Nie taka ideologia straszna, jak ją malują.

Od pewnego czasu straszy nas się ideologizacją przestrzeni publicznej. Katolicy drżą przed ideologią LGBTQ, LGBTQ przed księdzem w każdym urzędzie gminy i na każdym komisariacie. Problem w tym, że bez ideologii nie ma szans, by istniało jakiekolwiek życie społeczne w XXI wieku.

Czym jest ideologia, gdy weźmiemy ja na sucho. „Idea” to myśl, pomysł, teza, zaś człon „logia” wskazuje na pewne usystematyzowanie, stworzenie wewnętrznych procedur myślowych, zestawu akceptowalnych i nieakceptowalnych metod łączenia logicznego faktów. Każda nauka posiada swoją „logię”, swoisty paradygmat i zestaw tez podstawowych, wyznaczających jej granice, ale też zasady wewnętrzne w obrębie jej działania. Nauki biologiczne działają w oparciu o empiryczne doświadczenia, dotyczące organizmów żywych, ich interakcji z otoczeniem nieożywionym i możliwych interakcji z otoczeniem ożywionym, a także wewnętrznej sferze życia pozwalającej danemu organizmowi pozostać w sferze organizmów ożywionych. Astronomia byłaby zapewne astrologią, gdyby nazwy tej nie zajęły różne Sybille z Piwnej 7. Działa ona wszak w oparciu o pewien zestaw zasad interpretacji określonych narzędzi – w ich skład wchodzi analiza spektrum światła emitowanego przez ciało niebieskie i odbieranego przez teleskop, ale już nie utożsamienie lwa z siłą zgodnie z daną tablicą wróżbiarską, czyli symboliczne ujęcie położenia słońca względem gwiazdozbioru lwa, typowe dla astrologii.

Wiek XX. przyniósł nam dwie główne ideologie, które jeszcze przez wiele lat rzutowały na obraz całego świata. Pierwsza i druga były nacjonalistyczne, różniły się jednak co do genezy narodu. Nacjonalizm chciał zachować naród powiązany z państwem, umocnić go i zapewnić mu kwitnąca przyszłość, komunizm zaś stworzyć nowy naród, nowe społeczeństwo, żyjące według zasad dopiero wymyślanych. Paradoksalnie i kapitalizm i komunizm najmocniejsze są albo tam, gdzie najsilniej był dany system wpajany, najsilniej gloryfikowany albo tam, gdzie był głoszony, ale realizacja doczesna nie miała racji bytu.

W efekcie Amerykanie są zachłyśnięci samą ideą bytu jako posiadania dóbr doczesnych i nawet śmierć z rąk policji niewinnego człowieka prowadzi do wyrównania statusu społecznego poprzez posiadanie i na zapas uzyskania zapasów szacunku poprzez strach. W czasie, gdy szarzy Amerykanie, dowolnego koloru skóry, boją się, ze ich sklep zostanie splądrowany przez ochraniany przez Antifę „wyklęty lud ziemi” gwiazdy prześcigają się w ogłaszaniu dla kogo czarne życie więcej znaczy. Z drugiej strony najmożniejsi Rosjanie dorobili się na dzikich kapitalistycznych zagraniach, zabawie prawem międzynarodowym, wyzyskiem własnych obywateli, idei „od zera do milionera” – zreszą, tak samo robi ich rząd, szukając okazji do intratnych umów z rządami dawniej satelickich państwa. W efekcie rosyjskie władze niewiele się różnią od chodzącego po domach „osobistego doradcy ds. dostaw energii elektrycznej”, twierdzącego, że twoja babcia zawiera doskonałą umowę z nową siłą na rynku energetycznym, tak naprawdę dodając do obecnego rachunku opłatę za swoje pośrednictwo. To wszystko okraszone jest dumą z odzyskania chwały Rodiny, za którą z faszystowskim najeźdźcą walczył prawujek Wołodia pod wodzą Batuszki Stalina.

I paradoksalnie role się odwróciły. Dawniej to zachód Europy był ostoją faszyzmu – wiadomo, od Madrytu po Berlin każdy naród był spadkobiercą Imperium Romanum, co dowodziła dalsza historia, pełna zwycięstw nad krajami od Berlina po Madryt. Wschód z jego nierównościami społecznymi, biedą, aspiracjami był żerowiskiem komunizmu. W XX w. powstały jednak tendencje odwrotne, bazujące na dawnych. Aby uniknąć oskarżenia o faszyzm Zachód zaczął się prześcigać w wytyczaniu nowych, szerszych granic wolności. Tak stworzył zestaw idei, które wytyczają zasady wolności osobistej. Osiągnął je w znacznym stopniu u siebie i… dalej iść nie mógł.

