnie wypiekany, który służył legionistom w czasie marszu. Był średnio pożywny, ale sam proces jego spożywania zajmował tyle czasu i rozkładał przyswajanie kalorii na tyle godzin, że lekko głodny, bo głodny, żołnierz mógł maszerować długo nim opadł z sił.

A przecież były tradycje wojskowe w mniszych wspólnotach mocne, zwłaszcza w tych pachomiańskich. Pachomiusz, od młodości służący w wojsku rzymskim, nawrócił się i zdobywszy szacunek i uznanie założył swoją wspólnotę mniszą. A że mnichów przybywało, konieczne było jakieś ustalenie zasad. I tu był potrzebny regulamin niemalże wojskowy. Tak powstała reguła pachomiańska, spis obostrzeń jakim podlegali pachomiańscy mnisi. A tych było sporo, bo pod koniec życia Pachomiusza było to kilka tysięcy chłopa i bab, bo i żeńskie wspólnoty siostra założyciela, Maria, powołała. Jakoś trzeba było nad tym zapanować.

Takie wspólnoty żyjących razem mnichów nazywamy cenobitami, od słowa koinobion, życie razem, we wspólnocie – od koinos – „wspólny” i „bios” – „życie”. I miały one siłę nieznaną pojedynczym mnichom. I najbardziej maślane masło mniszego monastycyzmu ustąpiłoby zgranej wspólnocie braci. Po pierwsze, pachomiańskie wspólnoty miały jasno ustalona hierarchię. Po drugie, regulowały co i kto ma kiedy robić. Po drugie, zrzeszały duże grupy ludzi we wspólnym wysiłku.

To generowało siłę. Pojedynczy eremita mógł wybić się z tłumu i dotrzeć do szerszej masy jedynie swoimi własnymi siłami i ewentualnie jakiegoś wpływowego promotora. Ktoś ze wspólnoty miał za sobą autorytet jej własny, ale częściowo wywodził się on od nauczyciela, który ją założył, a także rozwijających ją jego uczniów. Własna charyzma i wspólnota za nią stojąca, firmująca ją dawały olbrzymiego kopa do popularności. Nie bez przyczyny dziś wielu katolików słucha ludzi ze skrótami OP, SJ, lub FSSPX wstawionymi po nazwisku jak wyroczni Bożej. Tu rodziły się problemy.

Taką siłę należało uregulować, czy – jak kto woli – ujarzmić. Mnisza tradycja mogła generować błędy jeśli pozostawiono ją samej sobie. Nakręcanie się uczniów, potęgowane przez rekrutowanie uczniów wśród najbardziej zapalonych i wypędzanie choćby mniej zapalczywych mogło prowadzić do radykalizmu niezgodnego z Pismem i nauką Kościoła. Nie przez przypadek wiele sekt stara się oderwać swoich wiernych – a raczej ofiary – od świata zewnętrznego, ukazując tylko to, co chce im pokazać, a i wiele systemów świeckich działa w ten sposób.

Dodajmy do tego potencjał ekonomiczny. Eremita uprawiający pole mógł znaleźć sposób na lepsze wykorzystanie pola lnu. Im więcej eremitów mających do roboty jedynie modlitwę albo uprawę lnu tym większa szansa, że znajdzie się lepsza forma uprawy lnu lub uda się wyhodować lepszą odmianę. Im więcej żyjących we wspólnocie mnichów, tym lepsza wydajność, bo mnich chory był zaopiekowany, a w tym czasie ktoś odrabiał jego działkę. Były sytuacje, gdy cenobici monopolizowali daną gałąź rynku, gdyż mieli niskie koszty i tanio sprzedawali produkt. Nieraz całe procesjo-karawany… karawany procesyjne? Wielkie grupy mnichów niosły nie naręcza kwiatów, ale właśnie snopy lnu na sprzedaż.

Dlatego też dzisiaj kluczowa jest rola uznania danej wspólnoty przez Kościół, często wiążąc się z danym biskupem nawet jeśli nie oficjalnie to poprzez wyrażane poparcie w kazaniach.

Cały czas jednak mówimy o wschodzie, Egipcie, Aleksandrii, Syrii. Jak to trafiło na Zachód? A, przez pewnego Hieronima. To właśnie Hieronim ze Strydonu zaraził zachodnie chrześcijaństwo monastyczną zajawką, tłumacząc teksty Ojców Pustyni, choć przekazał nie tylko same pozytywy, ale i negatywy, takie jak niechęć do higieny. Niektóre źródła wzmiankują o pewnej niewieście, Blezylli, którą posty i brak higieny zalecane przez świętego doprowadziły do śmierci.

Tak na marginesie: nadal mówimy tu raczej o radykalnym podejściu, gdyż higiena w średniowieczu stała dość wysoko i gdy ludzie mieli okazję się wykąpać – kąpali się, a w miastach działały łaźnie, które zanikł dopiero z powodu epidemii czarnej śmierci.

Mimo tych problemów jednak to zakony okazały się dla zachodniego chrześcijaństwa mocną stroną. Gdy mówimy dziś o dominikanach, jezuitach czy franciszkanach musimy pamiętać, że są to zgromadzenia ludzi, którzy powierzyli swoje życia konkretnej misji. I mamy tu echo działań Pachomiusza, który utworzył pierwszą regułę, bo wszak każdy zakon musi mieć regułę. Ona musi wyznaczać powołanie danego zakonu, ale też środki, jakimi się on kieruje w zarządzaniu dobrami, ale też relacje między jego członkami. Gdy święty Franciszek zgromadził naśladowców, musiał właśnie przedstawić regulamin zakonu Braci Mniejszych, by Kościół mógł uznać jego działalność.

To w klasztorach zachowały się liczne dzieła starożytne, kopiowane choćby ze względu na szacunek dla autorów, ale też, co ważne ze względu na ich udział w kreowaniu się chrześcijańskiej filozofii. Skoro Ojcowie Kościoła cytowali Sokratesa, Platona, powoływali się na dzieła historyczne Józefa Flawiusza – to dlaczego ich nie zachować?

Zakony miały ułatwioną wymianę wiedzy między sobą, bo lingua franca tego okresu była latina. A czytaty i pisaty mnich prędzej umiał napisać list po łacinie niż w ojczystej mowie. I mógł napisać list do kolegi w klasztorze pięćset kilometrów dalej: „Witaj, bracie Szczepanie! oznajmiam iż metoda uprawy pszenicy brata Albiusa zapewniła nam żywność na dwa razy dłuższy czas niż tradycyjna. Wypróbuj ją! Pozdrawiam, brat Wurt”. I to działało. Trójpolówkę na ziemiach polskich zaadoptowali cystersi. To przyczyniało się do wzrostu ekonomicznego. Za tym poszły liczne nadania, ale też to było przez nadania napędzane. Im więcej ziem, tym więcej mógł sobie pozwolić zakon. Kapitał się kumulował…

I właśnie dlatego wszystko mocno posypało się, gdy nadeszły czasy średniowiecza. O ile początek tego okresu, po zdobyciu Rzymu przez barbarzyńców był dla Kościoła wielce chwalebny, bo to on był spoiwem między starym stylem życia a nowym to dalej było trudniej. Zakony stawały się bogatsze z powodu wyżej wspomnianej ekonomii. Mnich mniej konsumował, a więcej produkował.

Z czasem możni uznali, że takie bogactwa nie mogą być poza władaniem ich dynastii i zadbali o to, by opaci i przeorysze były szlachetnego pochodzenia. Była to też swoista rekompensata za wyłączenie ich z drzewa genealogicznego. Nadliczbowa córka, zupełnie obojętna na sprawy wiary, zostając przełożoną zakonu miała większe szanse na zostanie czczoną święta niż najświętsza chłopka. Więc warto było też nadać jej klasztorowi wieś czy dwie. Tak samo drugi, czy trzeci czy czwarty syn. Tym bardziej, że wraz ze wzrostem liczby szlachetnie urodzonych dostojników zakonnych rosła do nich niechęć. Do tego wiele zakonów miało własne wsie, podległe im na zasadzie wasalstwa. Gdy ktoś ślubuje ubóstwo, ale by zachować szyk na przyjęciach otacza się służbą, posiada własne sfory psów do polowań, a jeszcze w dodatku życie towarzyskie bogate aż nadto i własnych współbraci jako takich traktuje jak plebs, dojdzie w końcu do buntu.

U karmelitów doszło do rozłamu, gdy święta Teresa z Avila i święty Jan od Krzyża powiedzieli „nie” złagodzonej od stu pięćdziesięciu lat regule zakonu i zażądali powrotu do dawnych zasad. Była to reakcja na to, że pochodzący ze szlachty, windowani na wysokie i dochodowe stanowiska członkowie traktowali współbraci i współsiostry rodem z gminu jakby nie obowiązywała żadna reguła. Ale przywykli do nowych zasad bracia i siostry nie chcieli uznać starego rygoru, od którego tak wiele lat odchodzili. W efekcie tego powstała wspólnota trzewiczkowa („łagodna”) i bosa („rygorystyczna”).

Gorzej jest, gdy nie ma kto odpowiedzieć na zarzuty zakonnika i ten ma swoje pięć minut, by przybić tezy do drzwi. Reformacja odrzuciła życie zakonne jako zdegenerowane i nawet kapłanów-pastorów uznała za członków ludu, którzy winni mieć własne rodziny.

Do tego dochodzi jeszcze sama dynamika kultury. W średniowieczu wykształciła się grupa społeczna, której głównym zajęciem była wojna. Nie była to zresztą wyjątkowa sytuacja, bo w Japonii w naturalny sposób wykrystalizowała się kasta bushi, czyli samurajów. Chrześcijaństwo starało się ucywilizować rycerstwo, ale samo podlegało też wpływom struktury społecznej, z jakiej wywodzili się kaznodzieje i hierarchowie.

Jeśli mamy grupę ludzi, którzy uczą się od małego jak walczyć, do tego są wychowywani w duchu religijnym, a przed oczy stawia im się świętego Jerzego czy Archanioła Michała, to w końcu ktoś dojdzie do wniosku:
– „Załóżmy bractwo rycerzy walczących w świętej sprawie”.

I powiedzmy sobie szczerze, nie była to droga z zamierzenia zła.

Krucjaty były odpowiedzią na istniejący od kilkuset lat problem ataków islamskich na kraje chrześcijańskie i zmiany w podejściu do chrześcijan w Ziemi Świętej. Wraz z nimi rosło zrozumienie dla idei przelania krwi dla Chrystusa, nawet jeżeli wiązało się z tym uśmiercenie niewiernego. Zrozummy: niewierny chciał zabić współbrata, chrześcijanina, a my stoimy między nimi. Usuniemy się, by okazać własną łagodność, czy raczej poświęcimy życie, by ocalić współbrata? Jednym z celów joannitów było uwalnianie chrześcijańskich więźniów.

Zostanie członkiem zakonu rycerskiego było ryzykiem, ale ryzykiem zrozumiałym dla ludzi epoki, wiele chwalebniejszym niż śmierć w imieniu roszczeń seniora do trzech wsi nad rzeką. Cóż bardziej zapewni raj niż oddanie życia za Boga? I ta gałąź życia zakonnego miała swoje problemy, takie jak upolitycznienie czy żądza władzy. Templariusze podpadli zapewne z powodu ambicji finansowych, zaś Krzyżacy tworząc własne państwo gdy pobił na nim pogan zaczął ich szukać gdzie się tylko opłacało. Teraz zakony te prowadzą raczej działalność charytatywną, militarny styl zachowując w regułach i stopniach.

Obecnie często mnichów chrześcijańskich, poprzez podkreślenie konkretnych wad, a zignorowanie zalet samej instytucji zakonu porównuje się z ascetami czy też mnichami wschodnimi. I tu jest potężna różnica. W buddyzmie na przykład celem życia mniszego niejako jest samodoskonalenie, ale jest ono skupione tak naprawdę na osiągnięciu oświecenia, stania się buddą. W hinduizmie – o wyzwolenie z cyklu kolejnych wcieleń przez poznanie siebie. W chrześcijaństwie celem nie jest zaprzestanie bycia, czy własne „ja”, ale osoba Boga, który powołuje i wzywa do konkretnego działania także dla innych. Celem nie jest usunięcie się z życia, rozpłynięcie się we wszechświecie czy i rozpłynięcie się, ale właśnie „być bardziej”.

I był sytuacje, gdy te mnisze wspólnoty wpływały na przykład na wspomnianych samurajów, którzy na przykład ćwiczyli zdolności strzeleckie na psach, wypuszczanych na specjalnych wybiegach, a niekiedy w specjalnych zbrojach (żeby ciągle nie kupować nowych psów). Zachęta do porzucenia tego procederu wyszła właśnie od mnichów buddyjskich, przekonujących, że takie krzywdzenie zwierząt niszczy karmę.

Tak na Marginesie to uznanie, że Szaolin jest lepsze niż Tyniec to efekt fascynacji Wschodem i jego dziwami, które uznajemy za lepsze, bo są rzekomo bardziej starożytne niż nasz parafialny kościółek. Ale o ciągotach ideologicznych chrześcijan w innym materiale.

Jeden Testament, trzy religie? Rozdroże chrześcijańsko-żydowskie

Pierwszy wielki szok w świecie starożytnym, który potem rzutował przez wieki to rozróżnienie między wyznawcami judaizmu a wyznawcami chrystianizmu. Patrząc od strony poganina, który całe życie spędził wierząc w wielu bogów, którzy w zależności od regionu przybierali inne imiona monoteizm był absurdem, rzeczą raczej filozoficzną, elitarną, niż czymś w co uwierzą tłumy. Za co innego prześladowali chrześcijan żydzi, a za co innego – poganie.

Już z samego faktu zapisanego w Ewangelii, że Jezus został uśmiercony z powodu spisku elit religijnych w Jerozolimie wynika bardzo dobre pole do sporu. A i tak najpierw musiało się pojawić świadomość i po stronie chrześcijańskiej, że nowa wiara nie jest jedynie reformowanym judaizmem, ale też w środowisku żydowskim musiano ustalić kim dla żydów są chrześcijanie.

Nie powinno dziwić, że to judaizm pierwszy uznał odrębność chrześcijaństwa jeśli nie jako osobnej religii, to jako herezji. Było to bardzo proste, gdyż wyznawcy Chrystusa uznali go za Boga, tym samym odrzucili prosty monoteizm i co gorsza (patrząc z perspektywy żydowskiej), ubóstwili człowieka, co mogło przypominać akty deifikacji znane z pogańskich ceremonii.

Chrześcijanie najwyraźniej prowadzili działalność misyjną wśród Żydów, a niektórzy, jak Piotr skupiali się głównie na tym. Nie chcieli porzucać swojej wspólnoty, a raczej przekonać ją do swoich poglądów. Opór ze strony elit religijnych był jasny i do przewidzenia (to w końcu Sanhedryn zdecydował o tym, że Jezus musi zginąć). Sama społeczność żydowska była także podzielona, w końcu jeśli pojawiła się herezja, pojawiało się zagrożenie, że jej wyznawcy narażą na szwank dusze rodzin i znajomych, gdyby przyjęli oni taką wiarę.

Logicznym więc było prześladowanie heretyków, którzy odwodzili ludzi od prawdziwej wiary. Pamiętajmy, że na początku to judaizm był religią mocniejszą, który miał nie tylko przewagę liczebną, ale był też uznanym przez Rzym, dziwnym – bo dziwnym, nielubianym – bo nielubianym, ale jednak znanym kultem. Wśród znanych prześladowców Kościoła mamy także Szawła z Tarsu, który „dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich” (Dz 9, 1).

Musimy jednak pamiętać, że to znamy głównie z relacji chrześcijańskiej, która poprzez dzieło św. Łukasza, zwłaszcza Dzieje Apostolskie, patrzyła od strony tej nowej wspólnoty, przekonanej o swojej racji. Co o początkach relacji żydowsko-chrześcijańskich mówi nam strona żydowska?

A, no niewiele. A przynajmniej: „niewiele otwarcie”. Dlaczego tak? Jedną z mądrości żydowskich jest to, że nic nie niszczy wroga lepiej niż zniszczenie pamięci o nim. Jeśli zostawiano jakieś wzmianki to pod różnymi pseudonimami i negatywne, właśnie po to, by jeśli już ktoś skojarzy „Balaama” z Jezusem z Nazaretu skojarzenie budziło niesmak lub wrogość. Jednocześnie dało się wyłgać, jak w czasie debaty paryskiej, gdy odpowiedzią na zarzut, że Jezus jest przeklinany w Talmudzie, strona żydowska odpowiedziała: „Nie każdy Ludwik urodzony we Francji jest królem”.

Mamy jednak wzmianki, które wskazują, że żydzi atakowali chrześcijan mocno, nie zawsze bezpośrednio. Około 178 r. po Chr. filozof pogański Celsus napisał tekst „Prawdziwe słowo” (Αληθης Λογος, Alethes Logos), w którym poza oskarżeniami od siebie dorzuca kilka słów od jakiegoś „Żyda”. Poczytajmy, co też takiego on opowiada:

[Jezus] podaje się kłamliwie za syna dziewicy, podczas gdy w rzeczywistości urodził się w jakiejś zapadłej wsi żydowskiej jako syn miejscowej biednej wyrobnicy, której mąż, cieśla, wypędził ją, gdy jej dowiódł cudzołóstwa, a ona, wygnana przez męża i zhańbiona tułała się po świecie, aż potajemnie urodziła Jezusa. Jezus zaś przyparty biedą najął się do pracy w Egipcie, gdzie zapoznał się ze sztuczkami magicznymi, jakimi chełpią się Egipcjanie, a po powrocie do ojczyzny popisywał się tymi sztuczkami i zaczął się głosić Bogiem. […]matka Jezusa została wypędzona przez swego męża, cieślę, pod zarzutem cudzołóstwa, gdy była brzemienna po stosunku z żołnierzem, niejakim Panterą[…]A może matka Jezusa była piękna i dlatego połączył się z nią Bóg, który z samej swej istoty nie może pożądać ciała podlegającego zniszczeniu? Nie wypadało jednak, żeby Bóg jej pożądał — nie była przecież ani bogata, ani nie pochodziła z królewskiego rodu, nie wyróżniała się nawet wśród sąsiadów. Ani moc Boża, ani żadne namowy nie ocaliły jej przed wygnaniem i przed nienawiścią cieśli. W opowiadaniu tym nie ma zatem nic, co by mogło odnosić się do królestwa Bożego.”

Musimy pamiętać, że Celsus był typowym przedstawicielem elit pogańskich. Nie rozumiał, że mówi o innym kręgu kulturowym i próbuje narzucać na Ewangelię znane z mitologii i poezji typy (matką bóstwa/żoną herosa musi być królowa lub księżniczka – nawet Perseusz nie mógł zostać uratowany z wrzuconej do morza skrzyni przez nikogo poniżej brata króla).

Jednak ta opowieść ma wywodzić się od przedstawiciela narodu żydowskiego. Judaizm jednak zna podobną tradycję, spisaną w kilku wersjach. Oto niejaka Miriam nawiązuje romans z legionistą Panderą, a owocem związku jest bękart (mamzer) imieniem Jeszu. W czasie podróży do Egiptu Jeszu poznaje tajemne imię Boga (ha-Szem), które pozwala mu czynić cuda, którymi zwodzi Izraela. Naprzeciw zwodziciela występuje jeden z uczonych, imieniem (a jakże) Judasz. Starszyzna udostępnia mu ha-Szem, by mógł pokonać Jeszu, co też czyni. Najczęściej kulminacją pojedynku jest próba lewitacji. Jeszu i Judasz unoszą się w powietrze, aż w jakiś sposób czempion żydowski zanieczyszcza „fałszywego proroka”. Najbardziej wulgarne wersje mówią wprost o zastosowaniu spermy… Jeszu zostaje pojmany, skazany na śmierć i ukamienowany, a jego ciało zawieszone na słupie.

Ale! Przecież ogłosił, że zmartwychwstanie! Co robi sprytny Judasz, by uczniowie nie wykradli ciała? Sam je ukrywa, po czym gdy tylko wyznawcy Jeszu ogłaszają jego powrót do żywych, wyciąga zwłoki z ukrycia.

Podobne? Tak, gdyż zapewne już od pierwszych wieków tradycja żydowska na temat Jezusa przybrała formę swoistej antyewangelii, która wykrystalizowała się później w dziełkach Toledot Jeszu, „Rodowodzie Jeszu”. Jak istotne były to twory najlepiej świadczy fakt, że jeszcze przed II wojną światową we Wrocławiu w Wigilię Bożego Narodzenia żydowska wspólnota obchodziła Nittel Nacht – Noc Wisielca, gdy nie czytano Tory, a właśnie Toledot Jeszu.

Także i pisarze wczesnochrześcijańscy wspominają podobne praktyki i teorie. Justyn pisał, że Żydzi:
wybrali mężów i rozesłali po całym świecie, by głosili, że powstała herezja bezbożna i niegodziwa skutkiem błędów jakiegoś Jezusa Galilejczyka. „Myśmy go wprawdzie ukrzyżowali” – mówili – „ale jego uczniowie nocą wykradli go z grobu, w którym był złożony po zdjęciu z krzyża”. Teraz ludzie tym mamią, bo rozpowiadają, że zmartwychwstał i w niebo wstąpił.

Także Tertulian wspominał, że Żydzi uważali Jezusa za np. syna „rzemieślnika i prostytutki”. Jeszcze ostrzej jechał Talmud, zwłaszcza Babiloński – w Persji nie rządzili chrześcijanie, więc można było w traktacie Sanhedryn opisać Jezusa gotującego się w kotle pełnym ekskrementów.

Dodajmy do tego modlitwę Osiemnastu Błogosławieństw (Amidę), odmawianą w synagogach, gdzie w błogosławieństwie dwunastym padają słowa: „Niech nazarejczycy (ha-nocrim) i heretycy (minim) przepadną w jednej chwili”. W Talmudzie zakazywano leczenia się u chrześcijan i nakazywano palić ich księgi, nawet jeśli zawierały tetragramy w szabat, a w dni powszechne – najpierw wycinać Imię Boże, a potem palić księgę.

Te informacje docierały do chrześcijan, choćby poprzez neofitów z judaizmu, co nieraz kończyło się prześladowaniami. To z kolei napędzało u Żydów jeszcze większą chrystianofobię i niejako dowodziło, że rację mieli ci rabini, którzy nie uznawali możliwości pokojowej koegzystencji między dwoma religiami abrahamowymi. Spór toczył się jednak przede wszystkim o Nowy Testament, o postać Chrystusa i rodowód chrześcijan, nie zaś o rozumienie Starego Testamentu.

Do tego dochodzą względy kulturowe. Chrześcijaństwo, choćby poprzez spisanie Nowego Testamentu po grecku, szybko weszło w krąg kultury powszechnej a jego święte teksty były dostępne dla każdego, kto władał swoistą Wspólną Mową basenu Morza Śródziemnego, czyli właśnie greką koine. Judaizm, choć jego wyznawcy znali grecki, a zapewne także niektórzy łacinę a praktycznie cały Tanak został przetłumaczony na ten język nawet w kilku wersjach, trzymał się raczej aramejskiego i hebrajskiego. Owszem, były gminy, gdzie bezsprzecznie prowadzono działalność misyjną wśród pogan i chrześcijan, ale raczej wiara ta pozostała kwestią narodową, żydami byli Żydzi.

Te różnice narastały przez wieki, zwłaszcza gdy heretycy doszli do władzy i mieli teraz możliwość wydawania praw dotyczących Żydów. Nie oznacza to oczywiście, że przed czasami Konstantyna Wielkiego nie było ustaw dotyczących ludności żydowskiej, czy gmin judaistycznych. Teraz jednak tworzyli je ludzie, z którymi żydzi byli jawnie skłóceni.

Większe możliwości, choćby pod względem prawnym, ale też „zasobów ludzkich” chrześcijan sprawiły, że dialog tak naprawdę zamarł. Pisano traktaty antyjudaistyczne po stronie ochrzczonej i antychrześcijańskie po stronie obrzezanej. A gdy pojawiały się kontakty, bardzo często były one wrogie, jak wtedy, gdy konwertyta z judaizmu, Mikołaj Donin, przedstawił papieżowi Grzegorzowi IX listę 35 zarzutów wobec Talmudu, co skutkowało debatą paryską, a w efekcie wielkim paleniem Talmudu i innych żydowskich ksiąg.

Był to też przełom, gdyż do tej pory wierzono powszechnie, że judaizm trzyma się Biblii ściśle, inaczej niż chrześcijanie ją interpretując, albo odrzucając jedynie niektóre jej elementy, które są znane chrześcijanom. Teraz jednak ujrzano tradycję, która niekoniecznie godziła się nawet z normalną moralnością. Jednym z zarzutów były właśnie frywolne legendy, czy komentarze według których Cham miał wykastrować Noego, a Adam – kopulować ze wszystkimi zwierzętami w Raju nim poznał Ewę.

Zaczęto poznawać bogactwo pozabiblijnych tekstów żydowskich, ale nie patrzono na nie przychylnie, gdyż nawet jeśli chodzi o różne tradycje chrześcijańskie, nawet te ludowe, nie szły one tak daleko w obsceniczność. Teksty Talmudu przypominały raczej sztubackie wymysły, a nie poważny komentarz do świętej księgi. Owszem, jest w Talmudzie znacznie więcej fragmentów niż te antychrześcijańskie czy dziwaczne, ale nie eksponowano ich i nie były one podstawą do zarzutów.

Bardziej szokujące było to, że ten „Lud Starego Przymierza” posiada księgę, która wydaje się bardziej poważana od samego Tanachu. Gdy pojawiały się wątpliwości co do tego, jak interpretować Torę, odpowiedź była w Talmudzie. Nadal jednak Tora była wyjątkowo czczona, a jej zwój po zużyciu czy zniszczeniu nie był palony, a specjalnie chowany. Te tradycje nie były jednak powszechnie znane.

Obie grupy były nastawione na konflikt, bo też nie było szans na zwycięstwo. Nie było nadziei ochrzcić wszystkich żydów, a i żydzi nie wierzyli, że (bez jakiejś cudownej boskiej interwencji) świat przejdzie na judaizm.

Różowo nie było… A przecież nie wprowadziliśmy na scenę jeszcze jednej wielkiej religii – islamu.

Atora herezyje historyczno-biblijne. Cz. 3.: Teorie VI-X.

No, to idziemy dalej z herezyjami Atora zawartymi w tym oto filmiku pt. „10 Najmroczniejszych Spiskowych Teorii w Biblii”. W części pierwszej zastanawialiśmy się nad tym, czy Rzymianie stworzyli chrześcijaństwo, by uspokoić tłumy (i dlaczego byłby to głupi pomysł), a w drugiej rozważaliśmy, czy jest tak, jak Ator twierdził i Arka Noego była zabójczą i boską radiostacją. Podkreślam: biorę pod uwagę, że na wideoprezentacje.pl wrzuca on teorie tak, jak widzą je ich autorzy i wyznawcy, ale ciężko nie zauważyć zaangażowania emocjonalnego komentatora oraz jego bardzo ogólną, powierzchowną i często błędną wiedzą na temat katolickiej nauki.

Teoria VI
„Dynastia Jezusowa”

Tamara, rzekomo córka Jezusa, miała zostać żoną św. Pawła i dać w ten sposób poczatek wielkiemu rodowi.

Poukładajmy to sobie chronologicznie. Szaweł/Saul, potem znany jako Paweł w momencie śmierci Jezusa (ok. 33 r. po Chr.) miał dwadzieścia kilka lat, gdyż odpowiednim słowem się go określa, gdy opisuje się go jako stróża płaszczów ludzi kamieniujących Szczepana. Publiczna działalność Jezusa trwała trzy lata, więc w najlepszym wypadku rzekoma Tamara miałaby w tym momencie lat dwa. Ok, nie problem, nie takie różnice wieku świat wtedy widział. Problem w tym, że Paweł potem ciągle podróżuje, jak nie jedna, to druga wyprawa i nigdzie nie ma wzmianki o żonie… Ok, wykreślili źli spiskowcy. Problem w tym, że żaden z wielu władców nie powoływał się na pochodzenie od Jezusa, co byłoby bardzo korzystne i wielu by skusiło się na takie szybkie podbicie popularności, na przykład tuż przed klęską, gdy pewnym jest, że nawet jak Kościół wreszcie dotrze coś spalić, to dym będzie wylatywał setką dziurek po widłach.


Wspomniany jest król Artur i znowu problem. Legendy mówią o poszukiwaniu Graala, który ukazał się podczas uczty przy okrągłym stole a nie o tym, by Artur trzymał go bezpiecznie pod kluczem…


Teoria VII
Bóg Ojciec-Admin, Syn Boży-Awatar, Duch-ożywiający element kodu, czyli teoria cyfrowego świata.


To, co podaje Ator jako powód wywalania z lekcji religii – to nie są dociekliwe pytania. To są głupie pytania, gdyż Ojciec nie jest Synem, ani Duchem, ani na odwrót. Próba wyjaśnienia jak działa Trójca to coś, co trwa w chrześcijaństwie od wieków i doszło na tym polu do kilku herezji, chcących wyjaśnić, czym jaki jest Bóg w Trójcy Jedyny. Zobaczymy, na jaką powoła się teoria spiskowa nr 7.


Część zwierząt-NPCów powstała razem z „bohaterem”, dnia szóstego 😉 .
„Królestwo MOJE nie jest z tego świata” – J 18, 36. Przy czym „świat” u Jana ma inny wydźwięk. Chodzi o raczej o porządek wartości ziemski i niebiański. Jezus wielokrotnie wypowiada się o Ojcu, zaznaczając swoją odrębność i choć ktoś mógłby uznać to za element kamuflażu w stylu „Nie, nie ja stworzyłem ten program”, to Biblia nie pozwala ściśle utożsamić Ojca z Synem.
Mamy tu w teorii i wypowiedziach Atora trochę modalizmu (Syn jako forma objawiania się Ojca), trochę pneumatomachii (duchoburstwa), jaką jest uznanie Ducha nie za osobę, ale procedurę, czynność, jaką wykonuje system. Trochę arianizmu (uznanie Syna za twór Ojca)… Bardzo to niezgodne z Biblią, ale tak jak pisałem na wstępie pierwszej części, są to raczej oparte na Biblii teorie spiskowe, a nie teorie spiskowe, jakie znajdziemy na kartach Pisma.
Trójca jest właśnie elementem wielu herezji, bo nie da się jej łatwo wyjaśnić, a Ator i jemu podobni od wieków prostego wyjaśnienia chcą. No, nie da się, ale są próby, jak poniższa grafika, czy legenda o św. Patryku tłumaczącym mieszkańcom Irlandii Trójcę na podstawie trójlistnej koniczyny (każdy liść jest rośliną, ale nie jest innym liściem).

Teoria VIII
Sodoma i Gomora i kosmiczna atomówka


Zacznijmy od tego, że cała historia to nie historia buntu miast w okolicach Siddim, czy nadjordańskiego Pentapolis (Sodoma-Gomora-Adma-Seboim-Soar), ale historia Bożego sądu nad grzesznikami, którzy szkodzili innym, przez co wniosły się skargi do JHWH. Mamy opis buntu Pentapolis, ale w rozdziale 14. Księgi Rodzaju, gdzie po Bitwie Dziewięciu Królów, jak ja to nazywam, Sodoma i Gomora zostały splądrowane, a ich mieszkańcy wzięci do niewoli przez wojska dowodzone przez Kedorlaomera. No, być może to był powód, dla którego sodomici i gomorianie odrzucili swoich poprzednich protektorów, choć jeśli uznamy JHWH za kosmitę, a Abrahama za jego swoistego rzecznika, to przecież Abraham ocalił jeńców i cały ich dobytek i nic dla siebie nie wziął, a jedynie złożył dziesięcinę Melchizedekowi, królowi Szalemu (hebr. „Pokój”). Ta scena to też ostatnia scena, gdy widzimy władze Sodomy, bo tu pojawia się nienazwany król tego miasta (w duchu teorii spiskowej: „namiestnik kosmitów”?), zapewne inny niż ten, który wpadł do dołu smolnego w dolinie Siddim.