Nagle okazało się, ze Zachód ma masę ludzi skupionych na wymyślaniu nowych idei, zupełnie niezahartowywanych w tym, by te idee wyjaśniać innym. Jeśli elity przyjmowały twierdzenia o prawach kobiet, to było kwestią czasu, jak i przyjmą je wiejskie gospodarstwa. Jeśli elity przyjmowały twierdzenia o prawach zwierząt, to było kwestią czasu, jak i przyjmą je wiejskie gospodarstwa. Problem zaczął się w momencie, gdy racjonalne prawa ze strony społeczeństwa się wyczerpały, a zapotrzebowanie na czynsz filozofów nadal rosło. Zaczęły pojawiać się nowe prawa, nowe zasady życia społecznego, które jednak coraz bardziej dotyczyły gminu, zaś z którymi oświecona elita, pionierzy nowej moralności mogli eksperymentować.

Przypomnę: pewien działacz społeczny nazwał się na blogu transem-pedofilem, a media powiązane z Gazetą Wyborczą chętnie podawały dalej jego wypowiedzi, mówiące o wypowiedzi artystycznej (na blogu, nie była to wypowiedź wykreowanej postaci, ale wypowiedź rzekomo zacytowana na spotkaniu LGBT), a stwierdzenie w tonie „co z tego, że mówię o swojej pedofilii, skoro nie łamię prawa, więc nie podlegam karze” wcale nie są stawiane w jednym rzędzie z „co z tego, że zaliczyłem każdą sekretarkę, skoro każda wyraziła zgodę”. Tu dochodzimy do obecnego sporu, a raczej jednej jego strony.

Pewne środowiska stworzył sobie ideę postępu niemal tożsamą w metodologii z ideą ruchu komunistycznego: „byliśmy stłamszeni, byliśmy zepchnięci na margines, teraz siłą, legalną lub bezprawną, i z pomocą pożytecznych idiotów, musimy zyskać nasze prawa, co jest nieuniknione, a ci którzy się opierają to ostatnie bastiony zacofania, kołtuństwa i Ciemnogrodu, które kiedyś wreszcie ustąpią”.

To myśl, gdzie rozwój społeczeństwa ma jeden słuszny kierunek, a my tą drogą idziemy. Myśl, że zaszliśmy za daleko, albo że w ogóle gdzieś poleźliśmy w maliny jest herezją, uderzeniem w dogmat, nieprzyjmowalną pod żadnym względem.

Nie inaczej jest z ideą okopu, czyli z ideą z drugiej strony barykady, czyli ideologią konserwatywną. Ta grupa idei ma za zadanie udowodnić jedno: najlepiej już było. Chętnie odwołuje się do tez dawnych, tradycyjnie uznanych, podpartych autorytetem, jednak nie raz bez zrozumienia zasad działania psychologii i historii. O ile myśl, z którą związana jest ideologia LGBT – nazwijmy ją „progresywno-marzycielską – szuka jakiegoś odległego punktu na horyzoncie przed sobą i gdy tylko jakiś dostrzeże, rzuca się w barani pęd, na złamanie karku, o tyle myśl konserwatywno-idealistyczna stale, powoli szuka śladów przodków, uznając tylko dwa kryteria prawdy: te osoby myślały to, co my, pochodziły z tych samych kręgów co my. Gdy analiza każe odrzucić te kryteria, prawdę należy zmienić, dostosować, bo inaczej odbiorca jest gotów zwątpić w prostolinijność poglądów i zacząć doszukiwać się podstępu.

Jest to niejako efekt genezy polskich ruchów narodowościowych. Od PRL rosły one w ukryciu, po troszku zasilane wybiórczym patriotyzmem ekranizacyjno-lekturowo-społecznym. Do rangi cnót urastały krytykowane (nieraz słusznie) przez władze komunistyczne wady narodowe. Doszło do uznania „stereotypowego Polaka” za „idealnego Polaka”. Jednocześnie gdzieś zagubiono różnicę sensu między radykalizmem poglądów a dosadnością czy nawet wulgaryzmem wypowiedzi. O ile w ustach dawnych polityków w publicznych wypowiedziach wulgaryzm był fenomenem, uznano, że należy język rynsztoku przenieść do mediów, bo tylko wychowany w rynsztoku obywatel może go docenić. Wulgaryzacja języka po stronie raczej świątobliwej prawicy, czyli wszelkie „pedały”, „zboczeńcy”, „pederaści”, ale też „zdrajcy”, „dziady” i tym podobne obniżyły poprzeczkę i dały przyzwolenie na i tak używane po drugiej stronie „katofaszyzmy”, „katabasy”, czy akcje obrażające Matkę Boską.