Sodoma w historii o jej zniszczeniu zdaje się być anarchistyczną ochlokracją, wyczuloną dodatkowo na wszelkich obcych. Pozabiblijna tradycja żydowska dostrzega właśnie ten aspekt bezbożności całego regionu: wędrowcy byli mordowani, albo pozostawiani na śmierć głodową, a prawo nakładało ciężkie kary na każdego, kto choćby delikatnie wspomógłby biedaka. Teraz, wstępując po drodze do Abrahama, Bóg rusza, by poznać sprawę i dowiedzieć się, co i jak. Abraham wie, jak to się skończy: mieszkańcy Sodomy jako społeczność okażą się źli, wszyscy zostaną ukarani jako wspólnota. Licytuje więc z Bogiem, schodzi do dziesięciu sprawiedliwych i JHWH urywa targi.

Aniołowie idą do Sodomy i, zwyczajem ubogich podróżnych, chcą nocować na placu. Lot naciska i nakłania, by poszli do niego, bo wie, co zrobią z nimi sodomici. Atak na dom Lota to nie chęć „ubogacenia kulturalnego”, bo tak Ator zastępuje słowo „gwałt”, ale chęć pokazania kto tu rządzi i że gościnność w tym mieście miała niewielkie znaczenie.

Zbiorowe okazanie zainteresowania nowymi przybyszami, którzy dodatkowo byli „bardzo piękni” nie jest też niczym dziwnym, bo społeczność miała ogromne znaczenie dla tożsamości mieszkańca miasta. Wiele wydarzeń było publicznych, jednoczyło ją. Tak więc możliwość choćby zobaczenia tych wspaniałych istot było rzeczą wartą zaangażowania, a dochodziła i możliwość pokazania przybyszowi, osobie mieszkającej u nich, ale nie uznającej ich zasad moralnych, religijnych czy prawnych (takie znaczenie ma słowo גוּר, gȗr, gur, jakim określili Sodomici Lota, gdy ten nazwał ich „braćmi”), gdzie jego miejsce.


Tymczasem w kulturze hebrajskiej, nie tylko zresztą, gościnność to święte prawo, wynikające z tego, że Izraelici nie mieli „swojej ziemi”. Ziemia była Boga i w idealnym układzie co 49 lat powinna wracać do właściciela pierwotnego nawet z ważną umową kupna-sprzedaży. Przybysz, zwłaszcza bezbronny i ubogi był chroniony. Dlatego Lot chce wydać córki tłumowi. Nie dlatego, że ich nie kocha, ale dlatego, że gościnność wymagała uznania gościa za będącego pod tak wielką ochroną gospodarza, że ten powinien poświęcić wszystko, co mu najdroższe. Dlatego właśnie Lot w akcie desperacji mówi, że odda tłumowi najukochańsze, jedyne dzieci, byleby nie tknięto dwóch obcych mu w sumie ludzi.


Sodomici odmawiają, może niechętni płci przeciwnej, może nie uznając tej wymiany za wartościową, albo nie uznając takiego prawa do „wykupu” bezpieczeństwa gości. Tak, może to być dowód, że chodziło o dwóch przybyszów konkretnie, bo to ich podejrzewano o spisek. Nie musi tu jednak być konkretnie zamieszany kosmos. Rozdział 14. Księgi Rodzaju pokazuje nam kampanię Kedorlaomera, który stłumił bunt władców Doliny Jordanu i tylko interwencja Abrahama pozwoliła odzyskać jeńców i majątek – nie ma jednak mowy o pokonaniu samego Koderlaomera czy pozostałych jego koalicjantów. Przybysze nadal mogli być szpiegami, choć musieliby by być idiotami, by rzucać się w oczy.


Po interwencji Aniołów tłum nie do końca po prostu „ślepnie”. Jak pisałem na blogu: „Pada tu słowo סַנְוֵר, sanwēr, sanwer czyli przypadłość, która pojawia się potem tylko raz, w 2 Krl 6, 18 gdy Elizeusz bierze w niewolę oddział Aramejczyków wymadlając u Boga, by zamknął ich oczy. Wrogi oddział, wysłany by pojmać proroka, grzecznie idzie za nim do miasta, przekonany, że podążają za anonimowym przewodnikiem i znajduje się w szczerym polu, po czym po otwarciu oczu odkrywają, że są w środku Samarii. Tak więc ślepota sodomitów zapewne też nie była całkowitym zanikiem wzroku, ale raczej niezdolnością do znalezienia tego, czego szukali. Widzieli mury, widzieli siebie nawzajem, ale nie mogli znaleźć drogi wejścia do domu Lota.”


Sam opis też nie pasuje do wybuchu broni jądrowej. Mowa jest o opadzie, deszczu, użyto tu słowa oznaczającego spuszczenie czegoś z nieba. Mógł to być meteoryt, który rozpadł się w atmosferze na wiele kawałków. Teoria jednak, zamiast wykorzystać bardziej precyzyjne bronie znane ludzkości, choćby napalm, sięgnęła po gruby kaliber, który nie musiał dawać odpowiednich efektów. By zniszczyć precyzyjnie cele, jakimi były buntownicze skupiska ludzkie, bardziej opłacało się użyć pocisków rakietowych, które nie zatruwają terenu ani nie prowadzą do powstania radioaktywnej chmury.


Tym bardziej, że według Biblii nie mówimy o byle czym, ale o regionie, który był żyzny jak ogród Eden. Dla starożytnych to było wzmocnienie, jak straszliwy jest los regionu, który był wrogi Bożemu prawu, że przedtem podobny do raju, odtąd jest już tylko polem pełnej słonej wody. Owszem, zniszczenie tak wspaniałego regionu w ramach buntu mogło być metodą zastraszenia pozostałych „poddanych”, swoistą demonstracją siły.


Możliwe, że zięciowie Lota albo byli w tym tłumie, albo nie mieli w tym momencie nic do gadania, gdyż byli gdzie indziej. Nie ma mowy o ich zgodzie na takie działanie w jednym czy drugim wypadku, gdyż i tłum odrzucił córki Lota, jak i Lot jako głowa rodziny nie musiał pytać ich o zgodę.


Lot nie zamieszkał od razu w jaskiniach, ale najpierw udał się do Soaru, którego ocalenie wyprosił. Stamtąd też jednak musi uciekać, nie wiemy czemu. Może i na nie potem spadła zagłada. Nie wiemy, czy miasto to konkretnie przetrwało dalej, ale miejsce jest wspominane w opisie granic Ziemi Obiecanej w Pwt 34. Po jakimś okresie pomieszkiwania w Soarze ojciec z córkami osiadł w jaskiniach – dlaczego? Bo jaskinie to normalne miejsce schronienia na pustyni, nie muszą być głębokie, byleby wnęka w zboczu chroniła przed ciekawskim wzrokiem oraz można było (albo korzystając z jaskiniowego mikroklimatu albo możliwości zabudowania wyjścia) przeczekać tam zimno nocy albo pory roku. Pasterze wykorzystywali je jako schronienie dla bydła. Mamy wiele przypadków, gdy wojsko w polu nocowało w grocie, albo gdy uciekinierzy kryli się właśnie tam. Przypomnijmy tu choćby sytuację, gdy Saul, polując na Dawida wchodzi do jaskini, by „ukryć sobie nogi”, czyli po prosu „załatwić się”. Nie wie jednak, że w tej samej jaskini kryje się Dawid, który jako zbieg ma teraz okazję „załatwić go”, z czego jednak nie korzysta (1 Sm 24).


Tym samym użycie jaskini nie jest jakimś kuriozum, tłumaczącym się jedynie ukryciem przed promieniowaniem. Poza tym, dlaczego dopiero po pewnym czasie? Przecież sama fala zniszczenia, która spowodowałaby tak wielkie zniszczenie musiałaby dosięgnąć miasteczka. Tu mowa o usunięciu jedną eksplozją wielkiego obszaru. Dodajmy do tego huk wybuchu, falę uderzeniową i wstrząs… Tego nie mamy w opisie zagłady Sodomy i Gomory, mamy deszcz ognia i siarki, od którego mogły zapalić się okoliczne doły smolne, wspomniane w Rdz 14…

Teoria IX
Jezus był półkosmitą…

Według podanej przez Atora teorii Jezus był efektem eksperymentu obcych, którzy wszczepili Matce Bożej zarodek obcego i nie zdążyli go wyciągnąć na czas, bo pacjentka zbiegła, a potem ochronili ją trzej królowie, przedstawiciele innej rasy kosmitów, a cuda Jezusa są efektem albo właściwych kosmitom przymiotów albo skutkiem użycia darów kosmicznej technologii, złożonych przez „mędrców”.

Ator pokazuje tu w detalach braki podstawowego teologicznego wykształcenia. „Ci aniołowie, którzy zwiastowali Maryi, po prostu zrobili jej implementację”…
Jeden anioł, Gabriel, zwiastował Maryi. Ok, zwalmy to na materiał „z głowy”. To się aż ciężko komentuje… To praktycznie zredagowanie Ewangelii na nowo, poprzez zastąpienie elementów teologicznych i mistycznych a także symbolicznych ufologią.


Jak pisałem we wpisie Magowie, królowie, mędrcy? Wielka zagwozdka na Święto Epifanii:
„W Mt 2,1 czytamy, że do Jezusa przybyli „magoi apo anatolon”. Gdy mówimy o przybyszach jako o magach, wchodzimy w krąg autorów greckich i grecko-rzymskich, dla których magus był przedstawicielem kultury perskiej czy partyjskiej. Jeśli przychodził jakiś dziwny kult, to ze wschodu.
O magach pisali i Heraklit i Herodot. Ten drugi wspominał bunt, jaki w momencie kryzysu w Persji wzniecili dwaj bracia magowie, zabici w końcu przez Cyrusa. Przyjmuje się, że słowo „magos” było określeniem najpierw kasty perskiej, z której wywodził się Zaratustra, a potem każdego wyznawcę dziwnego dla hellenów kultu perskiego. „Magos” jako określenie czarownika i „magika/magia” jako określenie czarów wyparło greckie „goes” i „goetia”.
Byli więc uczonymi, mędrcami.”


Tu jest niewykorzystany potencjał, ale to wskazuje, że twórcy teorii nawet do końca nie wiedzą na co się powołują, a jedynie ogólnikowo starają się wiązać co się da z kosmitami.


Teoria X
Ogród Eden jako ośrodek bioinżynieryjny obcych


Co do nr 10. za smarka czytałem taki komiks, na bazie tej teorii. Jest stara jak świat, odkąd ktoś wpadł na pomysł odwiedzin z kosmosu. To tyle, co można powiedzieć o tej teorii, zakładającej, że kosmici zrobili WSZYSTKO na ziemi. Bo nie ma co komentować. Ufolodzy jak zobaczą pinezkę na ziemi uważają, że to narzędzie do instalacji chipu w stopie. Od dawna chcą widzieć działanie Boga jako działanie wysłanników kosmicznych ras.


Podsumowując, to nie są teorie z Biblii. Są to teorie, które opierają się na tym, że ktoś swoje poglądy narzuca na Pismo Święte, uznając, że będzie ono prawdziwsze, gdy będzie zgodne z tymiż poglądami. Nie jest to rzeczą nową, gdyż wiele „Ewangelii” powstało, gdy chrześcijaństwo zaczęło się popularyzować i ruch gnozy albo chciał się z nim utożsamić, albo to chrześcijanie chcący być gnostykami tworzyli różne dzieła. Niekiedy były to raczej zbiory ludowej tradycji, jak Ewangelia Dzieciństwa Tomasza, ukazująca cuda Jezusa w okresie dziecięcym, w tym cudowne zgony i wskrzeszenia które na pewno wryłyby się w pamięć mieszkańców Nazaretu i nie pytaliby oni „Skąd u Niego ta mądrość i cuda?” (Mt 13,54).


Dodatkowe interpretacje tekstu biblijnego powstawały od zarania jego dziejów, chcąc wyjaśnić w sposób tolerowalny dla danej grupy, dlaczego do tego czy innego zdarzenia doszło lub próbując rozwiać wątpliwości, co działo się w miejscach poza uwagę autora, jak na przykład opisując pobyt Abrahama w zaświatach, czy niebiańską karierę Henocha, który miałby stać się aniołem Metatronem.


Tak samo było w nowotestamentalnych wspólnotach, gdy gnostycy chcieli wkręcić Jezusa w swoją ideologię albo już chrześcijanie chcieli pogodzić swoją wiarę z modnym poglądem. Czym to się różni od ufologów, widzących w Jezusie efekt bioinżynierii szaraków, albo w chrześcijanach chcących tłumaczyć nauczanie Jezusa w duchu New Age? Niewieloma detalami, poza wiekiem powstania.

Atora herezyje historyczno-religijne, cz. 2. Teorie II-V.

Kontynuujemy analizę teorii spiskowych dotyczących Biblii przedstawianych przez youtube’owego tropiciela teorii spiskowych, Atora na jego kanale wideoprezentacje. Poprzednio omawialiśmy wersję dziejów chrześcijaństwa jako wirusa społecznego, który miał uczynić z biedaków pokornych, nieczułych na przepaść dzieląca ich i bogaczy.

Idziemy zatem dalej, dziś robi się kosmicznie…

Teoria II
Wieża Babel jako element kosmicznego systemu obrony Ziemi
.

Po pierwsze: przyczyną, dla której doszło do pomieszania języków było to, że ludzie po Potopie mieli się rozejść, mieli od nowa zaludnić ziemię. Zamiast tego zaczęli budować miasto i wieżę, by już nigdy się nie rozdzielać. Dlatego mieli zamiar zbudować wieżę „do niebios”, by była im znakiem, czymś, co jednoczy.

Bóg interweniuje, gdyż ludzkość potrafi coś zrobić, ale działa w złym celu. W efekcie, nie ma granic tego, co mogą zrobić razem, więc mogą pokusić się o dowolną bezbożność. Ponadto wieża do nieba miałaby jedną zaletę: byłaby ponad wierzchołkami gór, więc może jej szczyt przetrwałby kolejny Potop.

Według teorii spiskowej, miałby to być swoisty kosmodrom, a sam Ator porównuje tu widok wystrzeliwanej rakiety do widoku zniszczenia konstrukcji przez potężne, nieziemskie moce. Rzecz w tym, że wieża Babel nie została zniszczona w chmurze ognia i dymu. Siarka i ogień spadły na cztery miasta w Dolinie Jordanu: Sodomę, Gomorę, Admę i Seboim (piąte, Soar, ocalił, być może nie na długo, Lot, wybierając je na miejsce schronienia). Nie ma mowy o zniszczeniu wieży. Mowa jest w Rdz 11, 8 o tym, że ludzie nie dokończyli budowy.

Jest to jednak natura teorii spiskowych, że bazują na nieznajomości tematu i niechęci do sprawdzenia prostych faktów. Dziwne, że w ogóle musieli budować to ludzie.

„W standardach starożytności, gdy budowano kilka pięter max i to te „kilka” to było raczej dwa, no może trzy, a raczej nie pięć-sześć”.

Ziggurat E-temenanki w Babilonie mógł mieć 90 metrów wysokości… (dla porównania: wg polskiego prawa od 55 m wysokości zaczyna się „wysokościowiec”). Tyle ma Gdański Zieleniak. Była to olbrzymia konstrukcja, która imponowała podróżnikom z Izraela, była rozsławiana przez przybywających do Jerozolimy, a co gorsza – górowała nad miastem, do którego sprowadził przymusowo Żydów Newuchedeneccar, Melech Bawel, czyli „Nabuchodonozor, król Babilonu (por. Dn 1, 1). Piramida Cheopsa ma 139 m wysokości…

Prom kosmiczny zaś… No, nie jest tak imponujący. Amerykańskie wahadłowce miały po 37-51 m długości. Zewnętrzny zbiornik paliwa miał np. 47 m ale był stawiany nieco wyżej/do przodu, a rakiety startowe niżej/do tyłu, przez co „zestaw” wydawał się wyższy. Owszem, kosmici mogli startować większym statkiem, ale Ator pokazuje tu nieznajomość realiów i możliwości technicznych w danej epoce, nie według twórców teorii spiskowej, ale jego samego.

Ator podaje dwie wersje, dlaczego miałaby by powstać wieża Babel:

– podteoria 2a: zniszczenie meteorytu/asteroidy. Rozbicie ciała na wiele mniejszych może spowodować, że nic na ziemię nie spadnie, bo wszystko spali się w atmosferze, a nawet jeśli coś spadnie, Ziemia musiałaby być zaludniona podobnie do obecnych czasów, by było kilka procent szans na lokalną, wiejską katastrofę i kilka promili na uderzenie w miasto, a kilka ułamków procenta, że trafiłoby w miasto, a i to bez większych szans.

– podteoria 2b: opuszczenie Ziemi przez kosmitów na pokładzie statku kosmicznego. Tu jest nieco więcej sensu w zaangażowaniu lokalnej ludności, gdyż jeśli trzeba było wrócić, to i środki i możliwości technologiczne mogły być niewielkie (na przykład na zbudowanie rusztowania do startu, ale bez podpór, stąd „silos” w postaci zigguratu).

Sama idea próby skopiowania maszyny za pomocą kamieni i cegieł też wydaje się mizernie logiczny, zwłaszcza, gdy wiedziano, że kamienie nie latają i nie ma cudownego napędu. [pmadto znamy symbolikę zigguratu, swoistych „schodów do nieba”, albo „nieba na ziemi”. Ale najpierw trzeba ziggurat połączyć z wieżą Babel. I tu byłoby inne pole do bujania w obłokach, na przykład uznać sztuczną górę za próbę odtworzenia statku albo podestu startowego jako miejsca spotkania z kosmitami-bogami, podobny do kultów cargo, czyli wyspiarskich wspólnot, które budowały lądowiska dla samolotów, bo zakładały, że biali ściągają tych boskich posłańców właśnie w ten sposób.

Motyw odrzucenia przez Boga-kosmitę budowniczych z powodu zaangażowania i możliwości budowy takiej konstrukcji i poczucie zagrożenia potencjałem rasy służebnej wydają się dziwne, o ile Ziemia miałaby być czymś więcej niż albo miejscem przypadkowego lądowania albo obszarem do ewakuacji z powodu wojny między rasami ufoków (teoria platformy startowej).

Teoria III
Arka Noego jako radiostacja do kontaktu z Bogiem-starożytnym kosmitą.
Chyba miała tu być mowa o Arce Przymierza. Tu rzeczywiście, Bóg przemawiał znad wieka przebłagalni (Wj 25, 22), a dotknięcie jej groziło śmiercią. Tak było w przypadku Uzzy, który zmarł, gdy w trakcie wprowadzania Arki do Jerozolimy podtrzymał ją, gdy szarpnęły woły (2 Sm 6, 6-8). Umarł jednak śmiercią natychmiastową, a nie w efekcie czegoś, co dawałoby oznaki choroby popromiennej.

Dodajmy, że Arkę noszono na drągach z obitego złotem drzewa akacjowego. Nie była to zbyt wielka odległość, by cokolwiek powodującego skażenie radioaktywne nie zaszkodziło Lewitom. Nie dochodziło tu więc raczej do wycieku z atomowego kosmicznego radia.

Szaty arcykapłańskie są opisane jasno, są wykonane z purpury, zdobione złotem, z dodatkiem ozdobników w postaci jabłka granatu z purpury naprzemiennie z dzwonkiem. Do tego dochodzi diadem, ale przede wszystkim napierśnik z dwunastoma różnymi szlachetnymi kamieniami, symbolizującymi dwanaście pokoleń Izraela, czyli Napierśnik Sądu („pektorale wg Tysiąclatki”), w nim zaś umieszczone są kamienie wróżebne, urim i tumim. Ten element okrycia klatki piersiowej rzeczywiście wydaje się nieco fantastyczny, ale ma rolę symboliczną, a kamienie w nim – wróżebną. Tu więc teoria spiskowa ma pewien punkt zaczepienia.

Arka nie miała funkcjonalności jedynie komunikacyjnej. Jako radiostacja nie rozdzieliłaby wód Jordanu (Joz 3), nie obaliłaby posągu Dagona (1 Sm 5). Poza tym, Żydzi mieli tradycję, co w tej skrzyni się znajdowało (m.in. tablice Przymierza, laska Mojżesza, kamienie pobrane po przeprawie przez Jordan). Zaglądali tam od czasu do czasu, by coś dołożyć i pewnie zauważyliby jakąś wydzielinę 😉

Teoria IV
Kod Biblii.

Tu nie ma sensacji. Tak obszerny i znany na całym świecie tekst musiał zostać kiedyś uznany za „formułę wszystkiego”. Rzecz w tym, że nie mamy dostępu do „oryginalnej wersji Biblii”, a to ze względu na samą epokę, w jakiej ona powstała. Powstała w czasach, gdy nie było kserokopiarek, a ich najbliższym odpowiednikiem byli kopiści. Nieraz, gdy trzeba było coś szybko przepisać na wiele egzemplarzy (nowe prawo do rozesłania po prowincjach, list do kilku osób, jedną księgę Biblii do kilku wspólnot) jeden facet czytał, a np. pięciu-dziesięciu pisało. Popełniali oni błędy, więc najpewniejsze było indywidualne kopiowanie, najlepiej pod nadzorem „drugiego oka”. Prosty detal: w Biblii Hebraica Stuttgartiensia w w wersie Rdz 9, 7 („Wy zaś bądźcie płodni i mnóżcie się; zaludniajcie ziemię i miejcie nad nią władzę”, wtekście głównym mamy: וְאַתֶּם פְּרוּ וּרְבוּ שִׂרְצוּ בָאָרֶץ וּרְבוּ־בָהּ, wᵉ᾽attem pᵉrȗ ȗrᵉḇȗ śirṣȗ ḇā᾽āreṣ ȗrᵉḇȗ-bāh, we-attem peru u-rewu sircu ba-arec u-rebu-bah: „A wy bądźcie owocni i rójcie się na ziemi i zaludniajcie ją”… Bez władzy… Jedynie niektóre manuskrypty (o czym informuje przypis) mają zamiast וּרְבוּ, ȗrᵉḇȗ, u-rewu wersję וּרְדוּ, ȗrᵉḏȗ, u-redu – od czasownika רָדָה, rāḏāh, rada – „rządzić”.

Takich różnic jest znacznie więcej, gdyż nie dostaliśmy Pisma w jednym, cudownym egzemplarzu, ale poprzez wiele wspólnot i wieloma drogami. Co więcej, niektóre wyznania mają inne kanony. A jeśli kawałek kodu jest w uznawanym za niekanoniczny przez protestantów liście apostolskim? Albo w greckim tekście Księgi Daniela? Nie da się dojść do tekstu pierwotnego „Starego Testamentu”, bo i on sam powstał zapewne gdzieś dopiero po powrocie z niewoli babilońskiej, a śladów rozmaitych mniej lub bardziej udanych redakcji mamy od groma.

„Biblia przewidział dojście do władzy Adolfa Hitlera, II wojnę światową”. Nie wiem na jakiej podstawie te rewelacje, ale podobnie zrobiły też grupy zwolenników tysiąca różnych wróżbiarzy i magików, a to tylko dlatego, że gdy znamy przebieg wypadków i chcemy szukać ich zapowiedzi w poprzednich wiekach, to na 99% procent je znajdziemy, nawet jeśli ich tam nie ma, bo chcemy to znaleźć.

Teoria nr V
Jezus miał żonę

„Ewangelia wg Marii” (w domyśle, bo tego w tekście, zachowanym w strzępkach, nie ma „Magdaleny”) to apokryf, czyli pismo odrzucone przez Kościół jako nienatchnione lub po prostu heretyckie. Takich pism było sporo, gdyż nie jest nowością, że jak ci Biblia nie pasuje, to twierdzisz, że masz własną, lepszą. Gnoza zaś została przez Kościół jako taka odrzucona właśnie z powodu odrzucenia świata materialnego, w tym płciowości.

„Bardzo gnoił, przez wiele lat utożsamiał ją z tą prostytutką”… Rzecz w tym, że ta prostytutka (Łk 7) nie jest postacią negatywną. Jest postacią, która okazuje Chrystusowi należną cześć, podczas gdy gospodarz nie podał nawet wody do obmycia nóg. Ponadto, to utożsamienie pojawia się późno, choć łączono jawnogrzesznicę z Marią, siostrą Łazarza na podstawie J 11, 2, ale dopiero w wieku VI po Chr. św. Grzegorz Wielki w jednej z homilii uznał te trzy kobiety za jedną. To dawno po powstaniu Ewangelii wg Marii i daleko poza tym kręgiem kulturowym i teologicznym.

Sama Maria Magdalena towarzyszy Jezusowi przez całe nauczanie, dalej niż jakikolwiek (poza Janem) Apostoł, a w Ewangelii wg św. Jana w rozdziale 20. ma własny dialog ze Zmartwychwstałym, przed wszystkimi Apostołami. To jest gnojona postać? Patronka dominikanów? Wymazana z Biblii „Apostołka Apostołów”? Dopiero teorie spiskowe każą spojrzeć tu inaczej, nadać postaci rysy, jakie winien nadać jej Kościół, gdyby rzeczywiście kierował się zasadami tejże teorii.

Wracamy tu do relacji Rzymu i chrześcijaństwa. Rzym był równie patriarchalny jak wschód, gdzie powstawała Biblia, a nawet bardziej, co zauważył Ator. Jednak sam fakt posiadania żony nie czyni roli kobiet wysoką. Mojżesz miał żonę, a nie było kapłanek. Salomon miał żon TYSIĄC (por. 1 Krl 11,3). Wracamy tu do teorii przestawienia relacji nie na gruncie formalnym, ale osobistym. Kobieta zyskiwała inną godność niż w pogańskim Rzymie przez teologię biblijną. Jan Chryzostom, biskup, wykształcony w pogańskiej szkole retoryki, pragnący żyć jak mnich pisał do mężów, mówił o poddaństwie kobiet wobec mężów:
„Chcesz, by ci żona była poddana jak Chrystusowi Kościół? Troszcz się i ty o nią, jak Chrystus o Kościół. Choćby trzeba było oddać za nią życie, dać się rozerwać na części, choćby cokolwiek innego znieść, nie wahaj się!” (Św. Jan Chryzostom, Homilie na List do Efezjan, XX ,2).

Czy dziwnym byłoby, gdyby kaznodzieja nie miał żony? Nie mamy informacji o wielu prorokach, by mieliby oni małżonki, czy partnerki innego rodzaju. Celibat nie był wtedy niczym nowym, weźmy pod uwagę na przykład Jana Chrziciela.

Problem pojawił się paradoksalnie, wraz z dechrystianizacją Kościoła, a dokładniej „z jego wtopieniem w kultury”. Najpierw była to kultura rzymska, potem doszło do rozpadu na kulturę bizantyjską i zachodnią. Kościół przejął zwyczaje i tradycje danych ludów, nieraz tłumacząc je Biblią, zamiast tworzyć obyczaje bazujące na Biblii i tradycji Kościoła. Do tego doszedł
Maria Magdalena nie pojawiła się „nagle” pod krzyżem. Cały czas była przy nim. I nie ma mowy o tym, że nie była uczennicą Jezusa. Gdy mówimy o ludziach, którzy szli za Jezusem, mamy kilka podziałów. Najważniejszy to „Dodeka”, „Dwunastu”, zwanych przeważnie Apostołami, którzy byli objęci najbardziej zaawansowaną katechezą, ale też w tym gronie byli wyróżnieni: Piotr, Jan i Jakub Starszy. Pozostali byli uczniami, a ich liczba była zmienna, nieraz odchodzili, gdy Jezus mówił coś nie po ich myśli, jak w J 6, gdy nauczany lud rozchodzi się, bo usłyszał o jedzeniu ciała i krwi nauczyciela. Maria Magdalena była zawsze, odkąd Jezus uwolnił ją od siedmiu złych duchów.
„Gnojona i marginalizowana postać”?

Kolejna część: Boża atomówka na Sodomę

Jeden Testament, trzy religie? No, nie do końca. Ale od początku.

Pomysł na wpis podrzuciła mi Daria. Pozdrawiam.

Jak to się stało, że trzy wielkie religie (chrześcijaństwo, judaizm, islam), choć mają wspólny rdzeń tak się różnią? Teoretycznie łączy nas Stary Testament, dzieje patriarchów, proroków, królów… No, właśnie nie do końca. Zacznijmy od samego pojęcia „Stary Testament”.

Jest ono wybitnie chrześcijańskie, gdyż zakłada istnienie Nowego Testamentu. Podział na Vetus Testamentum, czyli księgi uznawane przez judaizm i Novum Testamentum, czyli te dotyczące Jezusa Chrystusa, Jego orędzia i nauczania, a także dziejów Kościoła. Ale po kolei. Jak Stary Testament widzi sam judaizm?

Oczywiście, żydzi nie używają nazwy „Stary Testament”. Gdy mowa o całości pism używa się słowa Tanach, albo Tanak, co jest skrótowcem od T-N-K, תנך, oznaczającego po kolei Prawo (תּוֹרָה, Tȏrāh, Tora), Proroków (נְבִיאִים, Nᵉḇȋ᾽ȋm, Newijim) i Pisma (כְּתוּבִים, Kᵉṯȗḇȋm, Ketuwim). Kluczowa jest Tora, czyli Prawo Mojżeszowe, zawarte w księgach Rodzaju, Wyjścia, Liczb, Kapłańskiej i Powtórzonego Prawa. Prawdopodobnie przed judaizmem istniała religia określana niekiedy jako mozaizm, czyli „mojżeszyzm”, a sam kult czy ogólnie uznawanie Boga Abrahama za bóstwo JHWH zataczał szerszy krąg niż sama rodzina patriarchy.

Pamiętajmy, że choć tradycja judaistyczna i chrześcijańska twierdziły, że autorem całego Pięcioksięgu jest Mojżesz, o tyle wszystko wskazuje na to, że sam tekst podlegał redakcji później. Judaizm kształtował się przez długie wieki i można wyznaczyć tu kilka punktów:

opuszczenie Egiptu przez Hebrajczyków – zarodek narodu, zjednoczonego wokół jednego Boga,
podbój Kanaanu – zajęcie swojego miejsca na mapie, okrzepnięcie cywilizacyjne,
ustanowienie monarchii i centralizacja kultu w Jerozolimie – typowa dla rządów standaryzacja praktyk, ale też dynastyczne mieszanie się z rodami i kultami pogańskimi,
podział polityczny i religijny na Izrael (10 plemion, państwo północne, stolica w Samarii) i Judę (2 plemiona, państwo południowe, stolica w Jerozolimie) – rozejście się młodego dość narodu na dwie frakcje, różne też pod kątem wyznawanej wiary, zwłaszcza w kwestii roli Jerozolimy jako świętego miasta,
upadek Izraela, a potem Judy, deportacja elit do Babilonu i zburzenie pierwszej świątyni – klęska spowodowana według proroków grzechami ludu i władców, zmuszająca ich do życia w obcym kraju, gdzie wiara istnieje jako jedna z wielu i z racji swej wyjątkowości, wymagała obrony,
powrót, odbudowa świątyni i reformy religijne – prawdopodobnie w tym okresie ukształtowała się Tora w jej brzmieniu jakie mniej-więcej znamy dziś. To efekt prób odtworzenia dawnego kultu i dostosowania go do potrzeb wspólnoty złożonej z repatriantów z Babilonu i tych, których przodków nie deportowano.
okres hellenistyczny, wojny machabejskie – podboje Aleksandra Wielkiego zaowocowały nowym rozkwitem pogaństwa, a także rządami władców niechętnych monoteizmowi. Próby przekształcenia wiary w JHWH w wiarę w Zeusa zaowocowały buntem, który dał Żydom pewną niepodległość.