Jeszcze gorzej jest, gdy czytelnikowi daje się dłuższy tekst. Nie może być ani za długi, ani poznaczony zbyt wieloma znakami interpunkcyjnymi sugerującymi usunięcie tekstu. O ile ktoś w danym cytacie podaje informacje akceptowalne dla docelowego odbiorcy: zostawia się to bez zmian. Jeśli zacny przodek nie znał całej prawdy: przedstawia się go jak gloryfikatora swoich spadkobierców czy potomków, a jeśli sprawa jest zbyt skomplikowana, należy wyciąć z cytatu kawałek. Wszak polski nacjonalizm musi radykalny, całkowity, aby przeciwstawić się zatruwającej korzenie totalitarnej władzy komuchów…

Trwa walka bokserska, a Kościół stoi w jej środku jako zaciekły przeciwnik jednych i mimowolny sojusznik drugich. Ale czy na pewno?

Wydaje się, że problem polskiego Kościoła to samookreślenie. Księża chcący zdobyć szereg słuchaczy chcą być utożsamiani z pewnym kręgiem odbiorców, ale nie boją się zaszufladkowania. Wręcz przeciwnie, mała, ale stała szufladka to cenna rzecz. Wystarczy jeden post na facebooku poza szufladkę i BAM! Odpadają polubownicy, odpadają co aktywniejsi politycznie wierni. Dotyczy to nie tylko lokalnego wikarego, proboszcza czy biskupa, ale i samego papieża – media starają się filtrować wypowiedzi Franciszka, by czasem lewicowy czytelnik nie został porażony nietolerancją Biskupa Rzymu, a prawicowe media nieraz na wyrost chcą uczynić z najbardziej liberalnej wypowiedzi kwintesencję polskiego kapitalizmu.

Kościół ma swoją drogę, swoje nauczanie, swoją ideologię i swoją doktrynę. Wiele razy już utykał w wąskim marginesie wytyczanym przez strony sporu. Za każdym razem, gdy szuka łatwego wyjścia przez przylgnięcie do jednej czy drugiej granicy, zbyt wielkie jest ryzyko pójścia dalej, aż na granice tejże ideologii.

Przytoczę tu starą, chińską bajkę.
Złodziej zakradł się nocą do ogrodu i zaczął przeklinać księżyc, że uniemożliwia mu pracę, że pokazuje swoją bladą, tłustą gębę wtedy, gdy nie potrzeba, że stoi po stronie strażników, że odbiera chleb ubogim, a chroni bogaczy,
W tym czasie bogacz zaczął zachwalać księżyc za to, że jest wtedy, gdy brak słońca, że okrasza niebo i upiększa gwiazdy, że daje wzrok w ciemności i na równi ze słońcem winien być wychwalany, nawet bardziej godny jest boskiej czci.
Na co księżyc odrzekł, że nie jest ani demonem, bo nikomu nie chce wyrządzić krzywdy, ani bogiem, bo od słońca użycza światło. Jest sobą, księżycem.

Ekologia, ekonomia, czy Ewangelia?

W związku z ostatnimi pożarami w Australii, ale też wypowiedziami abp. Jędraszewskiego na temat niebezpiecznego ekologizmu, rozumianego jako ideologia skupiająca się na zachowaniu Ziemi w nienaruszonym stanie kosztem ludzkości.

Można odnieść wrażenie, że z ekologią i ekonomią jest jak z astronomią i astrologią. Próby nadawania naukowej otoczki wróżbiarstwu odczytującego przyszłość z ruchu gwiazd powodują, że niektórzy naprawdę wierzą w ich fachowość. Fakt, że sami ekolodzy to w dużej mierze propagandziści i działacze jest ignorowany, bo w końcu co jakiś czas powołują się oni na analizy i badania. Ale tworzą je inni – biolodzy, klimatolodzy… Tak samo mapy gwiazd tworzone są przez astronomów.

Dlaczego powołuję się tu na ekonomię? Gdyż ekonomia to sztuka zarządzania domem (dosł. „mierzenie domu”) zaś ekologia oznacza naukę o domu (dosł. „słowa o domu”). Ekologia i ekonomia są tu doskonale uzupełniającymi się sferami.

Wyobraźcie sobie, że dostajecie w spadku dom. Zaniedbany i brudny. W paru miejscach nieuwaga poprzednich właścicieli spowodowała poważne usterki. Dodatkowo obserwowany jest potężny przechył fundamentów, a jeden z domowników twierdzi, że to efekt ogólnego złego stanu technicznego budynku. Co więcej, osoba ta uważa, że w ogóle problemem jest fakt, że dom jest zamieszkany, bo powoduje to zużycie podłóg, zbieranie kurzu, zużywanie zapasów. Ludzie powinni opuścić dom, a jeśli już muszą w nim być, to tylko w najmniejszej możliwej ilości.

Tak rozumiana ekologia, czy wręcz ekomania jest absurdalna, gdyż stawia środek (miejsce do życia) nad sens (życie ludzkie).

Ekonomia wymaga, by starannie zarządzać domem, wykorzystywać go możliwie jak najefektywniej, jednocześnie dbając, by wnukom po nas nie pozostała jedynie sterta cegieł. Problem w tym, że rozumiana jako dom planeta nie ma jednego zarządcy – to, co na rękę rozwiniętym państwom północy niekoniecznie odpowiada krajom rozwijającym się. W grę wchodzą interesy i biznesy.

Państwa niemogące wyprodukować energii z ropy czy węgla będą musiały zainwestować w zielone technologie, czyli będą musiały je kupić choćby w formie usług firm z doświadczeniem czy podzespołów do produkcji elektrowni wiatrowych czy słonecznych. To tak, jakby ktoś powiedział, że mieszkańcy domu nie mogą już korzystać ze starej, śmierdzącej instalacji wodno-kanalizacyjnej, ale mogą kupić u niego nowe rury, a jego wujek Staszek nawet je zamontuje. Czy to oznacza, że rur nie trzeba wymieniać? Skoro wszyscy czują smród i posmak miedzi w kranówce, a prowadzone podtynkowo instalacje grożą rozszczelnieniem, trzeba. Ale to nie znaczy, że ludzie polubią obrotnego Staszka, który wyciągnie od nich pieniądze.

Tak samo nie można też patrzeć przychylnie na próby neokolonizacji świata. Czym jest kolonia? Dawniej było to miejsce, gdzie na nowej ziemi osiedlali się „nasi”. Wraz z odkryciami geograficznymi zaczęło to oznaczać „miejsce, gdzie wysyłamy naszych, by z ziemi i ludzi uzyskali jak najwięcej bogactwa dla nas”. O ile zmiana władzy w królestwie mogła pomóc ciemiężonym tubylcom, o tyle w czasach korporacji nie jest to takie proste. Minie sporo czasu nim od decyzji demokratycznej dojdzie do autokratycznej decyzji ucinającej handel z niewolniczym państwem Dodajmy do tego systemu teatralne, z wierzchu demokratyczne, od środka zarządzające każdą korporacją (chodzi tu o Chiny). W efekcie nadal trwa drenaż z dóbr naturalnych wielu krajów, zwłaszcza skorumpowanych. To tak, jakby ktoś nagle podłączył się do licznika prądu czy wody sąsiada i wprowadził do jego mieszkania własnego syna.

To rodzi bunty i niepokoje, a to prowadzi do wojen. Wojny prowadzą do głodu, głód do zarazy. ISIS, które sterroryzowało Syrię i resztę Bliskiego Wschodu nie powstało znikąd. Tak samo nigeryjskie Boko Haram, czy setki partyzantek Ameryki Południowej.

Zarządcy mają problem, muszą się dogadać, by dom zachować dla przyszłych pokoleń. Ale jest jeszcze jedna kwestia: wszyscy kiedyś umrą i przyjdzie zdać klucze i spisać protokół zdawczo-odbiorczy właścicielowi.

W chrześcijaństwie ostatecznym właścicielem świata jest Bóg i dlatego wątpię, by to jak poczynamy sobie z Ziemią było Mu obojętne. Człowiek (hebr. ᾽adam) został stworzony, by nad ziemią (hebr. ᾽adamah) władać (hebr. radah), ale i by jej służyć (hebr. ‘awad). Zawiódł w Edenie, a potem było tylko gorzej. Po Potopie dostał błogosławieństwo, by się mnożyć, ale tylko niektóre rękopisy przyjmują ponownie nakaz, by władać – wstawiają nakaz bycia licznym (hebr. rabah). Pisałem o tym w komentarzu do Księgi Rodzaju.