Nie na długo. Za czasów Jezusa Judea była prowincją rzymską, rządzili nią po części urzędnicy średniego szczebla, a po części zhellenizowani królowie pokroju Heroda Wielkiego czy jego syna, Antypatra. Judaizm zaś poszedł w kilku kierunkach.

Pierwszy to faryzeusze i uczeni w Piśmie, badacze i interpretatorzy Pisma i tradycji. Była to grupa, z która najczęściej Jezus polemizował, głównie dlatego, że mieli ze sobą najwięcej wspólnego. Wierzyli w byty pośrednie (Aniołów i demony), zmartwychwstanie ciał, a także w to, że nie wszystko, co Bóg powiedział jest w spisanej Torze. Kultywowali tak zwaną Torę ustną, zestaw tradycji i przepisów, rzekomo przekazany Mojżeszowi na Synaju i (choć niespisany) wciąż ważny. Z racji na ścisłe zasady czystości i nieczystości, uważali pogan za nieczystych i raczej nie byli sympatykami Rzymian.

Drugi to saduceusze, bardziej skąpo opisani, choć zwykle bogato ubrani – w szaty kapłańskie. To stronnictwo skupiało się na roli świątyni, ofiar i przepisów kultycznych, jednocześnie mniej krytycznie podchodząc do okupacji rzymskiej, o ile ta pozwalała na kontynuację rytuałów. Nie wierzyli w zmartwychwstanie, a wiarę w anioły i demony uznawali głównie za herezję.

Kolejna droga to sykaryjczycy, czyli ruch już otwarcie rebeliancki, chcący obalić władzę okupanta poprzez terror. Zapewne do nich należał Barabasz, skazany za rozruchy i zabójstwo (Łk 23,19).
Osobną kategorią są esseńczycy, kojarzeni ze wspólnotą znad Morza Martwego. Prawdopodobnie przyłączyli się oni do powstania antyrzymskiego na przełomie lat 60. i 70. I w. po Chr. i stąd zanik tego ośrodka.

Mamy też oczywiście różnych proroków, takich jak Jan Chrzciciel, wywodzący się z rodu kapłańskiego, ale jednak działający poza Jerozolima, na pustyni (choć jemu przypisuje się pokrewieństwo z esseńczykami).

I nadszedł rok 70. po Chr. wojska rzymskie zdobyły miasto i zniszczyły świątynię. Trwające od czterech lat powstanie ciągnęło się jeszcze do 73. r. po Chr. Na mapie religijnej zostali niemal wyłącznie faryzeusze. Pozostałe grupy zeszły na boczny tor i musiały się podporządkować nowym zasadom życia żydowskiego w pogańskim świecie. Zaczął się okres walki o zachowanie religijnej tożsamości. Centralne miejsce zajmowała już nie Świątynia, a synagoga, w której czytano Pismo, przechowywano uroczyście zwój Tory, a wśród jej wiernych odbywały się święta.

Synagoga gromadziła ludzi, wyznaczając poprzez święta rytm tygodnia i roku i poprzez postać rabbiego wyznaczała krąg wiernych. Jej przełożony miał możliwość wykluczania niewiernych lub heretyków. Niekiedy, jak w IV w. po Chr. w Antiochii synagogi stawiały na reklamę, ściągając prozelitów z chrześcijaństwa i pogaństwa.

Jednocześnie już po zburzeniu świątyni, w czasie tak zwanego synodu w Jawne (choć mogła to być po prostu dłuższa tradycja zapoczątkowana w tym mieście) zaczął się proces tworzenia nowych przepisów, nowych tradycji. Ustalono na nowo kanon Pisma, niekiedy ostro debatując nad danymi księgami. Ciekawy jest tu przypadek Pieśni nad Pieśniami, która to będąc erotykiem, zawiera wzmiankę o Bogu tylko raz i to w metaforze gromu („ogień Pański”). Wybroniła się dzięki wstawiennictwu jednego z uczonych, który ogłosił, że „brudzi ona ręce” (w sensie: kto się jej dotknął, musi obmyć ręce, by świętość księgi nie miała kontaktu ze świeckimi sprawami). Odrzucono jednak teksty greckie, lub też fragmenty greckie ksiąg spisanych głównie po hebrajsku (Księga Daniela, cała Księga Tobiasza). Nad Pismem debatowano i dyskutowano zażarcie, tworząc nie tylko listę uznawanych ksiąg, czy przepisy, ale też pewną kulturę debaty, system myślowy, skupiony bardzo często na autorytecie rabbiego. Rozwijał się inny niż u chrześcijan mistycyzm, inna literatura, inna filozofia.

Największym jej przedstawicielem jest Talmud, powstały z Miszny (מִשְׁנָה, Mišnāh, Miszna) komentarza do Pisma, z komentarzem do tego komentarza, Gemarą (גמרא, Gemara) i obudowany komentarzami wielkich uczonych.

Powszechniejszy jest Talmud Babiloński, choć inna wersja powstała też w Ziemi Świętej i jest nazywana Talmudem Jerozolimskim. Ta księga wysunęła się na czoło w użyciu, jako napisana w bardziej znanym języku (Gemarę spisano po aramejsku, Misznę i Tanach głównie po hebrajsku) i zawierająca praktyczne zastosowania przepisów, nawet tak odległych jak te zwalczające kulty kananejskie. Zapewne w nich rytualnie gotowano koźlę w mleku jego matki.

Wpadlibyście na to, by z nakazu „Nie będziesz gotował koźlęcia w mleku jego matki” wyciągnąć wniosek, że:
– należy stosować osobne naczynia do potraw mięsnych i mlecznych,
– odczekać pewien czas między posiłkami mięsnymi a zawierającymi mleko,
– nie należy łączyć mięsa i mleka w jednym posiłku?

No, nie. To efekt bardzo długiej tradycji prób zaaplikowania zasady związanej zapewne z kultami pogańskimi, obejmującymi rytuał gotowania martwego potomstwa w tym, co powinno go wykarmić z rzeczywistością ludzi, którzy takich kultów nie znali. Nie chciano niczego ze słowa Bożego utracić jako niepotrzebnego, ale zachowywano je w rozumieniu praktycznym.

Większy nacisk niż u nas przykładano do postaci patriarchów, rozbudowując ich dzieje w w haggadach, pobożnych opowiadaniach i filozoficznych działach pokroju Kabały. Zdziwilibyście się, ile z nich trafiło do popkultury. Kojarzycie księgę Ain Sof Aur z pierwszego „Wiedźmina”? Ain Sof to według Kabały Bóg rozumiany jako manifestujący się w stwarzaniu duchowego świata.

To bardziej duchowe i mistyczne sprawy. Praktycznie niewątpliwie były stosunki z innymi religiami w tym, z chrześcijanami. O tym już w kolejnej części.

Przymierze Abrama z Bogiem (Rdz 15). Komentarz do Księgi Rodzaju, cz. 23.

poprzednia część

2. Przymierze

Punktem zwrotnym w historii Abrama jest przymierze, jakie zawiera on z Bogiem. To zalążek wszystkich kolejnych przymierzy, gdyż nie jest już zawierane z całą ludzkością, jak było w przypadku pierwszych ludzi i rodziny Noego, ale z konkretnym człowiekiem i jego domem, bez wzmianki o wszystkich innych. Nie jest nim objęty Lot, ani nawet Mamre. Z tego wybraństwa narodzi się naród Izraela, a z niego wichry historii przeżyje plemię Judy, z którego wywodzi się Chrystus, co da początek chrześcijaństwu, ludowi Nowego Przymierza.

2.1. Potomek

Po tych wydarzeniach Pan tak powiedział do Abrama podczas widzenia:
«Nie obawiaj się, Abramie,
bo Ja jestem twoim obrońcą;
nagroda twoja będzie sowita».
Abram rzekł: «O Panie, mój Boże, na cóż mi ona, skoro zbliżam się do kresu mego życia, nie mając potomka; przyszłym zaś spadkobiercą mojej majętności jest Damasceńczyk Eliezer». I mówił: «Ponieważ nie dałeś mi potomka, ten właśnie zrodzony u mnie sługa mój, zostanie moim spadkobiercą». Ale oto usłyszał słowa: «Nie on będzie twoim spadkobiercą, lecz ten po tobie dziedziczyć będzie, który od ciebie będzie pochodził». I poleciwszy Abramowi wyjść z namiotu, rzekł: «Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić»; potem dodał: «Tak liczne będzie twoje potomstwo». Abram uwierzył i Pan poczytał mu to za zasługę.
Rdz 15, 1-6

Po wielkim tryumfie nad Kedorlaomerem, bez wskazania czasu, gdzieś w namiocie Abram ma „widzenie”. Słowo to (מַחֲזֶה, maḥǎzeh, machazeh) ma łączność z funkcją proroka jako pośrednika między Bogiem a ludźmi. Pojawia się ono w Piśmie jeszcze trzy razy: dwa razy w ustach Balaama (Lb 24.4,16), gdzie określa on się jako tego, który „ogląda widzenie Wszechmocnego” i raz, gdy mowa o fałszywych widzeniach proroków. Słowo to wyraźnie wskazuje na aktywność wzrokową, pochodzi od czasownika חָזַה, ḥāzah, chazah, czyli „patrzyć, oglądać, cieszyć się widokiem”, ale też jest oddawane w angielskich słownikach jako „to gloat”, czyli m.in. rozkoszować się. Możliwe, że Abram popadł w stan zachwycenia Bożą obecnością znany mistykom jako ekstaza.

Skierowanie słowa ma także znaczenie prorockie. Księga Jonasza zaczyna się od słów: „Stało się słowo JHWH dla Jonasza, syna Amittaja”1. Słowo Boże, które trafia do człowieka ma szerszy i znacznie ważniejszy wydźwięk i domaga się przekazania. Nie jest sprawą prywatną.

Orędzie to zaczyna się od typowego dla teofanii wezwania do odrzucenia lęku. Za nim idzie jednak coś więcej – zapewnienie o Bożej opiece. Pan potwierdza to, co patriarcha mógł sam wydedukować: „Ja jestem tarczą dla ciebie” (אָנׂכִי מָגֵן לָךְ, ᾽Ānōḵȋ māgēn lāḵ, Anochi magen lach). Na cóż jednak bezdzietnemu taka ochrona, skoro jego życie tak długo było bezpłodne i wszystko wskazuje na to, że odejdzie ze świata zostawiając wszystko komuś innemu? Pytanie o sens nagrody, która przypadnie komuś innemu wydaje się zarzutem wobec Boga, jak gdyby oskarżeniem o pogrywanie ze starym człowiekiem. Przynajmniej tak może wynikać z tłumaczenia Tysiąclatki.

Abram pyta jednak Boga: מַה־תִּתֶּן לִי, mah-titen lȋ?, ma-titen li?, czyli nie tyle „Na cóż mi nagroda”, co raczej „Co dasz mi?”, po czym wskazuje na brak potomstwa i to, że dziedzicem (מֶשֶׁק, mešeq, meszek) jego domu będzie Damasceńczyk Eliezer (דַּמֶּשֶׂק אֱלִיעֶזֶר, Dammeśeq ᾽Ĕlȋ‘ezer, Dammesek Eli’ezer). Wobec pewności bezpotomnej śmierci Abram zapisał swój majątek najbliższemu słudze, urodzonemu w jego domu. Patriarcha targuje się z Bogiem sugerując, jaka powinna być ta nagroda: „Nie dałeś mi potomstwa, cokolwiek mi dasz, przypadnie innemu, więc…?” Co więcej, zapewne przypomina Mu też poprzednie obietnice: לׂא נָתַתָּה זָרַע, lȏ᾽ nāṯatāh zāra‘, lo natata zara – „Nie dałeś mi potomstwa”, choć w Rdz 13, 15 pada obietnica, że potomstwo, które będzie zdolne posiąść Kanaan zostanie dane. Można to nawet potraktować jak atak na prawdomówność Boga.

Odpowiedź Boga jest prosta: potwierdza on dane poprzednio obietnice, co tekst wzmacnia formułą „a oto słowo JHWH do niego”, że dziedzicem Abrama będzie ten, kto wyjdzie z jego lędźwi – dosłownie. Padają słowa, אֲשֶׁר יֵצֵא מִמֵּעֶיךָ, ǎšer jēṣē᾽ mimmē‘eḵā, aszer jece mimme’echa, a słowo מֵעֶה, mē‘eh, me’eh oznacza dosłownie brzuch, wnętrzności, biodra. Co już nie tylko wskazuje na potomstwo duchowe, ale też na jak najbardziej biologicznego dziedzica. Gdy czytali to chrześcijanie, zwłaszcza ci krytykujący próby uznawania zbawienia na podstawie pochodzenia biologicznego, ignorowano wyraźnie fizyczny wydźwięk hebrajskiego oryginału.

Po raz kolejny Bóg obrazowo ukazuje skalę obietnicy poprzez odniesienie do stworzenia. Wyprowadza Abrama na zewnątrz i rzuca wyzwanie: „Spójrzże na niebo i licz gwiazdy2”. Jeśli jest to możliwe, możliwe jest także policzenie wszystkich potomków, jakich da mu JHWH. Teoretycznie trzy tysiące widocznych gołym okiem gwiazd to niewiele, jednak gdy widzi się je wszystkie naraz, daje to do myślenia. A w przypadku liczenia Żydzi zakładali możliwość pomylenia się już przy czterdziestu – taką ilość uderzeń zalecała Księga Powtórzonego Prawa (25 , 1-3), więc gdy wyrok nie nakazywał uśmiercić skazanego, bito 39 razy, tak jak św. Pawła, który w 2 Liście do Koryntian pisał: „Przez Żydów pięciokrotnie byłem bity po czterdzieści razów bez jednego” (11, 24).

Tak więc obietnica zostaje doprecyzowana. Potomstwo będzie biologiczne i będzie wyjątkowo liczne. Tekst hebrajski mówi, że וְהֶאֱמִן בַיהןָה וַיַחְשְׁבֶהָ לׂו צְדָקָה, wᵉhe᾽ĕmin ba-JHWH wajaḥšᵉḇeh lȏ ṣᵉḏāqāh, wehe’emin ba-JHWH wajachszewech lo cedaqa. Rdzeń אמן, alef-mem-nun jest dość niezwykły. Od niego wywodzi się słowo אָמֵן, ᾽āmēn, czyli potwierdzenie i zapewnienie że dana sprawa jest pewna. Gdy Jezus w J 5, 19 mówi „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam”, to w grece brzmi „ἀμὴν ἀμὴν λέγω ὑμῖν”, „amen, amen, lego hymin”3 . Jako rzeczownik objawia się w dwóch formach:

-אׂמֵן, (᾽ōmen, omen) oznacza opiekuna, wychowawcę a w formie żeńskiej אׂמֶנֶת, ᾽ōmeneṯ, omenet także mamkę lub niańkę. To osoba, której powierzasz wychowanie dziecka, bo wiesz, że jest pewna, że zatroszczy się o twój najdroższy skarb,

– אֱמוּן, ᾽ĕmȗn, emun czyli „wierny, wierność, ufność”.

Jako czasownik w formie zwrotnej i intensywnej hifil oznacza zaufanie, ale też bycie pocieszonym, czy pewnym – i taka forma występuje w Rdz 15, 6. Abram po kolejnej zapowiedzi utwierdza się w przekonaniu, że zapowiedzi Boga zostaną spełnione. Jest to efekt końcowy dialogu przypominającego targ, stanowiącego ryzyko, ale też dowód relacji bliskości i traktowania Boga jako realnego bytu, nie zaś jakiegoś odległego tworu, który ma wpływ raczej pośredni na losy człowieka. Przeświadczenie, że Bóg czuwa nad nim stało się dla Abrama oczywiste i niezachwiane. Nie jest to jakiś stan, w jaki Abram popadł, ale świadoma decyzja, dzięki czemu może stać się to czymś sprawiedliwym. Pozostaje dopełnić formalności.