Człowiek ma prawo czerpać z zasobów naturalnych, ale nie może się to wiązać z krzywdą drugiego człowieka. Nie można pozwolić, by ktoś z powodu moich decyzji konał z głodu, bo zakazałem hodowli mięsa (choć to ekologiczne), ani nie jest po Bożemu, bym żerował na czyimś dobrobycie (choć to ekonomiczne). Nie dziwmy się, że Kościół podnosi ekologiczne tematy w swoim nauczaniu. Gdy szerzyły się nacjonalizmy i komunizm wydawał stosowne encykliki (w językach narodowych było to to Non abbiamo bisogno o włoskim faszyzmie i Mit brennender Sorge o niemieckim narodowym socjalizmie, a po łacinie Divini Redemptoris szukających nowego kształtu państwa). „Nie możemy pozwolić” miało wskazać błędy i pochwalić to, co dobre w ruchu narodowym. „Z palącą troską” miało wypunktować błędy nazizmu, ale i jego przyczyny (problemy powojenne), z kolei „Boski Zbawiciel” wskazać, że choć wiele jest niesprawiedliwości, nie osiągnie jej się gwałtem. Zapewne najgorętsi krytycy danego systemu nie byli zadowoleni, że zbyt słabo, że przyznaje się mu choćby częściową rację.

Nie dziwmy się, że abp Jędraszewski mówi o genderyzmie i ekologizmie jako niebezpiecznych ideologiach, bo na pewno nie mówi tego losowo. Tworzy program mający ustrzec wiernych przed niebezpieczeństwem. O ile będą oni go słuchać. Z kolei Franciszka wszyscy chcą widzieć lub być z nim widzianymi, zaś niewielu chce słuchać, co ma on do powiedzenia. Mam wrażenie, że nawet zakładając pewne rażące błędy („i nie wódź nas na pokuszenie”!), więcej ludzi słyszy, co chce słyszeć niż rzeczywiście analizuje nauczania Franciszka.

Najbardziej tchórzliwy typ odwagi.

Artyście według powszechnie przyjętych kryteriów oceny zachowań wolno więcej. Artysta to ten, kto szuka nowych dróg, patrzy dalej, szerzej, głębiej. To ktoś, kto wskazuje nam nowe drogi postrzegania rzeczywistości. Sztuka była często jedynym polem dozwolonej krytyki, co wyrażą się w utartym przekonaniu, że błazen miał prawo powiedzieć to, co w ustach innego byłoby obrazą majestatu. Problem w tym, że czasem prosty cham do swojego steku wulgaryzmów doda dwie nutki i już powołuje się na wolność artystyczną, by pozostać bezkarnym.

Tak, czasem wymaga to odwagi, będącej nieraz ubocznym efektem bezmyślności. Bezmyślność ma miejsce wtedy, gdy „twórca” nie zastanawia się nad skutkami czy możliwymi drogami odbioru swego „dzieła”. Po prostu robi, plecie i maluje to, co przyjdzie mu do głowy. Konsekwencje spadają na niego, a on jest ciężko zaskoczony. Odwagę widzimy, gdy autor wie, jak zrozumieją sprawę inni i że mogą go spotkać konsekwencje, które też bierze pod uwagę.

Ostatnio jednak coraz częściej obserwujemy swoistą odwagę imitowaną. Chodzi mi tu o różne produkcje, które świadomie tworzą karykaturalny obraz Kościoła albo (co gorsza) wprost szydzą z Chrystusa. Pierwszy przypadek to „Kler”, drugi „Pierwsze kuszenie Chrystusa” Netflixa. Nie oglądałem ich, powiem wprost, tak samo jak nie czytam regularnie gadzinówek Urbana, antysemickich blogów, czy nie oglądam „Faktów” TVN i „Wiadomości” TVP. Na guano szkoda czasu – czasem można zajrzeć, ale tylko po to by sprawdzić czy coś się poprawiło. Dodajmy do tego tanie prowokacje Nergala czy durszlakowców z Marszów Równości, którzy domagają się tolerancji dla swojej nietolerancji.

Dlaczego to odwaga imitowana? Gdyż jest to tylko biznes, chłodna kalkulacja. Po pierwsze, Smarzowski lubi pokazywać ludzi powszechnie nielubianych lub po prostu będących pod czujnym okiem społeczeństwa jako zwyrodniałych, gdyż w ten sposób wie, że więcej ludzi go poprze, gdyż gdy ktoś wystawia nam mandat, albo gdy odmawia wydania zaświadczenia dla świadka chrztu wolimy widzieć w nim czyste zło. To gwarantuje poklask i dochód z premiery, gdyż potencjalni krytycy będą musieli film obejrzeć, by móc się wypowiadać.

Po drugie, nie ma tak naprawdę żadnego realnego zagrożenia ze strony polskich wiernych. Nikt nie wpadnie do redakcji Faktów i Mitów z kałachem, jak to się stało w wypadku „Charlie Hebdo” po aferze z karykaturami Mahometa. Nawet nie ma ryzyka ukarania, bo przepis o ochronie uczuć religijnych jest martwy, a zachodnie media staną murem za „prześladowanym artystą”. Gdyby Smarzowski zrobił film „Pedały” (ambitny gej-polityk zakłada partię, konsultując najważniejsze dla niej sprawy na randkach ze swoim chłopakiem, w wywiadzie mówi, że jak go boli pupa to znaczy że jest dobrze, ignoruje aferę pedofilską w podległej mu placówce, po czym z trybuny grzmi na księży-pedofilów) czy „Ekoterror” (propozycja sceny: działacz ekologiczny dowiaduje się o wycieku hektolitrów ścieków komunalnych do Wisły, pędzi do szefa komórki, a ten pyta „Gdzie?”, młody odpowiada „W Warszawie”, na co szef: „Nie, tam nasi. Pakuj się, jedziesz na mierzeję”). Netflix nie wyda też filmu o ucieczce Mahometa do Medyny, bo lubi głowy swojej ekipy tam, gdzie są, czyli na karkach.

Byłyby to odważne filmy, wpisujące się w debatę publiczną? Tak – ale wpisałyby się po niewłaściwej stronie. Nie sprzedałyby się? No, nie – bo nikt nie zaryzykowałby kasy na takie przedsięwzięcie, które zostałoby ofuknięte przez salony. Nikt z odważnych twórców nie zrobi takiego filmu, bo odwaga Netflixa, Nergala i Smarzowskiego kończy się tam, gdzie zaczyna się realne ryzyko klapy finansowej i groźnego pozwu. Tworząc „Kler”, depcząc święte obrazy, szydząc z Jezusa ryzykują łatkę „pluszowego męczennika”, osoby wychwalanej za bycie prześladowaną, choć same prześladowanie nie grozi ani życiu ani portfelowi. Śmiało rzucając kałem, kryją się za plecami troskliwych patronów.

Tymczasem media tworzą wokół procesów atmosferę rodem z czasów Świętej Inkwizycji, gdzie najbliższy wydarzeniu biskup już ostrzy narzędzia katowskie i zbiera chrust na stos. Byłoby to zabawne, gdyby nie jeden fakt: są ludzie, którzy tę atmosferę zagrożenia ze strony katotalibanu biorą na poważnie, a w każdym akcie imitowanej odwagi najwyższą formę sztuki.

Czarna sotnia polska, czyli czego Sienkiewicz mógł nie wiedzieć

Czy nacjonalizm polski można porównywać z nacjonalizmami niemieckim czy rosyjskim? Krąży po internetach powtarzana za Sienkiewiczem opinia, że polski nacjonalizm jest wyższy niż ten, jakim traktowali nas zaborcy. Czy tak jest rzeczywiście?

Źródło: wykop.pl
Źródło: wykop.pl

Polski nacjonalizm jest szczególny. Wyrósł poniekąd na słabości. Zjednoczenie kraju po rozbiciu dzielnicowym nie było dziełem woli narodowej, bo tak po prawdzie jeszcze słabe było poczucie polskości, wszak jeszcze pod Grunwaldem Polacy głównie z przyczyn politycznych wiązali się z Krzyżakami, a nie z Jagiełłą. Nie mieliśmy takiego czynnika odgórnego jaki mieli na przykład Niemcy, którzy znali Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego istniejące, choć samo państwo rozbite było na wiele państewek, zjednoczonych dopiero w XIX wieku. Mieliśmy czasy sarmackiej dumy, ale była to duma głównie szlachecka, bo zwykły chłop nie czuł się wcale potomkiem jakiegokolwiek starożytnego ludu. Kościuszko porwał lud obietnicami ziemi, a nie niepodległości narodu.