Potem zaś rzekł do niego: «Ja jestem Pan, który ciebie wywiodłem z Ur chaldejskiego, aby ci dać ten oto kraj na własność». A na to Abram: «O Panie, mój Boże, jak będę mógł się upewnić, że otrzymam go na własność?
Rdz 15, 7-8

Zanim przejdziemy dalej, porównajmy dwa wersy:

אֲנִי יְהוָה אֲשֶׁר הוֹצֵאתִיךָ מֵאוּר כַּשְׁדִים
᾽ǎnȋ JHWH ᾽ǎšer hōṣē᾽ṯȋḵā mē᾽Ȗr Kašḏȋm
ani JHWH aszer hocejticha me-Ur Kaszdim

Ja jestem JHWH, który cię wyprowadził z Ur Chaldejczyków

Odpowiedzią Abrama jest nazwanie Boga אֲדׂנָי יֱהוִה, ᾽ǎdōnāj JHWH: „Panie mój, JHWH”. W Księdze Wyjścia (20, 2) i Księdze Powtórzonego Prawa (5, 6) Dekalog rozpoczyna się takimi słowami:

אָנׂכִי יְהוָה אֱלׂהֶיךָ אֲשֶׁר הוֹצֵאתִיךָ מֵאֶרֶץ מִצְרַיִם
᾽Ānōḵȋ JHWH ᾽Ĕlōhêḵā ᾽āšer hōṣē᾽ṯȋḵā mē᾽ereṣ Miṣrajim
Anochi JHWH Elohecha aszer hocejticha me-erec Micrajim

Ja jestem JHWH, Bóg twój, który cię wyprowadził z ziemi Egiptu

Formuła ta łączy obie wypowiedzi: ogłoszenie Boga jako tego, kto prowadzi i uznanie go za Pana. Przy czym wersja Abramowa jest tym istotniejsza, że Przymierze jest dwustronne, co odbija się w przykazaniach. Abram jednak zadaje pytanie o swoisty znak, potwierdzenie. Czyta się to jak protokół z jakiejś rozprawy, gdzie jedna strona zapewnia o swoich dobrych chęciach, a druga ciągle domaga się poświadczenia na piśmie i do protokołu.

Abram wiedział, że mowa jest o wielkiej obietnicy, która choćby w jego indywidualnym wymiarze stanowiła o ziszczeniu nadziei całego życia: zyskaniu potomka. Dlatego wobec Boga zachowywał się nieustępliwie, z całym szacunkiem, ale jednak chcąc od Niego uzyskać gwarancję.

Wtedy Pan rzekł: «Wybierz dla Mnie trzyletnią jałowicę, trzyletnią kozę i trzyletniego barana, a nadto synogarlicę i gołębicę». Wybrawszy to wszystko, Abram poprzerąbywał je wzdłuż na połowy i przerąbane części ułożył jedną naprzeciw drugiej; ptaków nie porozcinał. Kiedy zaś do tego mięsa zaczęło zlatywać się ptactwo drapieżne, Abram je odpędził.
Rdz 15, 9-11

Znak jest symboliczny. Na początku Abram ma przygotować cztery gatunki zwierząt:

– jałowicę, czyli „młodą krowę niemającą jeszcze potomstwa”. W hebrajskim jest to עֶגְלָה, (‘eḡlāh, wym. egla). Jest to rodzaj żeński od עֵגֶל (‘ēḡel, wym. egel), czyli cielęcia. Biorąc pod uwagę, że krowa osiąga zdolność płciową w wieku pół roku trzyletni okres jest dość długi i albo wskazuje na specjalne przeznaczenie, albo na bezpłodność.

– koza (עֵז, ‘ēz, wym. ez). Słowo to nie wyraża płci zwierzęcia, wiemy to z formy przymiotnika określającego wiek. Sama nazwa gatunku jest powiązana z czasownikiem עָזַז, ‘āzaz, czyli być silnym, tryumfować.

– baran (אַיִל, ᾽ajil, ajil). Był on powszechnie używanym zwierzęciem ofiarniczym i stąd zapewne jego obecność tutaj. Zwierzę to przewodzi stadu owiec, stąd też np. w Wj 15, 15 mocarze Moabu nazwani są… baranami (אֵילֵי מוֹאָב, ᾽êlê Mȏ᾽āḇ, wym. ejlej Moaw). Jest też symbolem siły, dlatego zalazł miejsce w architekturze jako filar (por. 1 Krl 6, 31, gdzie mowa o „filarach wrót pięciokątnych”: הָאַיִל מְזוּזוֹת חֲמִשִׁית, hā᾽ajil mᵉzȗzȏṯ hǎmišȋṯ, wym. ha-ajil mezuzot hamiszit).

– synogarlica (תׂר, ṯōr, tor, czasem zapisywane jako תוֹר, tȏr, tor – jest to tradycja ortograficzna, bez wpływu na wymowę). W Księdze Kapłańskiej to zwierzę jest zazwyczaj ofiarą ludzi ubogich, zastępstwem za mniejsze bydło (por. Kpł 5, 7, ;14 21). Wyjątkiem jest oczyszczenie z powodu nieczystości związanym z tabu seksualnym. Tu każdy, niezależnie od swojego majątku składa dwie synogarlice lub dwa gołębie (por. Kpł 15.14, 29). Tak samo jest z ofiarą oczyszczenia matki po narodzinach dziecka (Kpł 12, 6), tam jednak razem z barankiem i ewentualnie jako całość ofiary dla ubogich. Z kolei w Księdze Liczb to ofiara oczyszczenia nazyrejczyka, który zaciągnąłby nieczystość z powodu kontaktu ze zmarłym – po czym konieczne jest kolejne poświęcenie na nowy okres nazireatu z droższą ofiarą (por. Lb 6, 10-11).

– młody gołąb (גּוֹזָל, gȏzāl, wym. gozal). Słowo to występuje tylko w tym wersie i w Księdze Powtórzonego Prawa, w Hymnie Mojżesza (Pw 32,11-12):

Jak orzeł, co gniazdo swoje ożywia,
nad pisklętami swoimi (גּוֹזָלָיו, gȏzālāw, gozalaw) krąży,
rozwija swe skrzydła i bierze je,
na sobie samym je nosi –
tak Pan sam go prowadził,
nie było z nim boga obcego.

W innych tekstach o ofiarach mowa o tym, by przynieść młode gołębie (np. w Kpł 1, 14: בְּנֵי הַיּוֹנָה, bᵉnê hajjȏnāh, benej haj-jona). Zatem tłumaczenie z hebrajskiego opiera się na domniemaniu gatunku pisklęcia. Tu przychodzi z pomocą Septuaginta, która w Rdz 15, 9 daje słowo περιστερά, peristera, tak samo jak w Kpł 1, 14.

Pokazuje to, jak starymi tekstami są opis przymierza Abrama z JHWH, a także hymn Mojżesza. Użyto w nich słowa, którego znaczenie zostało zapomniane i wymagało w tłumaczeniu powiązaniu z innym. Możemy jedynie domniemywać, czy tłumacze z Aleksandrii celowo usunęli archaizm, który niczego nie wnosił, czy raczej dostosowali zapis kultycznego zawarcia przymierza do opisu znanego z Księgi Kapłańskiej, podkreślając, że wszystkie użyte zwierzęta były czyste. Także podział zwierząt na części określa występujący tylko w Rdz 15 czasownik בָתַר, bāṯar, batar, „przepołowić”, choć sporadycznie pojawia się on, np. u Jeremiasza jednak tam w pochodnej formie בֶתֶר, beṯer – „część, połowa”.

W kontekście treści przymierza (potomstwo, zapowiedź siły i wskazanie na siłę Boga) dobór zwierząt jest oczywisty: od zwierzęcia bezpotomnego po ofiarę oczyszczenia po porodzie. Wszystkie one poza ptactwem mają być trzyletnie, co określa słowo מְשֻׁלֶּשֶׁת, mᵉšullešeṯ, meszulleszet dla samic i מְשֻׁלָּשׁ, mešullāš, meszullasz dla barana. Trzy osobniki muszą być trzyletnie, co wskazuje na pewne wzmocnienie znaczenia liczby.

Abram przerąbuje jałowicę, kozę i barana, ptaki zaś pozostawia całe. Dlaczego? Jedną z teorii, jest że ptaki nie są elementem takim samym jak reszta zwierząt, ale ze względu na swoje skrzydła symbolizują świadków – Aniołów. Z drugiej strony zawsze gdy mowa o ofierze z ptaków występują one w parach, jak gdyby stanowiły jedno ciało, które zostaje rozdzielone w ramach ofiary. Dodatkowo Abram nie ustawia „jedno naprzeciwko drugiemu”. Mowa o tym, że:

וָיִּתֵּן אִישׁ־בִּתְרוֹ לִקְרַאת רֵעֵהוּ

wājjittēn ᾽ȋš-biṯrȏ liqra᾽t rē‘ēhȗ

waj-jitten isz-bitro liqrat re’ehu

i ustawił męską część na-przeciwko jej bliskiego

Według słownika ks. Briksa רֵעַ, rēa’, rea, oznacza „współplemieniec, rodak, ziomek, towarzysz, krewny, przyjaciel, kochanek, bliźni, ktoś drugi, inny, coś drugiego”. Owszem, możemy powiedzieć, że tu zachodzi to ostatnie skojarzenie – ale w kontekście określenia pierwszej części ᾽ȋš-biṯrȏ oraz użycia słowa liqrat stosowanego głównie w stosunku do spotkania osób na ich ustawienie wskazuje to na relację bliskości. Wskazuje to, że ma dojść do spotkania dwóch partnerów, nie zaś do działania osoby na przedmiocie.

Taka forma zawarcia umowy połączona z ofiarą ze zwierzęcia nie była niczym dziwnym w starożytnym świecie. Z tekstów pozabiblijnych, a konkretnie listu znalezionego w archiwum w Mari wiemy, że niejaki Ibal-Il raportował swoją misję królowi Zimri-Lim tak: „Pojechałem do Aslakki żeby zabić osła między Hanu i Idamaras. Sprawiłem, że źrebię osła został zarżnięte. Ustanowiłem pokój między Hanu a Idamaras”. Zwłaszcza wśród Hetytów takie metody zatwierdzania układów były lubiane, gdyż łączono je z klątwą: strona łamiąca warunki skończy jak to zwierzę. Nie była to czynność stricte religijna, ale symboliczna i nieco magiczna. Taka była treść traktatu między Aszur-nirarim V a Mati’ilu:

To młode jagnię wzięte zostało ze swego pastwiska nie na ofiarę, nie na ucztę, nie na handel; … zostało wzięte by przypieczętować ten traktat między Aszur-nirarim a Mati’ilu. Jeśli Mati’ilu zgrzeszy przeciw traktatowi zawartemu pod przysięgą przed bogami, wtedy, tak jak to młode jagnię, wzięte ze swego pastwiska, nie wróci do do swojego pastwiska, Mati’ilu, razem ze swymi synami, córkami, urzędnikami, oraz ludem jego ziemi… nie wróci do swego kraju, i nie ujrzy tego kraju więcej. Ta głowa nie jest głową jagnięcia, to jest głowa Mati’ilu, to jest głowa jego synów, jego urzędników i ludu jego ziemi. Jeśli Mit’ilu zgrzeszy przeciw temu traktatowi, wtedy tak jak głowa tego młodego jagnięcia jest odrywana, głowa Mati’ilu zostanie oderwana4.

Innym takim przymierzem, już biblijnym jest to, jakie wspomina Księga Jeremiasza a które złamali mieszkańcy Jerozolimy anulując zwolnienie niewolników nakazane prawem roku jubileuszowego (por. Kpł 25, 39-46), występujące w Torze, potem jednak zapomniane i wznowione dopiero w obliczu rychłej klęski w wojnie z Babilonem:

A z ludźmi, którzy przekroczyli umowę ze Mną, którzy nie wypełnili warunków umowy zawartej wobec Mnie, postąpię jak z cielcem, którego oni przecięli na dwie części, by przejść między nimi. Przywódców judzkich, dostojników jerozolimskich, dworzan, kapłanów i cały lud kraju, co przechodził między częściami cielęcia [ofiarnego], wydam w ręce ich nieprzyjaciół i w ręce tych, co nastają na ich życie. Zwłoki ich staną się żerem dla ptaków powietrznych i zwierząt lądowych.
Jr 34,18-20

Zakładając, że treść przymierza miała podobną formę, jak między Aszur-niranim a Mati’ilu wyrok na Jerozolimę stanowił też odniesienie do niego. Możliwe, że mieszkańcy Jerozolimy celowo wybrali tak uroczystą formę, by nadać aktowi wyzwolenia doniosłą rangę przez naśladowanie dzieła Abrama, potem jednak uznali, że show się skończył i trzeba ściągać niewolników z blanków, bo trzeba pozamiatać dziedziniec. To troszkę jak z podejściem, jak wtedy gdy wszyscy rozkoszują się podniosłością słów (wprowadzanych do każdej komedii romantycznej) „nie opuszczę aż do śmierci”, „co Bóg złączył człowiek niech nie rozdziela”, „albo zamilczy na wieki”, tylko po to by w chwili kryzysu uznawać, że małżeństwo to taka sobie relacja a od czegoś rozwody są.

Do tak przygotowanej ofiary zlatują się ptaki drapieżne i padlinożerne, co nie jest dziwne w suchym klimacie. Niedawno zauważono, że aby uzupełnić dietę, do krwiopijstwa posuwają się nawet myszy i króliki, a wśród galapagoskich zięb wykryto ziębę wampirzą5 – ale to tak na marginesie. Świeże i ciepłe truchła musiały zwrócić uwagę całej okolicznej fauny. I musiały śmierdzieć. Weźmy pod uwagę, że nie wiemy ile czasu przyszło Abramowi bronić znaków przymierza przed zakusami הָעַיִט, hā‘ajiṭ, ha-’ajit. Słowo עַיִט, ‘aȋṭ, ajit pojawia się w Piśmie Świętym ledwo osiem razy, a tłumaczone jest zawsze w odniesieniu do ptaków drapieżnych, nie zaś jakichkolwiek innych ścierwojadów, nie wskazuje też na liczbę.

Tak jest w Iz 18, 6: „Drapieżne ptaki (הָעַיִט) na nich żerować będą latem, a wszystka dzika zwierzyna (בֶּהֶמַת הָאָרֶץ, behemaṯ hā᾽āreṣ, behemat ha-arec) na nich przezimuje”.

Słowniki odwołują tu do słowa עִיט, ‘ȋṭ, it, „wrzask” co przywodzi na myśl raczej ponurą wizję sępów kołujących nad wymęczonym wędrowcem, co jakiś czas dających o sobie znać upiornym skrzeczeniem niż pisk orła, a jednak obydwa te ptaki są zaliczane do drapieżnych, czyli do ‘ȋṭ, a zgodnie z Księgą Kapłańską nieczyste są zarówno jeden jak i drugi (por. Kpł 11, 13: אֶת־הַנֶּשֶׁר וְאֶת־הַפֶּרֶס, ᾽eṯ-hannešer wᵉ᾽eṯ-happeres, et-han-neszer we-et-happeres, orzeł i sęp). Obydwa te zwierzęta były drapieżne, a przypisywane im konotacje z dumą i śmiercią są dla kwestii rytualnej w tym momencie drugorzędne. Musimy też pamiętać, że tłumaczenia zapisów z Leviticusa są dość umowne. Peres jest utożsamiany z sępem, choć czasownik פָּרַס, pāras oznacza „dzielić” i pojawia się tam, gdzie nieczystość wynika z podziału (np. przy rozdzielonym kopycie – por. Kpł 11.3,4,5,6,7,26), i tam oznacza wprost „kopyto”. Np. w Kpł 14, 6 nieczyste jest „zwierzę, które rozdziela swoje kopyto” הַבְּהֵמָה אֲשֶׁר הִוא מַפְרֶסֶת פַרְסָה (habbᵉhēmāh ᾽ǎšer hiw᾽ maṗᵉreseṯ ṗarᵉ ah, hab-behema aszer hiw mafereset paresa). Orzeł, jako silne i nieosiągalne zwierzę, stał się u Ezechiela symbolem wrogiego mocarstwa Babilonu (por. Ez 17).

A gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Abram zapadł w głęboki sen i opanowało go uczucie lęku, jak gdyby ogarnęła go wielka ciemność. I wtedy to Pan rzekł do Abrama: «Wiedz o tym dobrze, iż twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze w kraju, który nie będzie ich krajem, i przez czterysta lat będą tam ciemiężeni jako niewolnicy; aż wreszcie ześlę zasłużoną karę na ten naród, którego będą niewolnikami, po czym oni wyjdą z wielkim dobytkiem. Ale ty odejdziesz do twych przodków w pokoju, w późnej starości zejdziesz do grobu. Twoi potomkowie powrócą tu dopiero w czwartym pokoleniu, gdy już dopełni się miara niegodziwości Amorytów».
Rdz 15, 12-16

W wersie dwunastym występują same znajome słowa. Oto zachodzi הַשֶׁמֶשׁ, haššemeš, hasz-szemesz, słońce i spada na Abrama תַּרְדֶּמָה, tardemāh, tardema, czyli głęboki sen (taki jak spadł na Adam w trakcie tworzenia Ewy) i  אֵימָה חֲשֵׁכָה גְדׂלָה נׂפֶלֶת, ᾽êmāh ḥōšēḵāh ḡᵉḏōlāh nōṗeleṯ, eima hoszecha gedola nofelet. Ciemność była nad otchłanią wód, zapadła twarz Kaina. Nowy jest lęk, ᾽êmāh. Słowo to pojawia się w Piśmie 17 razy, w tym aż 6 razy w Księdze Hioba. To lęk nagły, wynikający z poczucia własnej słabości, co do którego przypisany jest czasownik נָפַל, nāṗal, czyli spadać. Taki strach, który piorunuje i czyni mizernym i słabym. On zdruzgotał faraona (por. Wj 15, 16), on towarzyszył spotkaniu z krokodylem/Lewiatanem (por. Hi 41, 14), ale i on jest elementem spotkania z wszechmocnym Bogiem (por. Hi 9, 34).

Innymi słowy: Abrama napełniła bojaźń Boża i to w momencie, gdy miał zawrzeć przymierze. Był już wyczerpany odganianiem dzikiego ptactwa, w dodatku dopadł go sen niezwykły, bo sen, który był boskim znakiem (nie, na podstawie tego tekstu „sen podczas którego złodzieje obrabowali w pięć godzin minimarket” nie jest znakiem bożym). To sen, który poza stworzeniem kobiety pojawia się, gdy Bóg daje Dawidowi okazję zabić Saula (por. 1 Sm 26,12: „Wszyscy spali, gdyż Pan zesłał na nich twardy sen”, תַּרְדֵּמָה יְהוָה נָפְלָה עֲלֵיהֶם, tardēmāh JHWH nāṗlāh ‘ǎlêhem, tardema JHWH nafla elejchem, dosł. „głęboki sen JHWH upuścił na nich”). Można powiedzieć, że tak jak szekina jest obecnością Boga, którą Bóg chce byś widział, tak tardema jest swoistym spoczynkiem w Bogu, by nie rzecz: w Duchu Świętym. Dzieje się coś, co musi wyłączyć bohatera z działania, by działał kto inny. Jak nie Bóg stwarzając kobietę, to przyszły król udowadniając swoją sprawiedliwość i tym samym prawo do zajęcia miejsca śpiącego.

Abram jednak nie czuje się dobrze. Czuje się jak w okresie, gdy nic nie było pewne, gdy mrok mieszał się z jasnością. Jak gdyby był na skraju śmierci. I nagle Bóg opowiada, jakie będą losy potomstwa, które zostało obiecane. Znów pada tak przez ukochana składnia „być będziesz”, tym, razem w wykonaniu czasownika יָדַע, czyli „wiedzieć”. יָדׂעַ תֵּדַע, jāḏōa’ tēḏa’, jadoa teda, czyli „wiedzieć dowiesz się”, w znaczeniu „niechybnie musisz wiedzieć” to jakby ostrzeżenie przed tym, co w przyszłości stanie się losem wszystkich członków rodu Abrama i co jest elementem przymierza. Dziwna to zapowiedź, skoro w układzie strona silniejsza zapowiada, że strona słabsza będzie cierpieć. A może to nie starożytne sacrosadomaso, ale wniosek z tego strachu, który owładnął patriarchę?

Hiob widział w Bogu siłę, która nie podlega ludzkiemu rozumowaniu – nie jest stroną równą człowiekowi, nie należy więc od Niego wymagać, by zachowywał się jak uczestnik w rozprawie w sądzie czy jak równy partner człowieka. Ma on własne plany wobec tak wyczekanego potomstwa. I nie są one różowe. A jednak, nim przejdzie między połowami zwierząt ofiarnych: bydła wielkiego, kozy, barana i ptactwa, Bóg mówi, co niesie ze sobą przymierze. Jakby ostrzegał, że obietnica nie niesie ze sobą samych ułatwień, że przyjdzie cierpieć nie temu, kto godzi się na układ, ale pokoleniom, które dopiero mają przyjść.

Mamy tu do czynienia z apokalipsą, a więc nadprzyrodzonym objawieniem przyszłych losów wspólnoty. Wbrew powszechnie przyjętej interpretacji nie jest to koniec świata, ale historia opowiedziana jako proroctwo. Czasem jest to interpretacja bieżących wydarzeń włożona w usta postaci fundamentalnej dla danej grupy. Często umieszcza się je jako testament patriarchy, połączony ze wskazówkami moralnymi – znamy na przykład apokryfy opisujące przyszłość z punktu widzenia dwunastu synów Jakuba.

Potomstwo Abrama ma być przechodniem w ziemi, która nie będzie jego (pada tu słowo גֵר, ḡēr, ger, znane nam już bo opisywało status Lota w Sodomie, czyli współmieszkańca ziemi bez praw członka państwa). Stosunek do mieszkańców tej na razie nienazwanej krainy wyrażają dwa czasowniki:

– Izraelici będą służyć im (עֲבָדוּם, ‘ǎḇāḏȗm, awadum, od czasownika ‘awad, czyli pracować, służyć, być niewolnikiem),

– oraz będą surowo traktowani (עִנּוּ אׂתָם, ‘innȗ ᾽ōṯām, innu otam, od czasownika עָנַה, ‘ānah, który w formie podstawowej znaczy „odpowiedzieć, odrzec, dać świadectwo”, jednak wzmocniony formą piel nabiera znaczenia „dręczyć, gnębić, źle traktować, pohańbić, zgwałcić”). To ważne, gdyż w Wj 1, 11 przeczytamy, że zadaniem przełożonych było לְמַעַן עַנּׂתוֹ, lᵉma’an ‘annōṯȏ, lema’an anoto, czyli by uciskali.

Czas ten ma trwać czterysta lat, aż do osądu niesprawiedliwego narodu i wyjścia z wielkim majątkiem. Jest to oczywiście streszczenie pierwszych rozdziałów kolejnej księgi Tory, Exodusu (po hebrajsku zwanej od pierwszych słów וְאֵלֶּה שְׁמוֹת, Wᵉ᾽ēlleh Šᵉmȏṯ We-elleh Szemot, „A to są imiona”).

Sam Abram ma umrzeć spokojnie, w sile wieku połączyć się z ojcami i jako siwy starzec (dosł. w siwiźnie, בְּשֵׂיבָה, bᵉśêḇāh, be-sejwa) umrzeć i zostać pochowanym w pełni, w pokoju (בְּשָׁלוֹם, bᵉšālȏm be-szalom). To ważna obietnica, gdyż dla starożytnych przerażająca była myśl o śmierci w młodym wieku, jeszcze w ponurej samotności, bez grobu gdy kości rozwłóczą dzikie zwierzęta, albo gdy trup będzie leżeć w rowie. Zauważmy, że nawet nie będąc pochowanym w Haranie, gdzie zapewne spoczął Terach, ani w Ur Chaldejskim, skąd wyruszył wraz z nim. Tu łączność z ojcami oznacza jakąś rzeczywistość pośmiertną, niewyrażoną jeszcze słowem szeol, ani nie oznaczającą końca egzystencji po zgonie.

Po tym krótkim wtrąceniu co do indywidualnych losów Abrama wracamy do dziejów Izraelitów, całkiem jakby Abram miał dożyć emigracji Jakuba z synami do Egiptu. Przekłady mówią nam tu o czwartym pokoleniu, co do niczego nie pasuje. Czterysta lat to nie cztery pokolenia. Może wszak oznaczać to także nieokreślony czas, bo takie znaczenie ma także termin hebrajski דוֹר, ḏȏr, dor. Z tym, że biblijna chronologia widzi żywot ludzki skracający się, jednak wciąż długi więc sto lat na jedno pokolenie mogło być osiągalne.

Z pomocą przychodzą nam tu dwie Ewangelie: Mateuszowa i Łukaszowa idące za Księgą Rut (Rt 4, 18-22) i Pierwszej Księgi Kronik (1 Krn 2, 5-10) oraz Księga Liczb. Tak naprawdę wystarczy nam ostatnia. Czwarta księga Tory nosi nazwę po łacinie Numeri, po grecku Arithmoi, a po hebrajsku בְּמִדְבַּר, Bᵉmiḏbar, Bemidbar, czyli „Na pustyni”, gdyż tam spisano lud Izraela. Jednym z liczących jest Nachszon, syn Aminadaba w oryginale nazywany נַחְשׁוֹן, Naḥšȏn, Nachszon, a w Septuagincie Ναασσων, Naasson. I w takiej formie pojawia się w Mt 1, 4 i w Łk 3, 32. Porównajmy te wypisy od Judy po Nachszona:

Juda zaś był ojcem Faresa i Zary, których matką była Tamar. Fares był ojcem Ezrona; Ezron ojcem Arama; Aram ojcem Aminadaba; Aminadab ojcem Naassona; Naasson ojcem Salmona.
Mt 1, 3-4

syna Jessego, syna Jobeda, syna Booza, syna Sali, syna Naassona, syna Aminadaba, syna Admina, syna Arniego, syna Esroma, syna Faresa, syna Judy
Łk 3, 32-33

U Mateusza mamy linię pięciu pokoleń od Judy i czterech od Faresa: Juda-Fares-Ezron-Aram-Aminadab-Naason, zaś u Łukasza sześć pokoleń od Judy i pięć od Faresa: Juda-Fares-Esrom-Arni-Admin-Aminadab-Naason6. Biorąc pod uwagę, że Peres, syn Judy (פָּרֶץ, Pāreṣ, Parec) urodził się w Kanaanie i umarł w Egipcie, zapewne i jego należy liczyć i wtedy liczba się zgadza, po czterech pokoleniach Izraelici opuszczają dom niewoli.

Trzeba odczekać, gdyż Amoryta jeszcze nie dopełnił swej miary grzechu. Dosłownie Bóg mówi, że jak na razie nie wypełniła się nieprawość (לֹא־שָׁלֵם עֲוֹן, lō-šālēm ‘ǎwōn, lo-szalem awon). Ziemię zamieszkuje więc lud grzeszny, który w ramach kary utraci kraj, nie będzie więc jego zagarnięcie grzechem. Pytanie brzmi oczywiście, czy zatem Bóg skazał Kananejczyków na śmierć, by zrobić miejsce dla potomków Abrama i nawet zaplanował kiedy to będzie. Gdy miało dojść do zniszczenia Sodomy i Gomory wysłał On Aniołów, by sprawdzili miasto, dlaczego więc teraz nie było środków zaradczych? Może były, jednak ignorowane tak, jak mieszkańcy Sodomy ignorowali sprawiedliwego Lota.

Co więcej, Bóg zapowiada, co zrobi z krajem niewoli: „Osądzę” (דָּן, dān, dan). Polski przekład gubi czasownik dȋn, din, czyli wydać wyrok. W Wj 12, 12, gdy opisywane są te wydarzenia już w czasie spełniania zapowiedzi pada inny zwrot: „odbędę sąd (אֶעֱשֶׂה שְׁפָטִים, ᾽e‘ĕśeh šᵉṗāṭȋm, eese szefatim) nad wszystkimi bogami Egiptu”. Nie pada w tej apokalipsie nazwa „Egipt”, ale czytelnik dobrze wiedział o co chodzi, bo tak działa apokalipsa: daje wiele symboli, łatwych do odczytania dla tego, kto je rozumie, bo na przykład wychował się w kręgu kulturowym stosującym takie porównania.

A kiedy słońce zaszło i nastał mrok nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt.
Rdz 15, 17

I znowu zwracamy oczy ku Księdze Wyjścia, gdzie widzimy pozornie podobną formę objawienia, dymu i ognia kroczącego ale inaczej określoną:

A Pan szedł przed nimi podczas dnia, jako słup obłoku (בְּעַמוּד עָנן, b‘amȗḏānān, be-amud anan) by ich prowadzić drogą, podczas nocy zaś jako słup ognia (בְּעַמוּד אֵשׁ, b‘amȗḏ ēš, be-amud esz), aby im świecić, żeby mogli iść we dnie i w nocy
Wj 13, 21

W Rdz 15 czytamy o תַנּוּר עָשָׁן וְלַפִּיד אֵשׁ, ṯannȗr ‘āšān wᵉlapȋḏ, tannur aszan we-lapid. Ṯannȗr to piec, palenisko. ‘Āšān to dym, lapȋḏ to pochodnia a ᾽ēš to ogień. Po złożeniu powstaje nam piec dymiący i pochodnia ognista. Bardziej rzuca się tu w oczy wers opisujący wygląd Synaju w czasie zawierania przymierza:

Góra zaś Synaj była cała spowita dymem (עָשַׁן, ‘āšan, aszan), gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu (בָּאֵשׁ, bā᾽ēš, ba-esz) i uniósł się dym z niej jakby [dym] z pieca (כְּעֶשֶׁן הַכִּבְשָׁן, kᵉ’ešen hakkišān, ke-eszen hak-kiwszan), i cała góra bardzo się trzęsła.
Wj 19, 18

Podobieństwo tych dwóch opisów, różniące się właściwie tylko słowem użytym na „piec”, wskazuje, że ogień i dym z pieca były uznawane za element Bożej obecności w powiązaniu z zawarciem przymierza. Słup ognia i słup obłoku nie czyniły ziemi świętą, a jedynie były wypasioną nawigacją drogową na bezdrożach. W historii Abrama i pod Synajem czyniły one czynność świętą przez wskazanie, że tu rzeczywiście jest obecny JHWH (w dodatku za dotknięcie w tym momencie góry groziła śmierć, a sam skazywany zaciągał kultyczną świętość rozumianą przez oddzielenie od reszty świata i zabić go można było tylko nie dotykając go – strzałami albo kamieniami).