Dla Niemców przełomem był XIX w., bo to wtedy tworzyły się wszelkie nowoczesne nacjonalizmy. Musimy mieć świadomość, że miało to związek ze zmianą modelu władzy. Przed długie wieki państwo to była dynastia, nie naród. Nie Francja, a Kapetyngowie. Nie Anglia, a Tudorowie. Gdyby podzielić Europę według samoświadomości, składałaby się ona z setek małych państewek, które zamieszkiwali najprościej rzecz ujmując „ludzie stąd” (por. TNM 1). Istniała jakaś ogólna świadomość, ale nie miała ona takiej wagi jak lokalne interesy. Była ona raczej efektem działań odgórnych, na przykład książąt niemieckich chcących przez poparcie dla herezji luterańskiej zrezygnować ze zwierzchnictwa cesarskiego i papieskiego. Nacjonalizm niemiecki nieraz też występował przeciwko papiestwu, chcąc uznawać wyższość władzy Niemca nad Włochem w kwestii nadawania godności biskupiej w Niemczech (spór o inwestyturę).

W XIX w. monarchie osłabły na rzecz ruchów demokratycznych. Nagle ludy uświadomiły sobie znaczenie krwi, wspólnego dziedzictwa, więc zaczęła się tworzyć idea państw narodowych. Ta idea doprowadziła do zjednoczenia niemieckich państewek pod pruskim butem, jak gdyby to Prusy były esencją ducha niemieckiego. On dawał siły, by prowadzić Kulturkampf, by wynaradawiać podbite ludy.

W Rosji z kolei było nieco inaczej. Nie pamiętamy, skąd się wzięła potęga caratu, mapka rozwoju terytorialnego Imperium Rosyjskiego miga nam przed oczami. Nie widzimy tego powolnego marszu na wschód, uzasadnionego siłą rosyjskiego ducha i potęgi Caratu. Ledwo pamiętamy, że to Rosjanie sprzedali Stanom Alaskę – bo i tam doszli. Batiuszka gwarantował rozwój, jednak kultura rosyjska nie była tak silna – ulegała silnym niemieckim czy francuskim wpływom. Okrzepła jednak i była zdolna rusyfikować w imię jednolitości narodowej – nie tylko Polaków, ale też Ujgurów czy Czeczenów.

Nie było to osobliwe na mapie XIX-wiecznego świata. Amerykanie starali się na silę ubielić kulturalnie Indian, przedstawiając ich kulturę jako zbrodniczą prymitywną ideologię. Anglicy z jednej strony zarażali swoją kulturą, z drugiej byli też podatni na orientalizację, jednak częściej to kraj kolonizowany przyjmował wpływy kolonizatora niż odwrotnie. Kolonializm ogólnie polegał na wyzysku zakładającym niższość kultur ludów podbitych. W końcu z jakiegoś powodu zostały podbite, tak? Albo przez przekupność władz, albo przez małą bitność wojska. Podbici. Koniec. Niższa kultura. Hej! Nawet Rzymianie pieklili się, że ich kultura ulega zmiękczeniu przez greckich nauczycieli filozofii i poezji!

W tym okresie Polacy siedzieli pod trzema butami. Cierpieliśmy i na tym cierpieniu zbudowaliśmy swoje pojęcie narodu. Polak to ten, który znosi prześladowania i które stanowią jedyną barierę dla jego wielkości, siły, chwały, szlachetności i tak dalej. Polak nigdy nie uciskałby innych narodów, wcale nie jest antysemitą i wcale nie jest w niczym gorszy pod względem patriotyzmu od Niemca a od Rosjanina pod względem pobożności i wytrzymałości wątroby.

Na pojęciu krzywdy i niespełnionej wielkości wyrósł Sienkiewicz i popularność jego Trylogii. Sienkiewicz odróżniał nacjonalizm polski od pruskiego czy czarnosecinnego, gdyż nie znał polskiego nacjonalizmu w sytuacji, gdy Polacy mają własne państwo.

A tu przypomnijmy – historia zorganizowanego nacjonalizmu polskiego nie jest długa. Nawet w kontekście dwudziestolecia międzywojennego. Weźmy taki ONR, założony oficjalnie w kwietniu 1934., został zdelegalizowany w… lipcu 1934 r., po serii akcji zbrojnych. Szybko dali się poznać. Wystarczy odrobina siły, wystarczy odrobina poczucia, że ta ziemia jest nasza, nie możemy do niej nikogo dopuścić o jesteśmy w stanie to zrobić i ta sienkiewiczowska miłość, tolerancja i inne cnoty ulegają barbarzyństwu. Jest w tym trochę polskiego „chłop żywemu nie przepuści”. Zatarg o miedzę przybiera formę sporu o polskość/ukraińskość Lwowa czy wolność gospodarczą.