Idziemy dalej: Bóg staje się Hebrajczykiem. Wszak עִבְרִי, ‘Iḇrȋ, Iwri bierze się od czasownika עָבַר, ‘āḇar, awar, przechodzić, przekraczać, a w tym momencie tenże piec gorejący z pochodnią עָבַר בֵּין הַגְּזָרִים הָאֵלֶּה, ‘āḇar bên haggᵉzārȋm7 hā᾽ēlleh, awar bejn hag-gezarim ha-elleh – dosł. „przeszedł między działami tymi”. Tak, jak Żydzi w czasach Jeremiasza zobowiązali się uwolnić żydowskich niewolników i dlatego przechodzili między połowami zwierząt, tak i teraz Ten, który się zobowiązał i dał obietnicę w symboliczny sposób potwierdza ją w sposób ostateczny i nieodwołalny. Owszem, Abram w razie jakichkolwiek nieścisłości w wypełnianiu przymierza nie miał szans wyegzekwować zgonu, bo Bóg jest nieśmiertelny i nie dało się go przepołowić, ale…

Cóż jest w takim razie pewniejszego niż życie Boga? Czy ucieknie On, gdy wróg będzie zbyt liczny, a może zabraknie mu manny w skarbcu? Stąd gdy Bóg mówi „na moje życie” to już jest absolutnie najwyższa gwarancja – tak jest w Księdze Liczb, gdy po buncie ludu ogłasza On pewność kary dla ludu, niedowierzającego w obietnicę złożoną Abramowi.

I odpowiedział Pan: «Odpuszczam zgodnie z twoim słowem. Lecz – na moje życie (חי־אָנִי, aj-᾽ānȋ, chaj-ani) – napełni się chwałą Pana cała ziemia. Wszyscy, którzy widzieli moją chwałę i moje znaki, które działałem w Egipcie i na pustyni, a wystawiali Mnie na próbę już dziesięciokrotnie i nie słuchali mego głosu, ci nie zobaczą kraju, który obiecałem pod przysięgą8 ich ojcom.
Lb 14, 20-23

Także śmiertelnicy chętnie odwoływali się do takiego zapewnienia o nieodwołalności swoich racji: w 26. rozdziale Pierwszej Księgi Samuela Dawid aż dwa razy powołuje się na חַי־יְהוָֹה, ḥaj-JHWH, chaj JHWH. Raz, by uciszyć Abiszaja, który chciał zabić Saula, a potem, by wyśmiać strażników władcy. Najwyraźniej było to ulubione powiedzonko zaczerpnięte od Abigail, bo to ona rozdział wcześniej tak słodziła Dawidowi, który chciał wygubić nawet obszczymurków w domu niegościnnego bogacza Nabala (jej męża):

A teraz, panie mój, na życie Pana i twojej duszy, skoro powstrzymał cię Pan od rozlewu krwi i pomsty dokonanej na własną rękę, tak oby twoi wrogowie i wszyscy, którzy życzą mojemu panu nieszczęścia, podobni się stali do Nabala.
1 Sm 25, 26

Rozpisuję się tyle, gdyż Bóg postawił tu na szali o wiele więcej niż Abram mógłby oczekiwać. Dobro niewyobrażalne, gdyż nieskończone. To jest odpowiedź na pytanie Abrama z wersu 8.: „O Panie, mój Boże, jak będę mógł się upewnić, że otrzymam go na własność?” Hebrajczycy dostali Ziemię Obiecaną, bo Bóg obiecał to klnąc się na własne życie.

Wtedy to właśnie Pan zawarł przymierze z Abramem, mówiąc: «Potomstwu twemu daję ten kraj, od Rzeki Egipskiej aż do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat, wraz z Kenitami, Kenizytami, Kadmonitami, Chetytami, Peryzzytami, Refaitami, Amorytami, Kananejczykami, Girgaszytami i Jebusytami».
Rdz 15, 18-21

Dochodzi do tego, że przymierze zostaje przecięte, co wyraża czasownik כָּרַת, kāraṯ, karat, wskazujący głównie na czynność symboliczną. Najczęściej łączy się właśnie z zawarciem przymierza (np. w Rdz 21, 27), ale też wyłączenia (niekiedy dosłownie „wycięcia”) ze społeczności (Wj 12;15.19), ale też po prostu żucie (jak w Lb 11, 33). Jakby dopiero teraz, gdy przystał na przymierze, Bóg objawia dokładne granice Ziemi Obiecanej. Podana jest też jego treść paktu z zakresem roszczeń: od Nilu (מִנְּהַר מִצְרַיִם, minnᵉhar Miṣrajim, min-nehar Micrajim, dosł. rzeki egipskiej) po Eufrat (נְהַר־פְּרָת, nᵉhar-Pᵉrāṯ, nehar-Perat). To olbrzymi teren, w dodatku zamieszkany przez wiele ludów. Po raz kolejny następuje wymienienie narodów regionu w formie znanej z zapowiedzi zajęcia Kanaanu: Kenizyta, Kenita itd. Niewątpliwie ten tekst służył mocno w budowaniu tożsamości starożytnych Izraelitów, będąc wyjaśnieniem i uzasadnieniem wydarzeń z Exodusu. Co ciekawe, zakres ten ma znaczenie, choć znikome w polityce izraelskiej – niektórzy z Żydów chcieliby widzieć kraj w formie „Ziemi Izraela w Pełni”, czyli właśnie od rzeki do rzeki. Przypomina to trochę nasze polskie „od morza do morza”, jednak w sytuacji, gdy państwo tworzone było na zasadzie wepchnięcia między skonfliktowane narody grupy kolonistów, takie teorie głoszone przez nieodpowiedzialnych polityków rodziły podejrzenia. Jasir Arafat widział rzekomo na monecie dziesięcioagorowej zarys Wielkiego Izraela, a na fladze Izraela dwie niebieskie linie – ewidentnie dwie rzeki. Takimi wizjami motywował też swoich antysyjonistycznych zwolenników Osama bin Laden.

kolejna część

SPIS TREŚĆI

1וַיְהִי־דְּבַר יְהוָה אֶל־יוֹנָה בֶן־אֲמִתַּי, Wajhȋ dar-JHWH el-Jȏnāh en ᾽Ǎmittaj, wajhi dewar JHWH el-Jona ben Amittaj.

2הַבֶּטי־נָא הַשָּׁמַיִמָה וּסְפׂר הַכּוֹכָבִים, habeṭ-nā᾽ haš-šāmajimāh ȗsᵉṗōr hak-kȏḵāḇȋm, habet-na haszszamajimah usefor hakkochawim.

3Tekst Mt 5, 18: „Zaprawdę powiadam wam” (gr. ἀμὴν γὰρ λέγω ὑμῖν, „amen gar lego hymin”) hebrajski tekst Szem Towa oddaje wprost jako „w prawdzie mówię”: באמת אני אןמר לכם.

4Tłumaczenie obydwu cytatów: moje. Tekst angielski: Pritchard, Ancient Near Eastern Texts, 532 za https://rsc.byu.edu/archived/gospel-jesus-christ-old-testament/7-cutting-covenants.

6Sześć imion łatwo tu zinterpretować, gdyż ich inne formy wynikają z innej transkrypcji z hebrajskiego na grekę. Ale kim jest Admin (Ἀδμὶν) z Łk 3, 33? Szukałem chwilę i jak na razie go nie znalazłem.

7I znowu mamy słowo pojawiające się praktycznie tylko tu, gdyż wywodzące się od czasownika גָּזַר, gāzar, gazar rzeczownik גֶּזֶר, gezer w liczbie pojedynczej i גְּזָרִים, gᵉzārȋm, gezarim pojawia się w opisie przymierza i… nie, nie w Księdze Wyjścia, ale w Psalmie 136., który w wersie 13. opisuje wydarzenia z Księgi Wyjścia, gdy mowa o Bogu: לְגֹזֵר יַם־סוּף לִגְזָרִים, lᵉḡōzēr jam-sȗf liḡzārȋm, le-gozer Jam Suf li-grazim, co w tłumaczeniu Tysiąclatki brzmi: „On Morze Czerwone podzielił na części”, a dosłownie „Bo rozdzielającym jest Morze Trzcinowe na działy”.

8Słowo נִשְׁבַּעְתִּי, nišba’tȋ, niszbati, oznacza dosłownie „ślubować, obiecać” także w sensie ślubowania w ramach przymierza. Najpewniejsze jest, że Bóg odnosi się tu do przymierza zawartego z Abramem, wszak przed Synajem nie było żadnego przymierza, a to była zawarte właśnie z tym pokoleniem, które mimo grozy obecności Pana i wielkich znaków nie miało ujrzeć Ziemi Świętej.

9Tak można tłumaczyć zwrot „sikający na mur” (מַשְׁתִּין בְּקִיר, maštȋn bᵉqȋr, masztin be-qir) użyty najpierw przez Dawida w 1 Sm 25, 22, a przewijający się potem przez całą historię dynastii izraelskich i judzkich gdy pretendent to tronu zapowiadał wygubienie obecnego rodu panującego. Więcej tutaj.

Czynisz dobrze? Bóg cię wynagrodzi! Czynisz źle… To cię pogłaska po główce. Teologia Deona.

walejko kara
Zdjęcie umieszczone przez Małgorzatę Wałejko z komentarzem „Formuła nam znana nie jest wykładnią Kościoła powszechnego, tylko lokalną formułą, znaną i nauczaną tylko w Polsce. Zachęcam innych rodziców do rebelii!” https://www.facebook.com/photo.php?fbid=968698490128843&set=a.166412383690795&type=3

 

Powyżej znajduje się post wzywający do zmiany katechizmowego tekstu o pięciu prawdach wiary, a konkretnie do wymazania z niej idei, że złe uczynki Bóg karze ludzi. Karę ma zastąpić lekarstwo.
I tym lekarstwem jest kara. Nie uwierzycie, ale u niektórych katolików budzi to szok! Niedowierzanie! W końcu, jak karać może ten Bóg, o którym Mojżesz mówi:
„Niech się okaże, Panie, cała Twoja moc, jak przyobiecałeś mówiąc: Pan cierpliwy, bogaty w życzliwość, przebacza niegodziwość i grzech, lecz nie pozostawia go bez ukarania, tylko karze grzechy ojców na synach do trzeciego, a nawet czwartego pokolenia” (Lb 14)
A może odpłacać złem za zło będzie Ten, który powiedział o ulegających pokusom:
„I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego” (Mt 18,9)?

Może sens jest taki: „Nie, no Jezus tylko leczy tych, co chcą do Niego przyjść, a jak Go odrzucasz, to nie ma żadnych konsekwencji?”

Jeśli nie ma kary za świadomie uczynione zło, bo mówimy o dolegliwości, którą musi uleczyć Chrystus, więc czymś zewnętrznym , niezwiązanym z moją decyzją, to grzech jako decyzja woli nie istnieje, nie ma sensu mieć poczucia winy, bo to tylko stan, który wymaga lekarstwa nie zaś zadośćuczynienia Bogu i bliźniemu (a może to one są lekarstwem, ale wtedy myśli wędrują znów do związanych z karą pojęć: żal, skrucha, wyznanie winy). Tak samo sprawiedliwość nie istnieje, bo czyn dobry to zdrowie, więc rzecz normalna.

Autorka posta pisze:
„Tę formułę zaproponował Ks. Bp Andrzej Czaja w książce „Szczerze o Kościele” (2014) jako własciwszą i w sensie spójności z nauką Kościoła, i zdrowszą psychicznie dla dzieci. Formuła nam znana nie jest wykładnią Kościoła powszechnego, tylko lokalną formułą, znaną i nauczaną tylko w Polsce, ale co najważniejsze: niezgodną z prawdą objawioną o Panu Bogu i bardzo szkodliwą. Zachęcam innych Rodziców do rebelii! Właśnie napisałam list do Pani katechetki, że Olę uczymy – jak niżej”.
Po pierwsze, widać tu taki syndrom zaścianka. „Tylko w Polsce” = źle. Dlaczego niezgodną z prawda objawioną? Bo nie zgadza się to z linią programową Deona, reprezentującego Kościół Otwarty. I koniec! Komentarz do tego napisała jedna z redaktorek tego portalu i nie ma tam żadnej sensownej argumentacji. Co znajdujemy? Wskazanie, że przez nauczanie o karze pustoszeją kościoły, że zmienioną formułę zaproponował bp Czaja, że przecież Jezus wziął na siebie naszą karę.
A i hierarchowie mają heretyckie czy po prostu głupie poglądy. Myślałem, że Deon lubi przypominać że ksiądz to nie gotowy doskonały produkt, ale widać są księża i hierarchowie nieomylni z racji zgodności z linią redakcji. Zasłanianie się nazwiskiem bp. Czai nic nie da, jeśli chce się paradą nazwisk zatuszować błędy w rozumowaniu.
Bóg przy założeniu tezy, że „karą jest samo odrzucenie Boga i brak Jego miłości” staje się biernym celem, niczym światło latarni morskiej, które może czasem mocniej świeci, czasem słabiej, ale tylko by zmotywować do działania. Bóg wychodzi do człowieka, chcąc jego dobra, ale też by zadziałać tam, gdzie człowiek nie może zdziałać nic. Na cóż te wszystkie przypowieści Jezusa o królu wtrącającym do lochu albo o bogaczu i Łazarzu? By wyedukować, czy też by powiedzieć, że za zło czeka kara? Kara Boża to świadome zadanie człowiekowi jakiegoś bólu, by go nawrócić albo by wymierzyć sprawiedliwość za grzech wołający o pomstę do nieba. I wyrzucenie tego ze świadomości, zepchnięcie na drugi czy trzeci plan myślenia o odpowiedzi Boga na grzech to właśnie tworzenie pluszowego Jezuska, który utuli, pogłaska po główce i może w ostateczności odeśle na karnego jeżyka.
Zasłanianie się sensem pedagogicznym też jest bez sensu, gdyż pedagogia też posługuje się karą. Po prostu ukazuje się inne kategorie, by powiedzieć, że kara nie jest karą. Wyrok dożywocia nawet w prawodawstwie ma także wydźwięk wychowawczy, ale też zapobiegawczy (przez przykład dla innych). To jak powiedzieć, że „marchewka nie jest warzywem, bo jest korzeniem”.
To, że ktoś nie widział ludzi, którzy odchodzą od Kościoła z powodu przeakcentowania miłosierdzia, nie znaczy że takich ludzi nie ma, albo że przeakcentowanie miłosierdzia nie jest szkodliwe. Tacy ludzie nie odchodzą z przytupem, jak ktoś kto ciągle marudzi na wymagania, albo na wizje piekła ognistego (jak panie, co wychodziły z Kościołów z powodu przedstawienia przez Episkopat w liście katolickiego nauczania). Ludzie widzący w Kościele za dużo miłosierdzia w porównaniu do rzeczywistszej treści wiary najczęściej przyjmują to z ulgą, bo nie odpowiada im treść wiary. Po prostu albo znajdują sobie innego coacha wmawiającego mu jaki jest zajefajny i kochany, albo zostają w parafii i cieszą się z Kościoła zszytego na ich miarę. Bo to fajny Kościół, który nie stawia żadnych roszczeń wobec świata, nie budzi konfliktu, bo przecież i tak ksiądz czy katecheta po prostu przekłada postulaty środowisk postępowych na język quasi-ewangeliczny, usuwając ze słownika to, co drażni uszy, byleby nikt z Kościoła nie uciekł.
Jeszcze inni otwarcie o tym piszą, ale redaktorki Deonu nazywają to grzaniem z karabinu i wyśmiewają.
Odniesienie do kwestii ostatecznego zbawienia z racji poświęcenia Jezusa jako eliminującego karę jest bez sensu, gdyż w tym momencie mówimy o najbardziej infantylnie rozumianym Sola Gratia – Bóg dał ci wiarę, byś przyjął Ofiarę Krzyża i teraz nie musisz na nic zasługiwać. Tak, to wielki dar, ale też zobowiązanie, którego zmarnowanie wiąże się z karą ostateczną, brakiem udziału w Niebie, ale też z karami pośrednimi, wychowawczymi.
„Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije.” 1 Kor 11, 29
Próba zmiany treści prawd wiary to zabawa ze słownikiem, by lać miód w ucho, by było miło. By nikogo nie odstraszyć, byle tylko Kościół budził same pozytywne uczucia bezpieczeństwa, wolności, zaufania. Zauważmy, że nieusuwane z formułki jest bardzo niepedagogiczne wskazanie, że dobry uczynek zostanie nagrodzony. Wszak czynić dobrze powinno się z powodu miłości bliźniego, a nie z powodu zachęty do osiągnięcia korzyści.
Ale wtedy byłoby mniej miło.