Paradoksalnie polski nacjonalizm XX i XXI w. jest kalką ruchu czarnosecinnego. To czarne sotnie w odpowiedzi na zagrożenie komunizmem wysunęły postulaty pełnej rusyfikacji, ujednolicenia wyznaniowego państwa i (oczywiście) oczyszczenia go z Żydów. Polscy nacjonaliści będący głosem sprzeciwu wobec liberalizmu unijnego wysuwa postulaty jednolitości narodowej i kulturalnej, z antysemickimi wątkami.

Międlar tłit

Pamiętajmy, że choć ONR odcina się od wypowiedzi rzecznika Młodzieży Wszechpolskiej, to na ich marszu w Białymstoku padały z megafonów hasła: „Opamiętaj się, rodaku, Polska tylko dla Polaków”. Sam Krzysztof Bosak to hasło rozwija jako „postulat jednolitości rasowej społeczeństw”.

twitter
twitter

Widzimy ze strony narodowców pragnienie zrealizowania czegoś, co było ułudą, nigdy tak naprawdę niezrealizowanego inaczej jak poprzez masowe wywózki. W miarę jednolite państwo polskie to efekt stalinowskich akcji przesiedleńczych, które wyrugowały Niemców z ich ziem wschodnich a naszych zachodnich (tzw. „odzyskanych”), sporą grupę Ślązaków (jako ni to Polaków, ni to Niemców) wywiozły na Kołymę, odebrały nam Kresy.

Należy zrozumieć, że to nie jest tak, że Bóg potworzył narody i każdemu dał jakąś tam ziemię, jedne stworzył dobre, inne złe i odpowiednio przyjmowały one chrześcijaństwo, popadały w pogaństwo czy herezję; w efekcie czego powstali Polak-katolik, który musi nad Wisłą trzymać się pięknej tradycji i Arab-muzułmanin, trzymający się w Mekce wulgarnego Koranu. Bóg każdego powołał do tego by był chrześcijaninem. Są chrześcijanie arabscy, tak samo chińscy, japońscy a możliwe, że Kościół afrykański zreewangelizuje Europę. Nikt nie jest skazany na pogaństwo z tytułu przynależności do takiej czy innej wspólnoty narodowej.

Gdyby iść torem myślenia takiego na przykład Jacka Międlara, punktem honoru arabskich nacjonalistów powinno być usunięcie z ich ziem wszystkich kościołów, w których głosi się, że Mahomet nie był prorokiem, a Bóg ma Syna. Poza tym wiadomo, że krzyżowcy cały czas spiskują z Żydami, jak uciskać wiernych Allaha. A chrześcijanie powinni chwalić troskę o jednolitość kulturalną kraju. Problem w tym, że przy swoich błędach, w jednym muzułmanie mają rację: Bóg nie wybrał ludów do pogaństwa i ludów do wiary w Niego. Muzułmanie chcący islamizacji Europy nie są rasistami a gorliwymi krzewicielami swojej wiary i z otwartymi rękoma przyjmują białych konwertytów – choć to fałszywa wiara, wprowadzana nieraz przemocą.

Narodowcy powinni chwalić hinduskich radykałów, którzy zwalczają chrześcijaństwo, niszczące święty podział na kasty, dające pariasowi, cierpiącemu za swoje grzechy z poprzedniego wcielenia takie same możliwości zbawienia, co braminowi.

Idea ziemi dla każdego narodu/każdej rasy jest bezsensowna. Bóg jest jedynym dysponentem świata. Dość swobodnie mieszał on w przeszłości rasy, by osiągnąć swój cel. Chrześcijaństwo zdobyło olbrzymią popularność właśnie dzięki wymieszaniu kultur spowodowanemu podbojami najpierw Aleksandra Wielkiego a potem Rzymian. To tygiel kulturowy gwarantował przenikanie się poglądów i w miarę szybkie rozchodzenie się wiary w Zmartwychwstałego w basenie Morza Śródziemnego. Aby chrześcijaństwo się rozwijało, Grek, Rzymianin, Żyd – niezależnie od tego, czy był to lokalny setnik z garnizonu na prowincji, niewolnik uczący retoryki, czy handlarka purpurą – musieli porzucić wiarę przodków.

Gdyby nie wpychanie się mnichów w lokalne kulty, dziś czcilibyśmy nieco bardziej zaawansowaną wersję Swarożyca, albo i oczekiwali zagłady świata w czasie Götterdämmerungu, czyli wielkiej zagłady bogów nordyckich w walce z lodowymi olbrzymami.

Tak Na Marginesie:
1) Wiele państw będących w powszechnym mniemaniu
unitarnymi i jednolitymi narodowo tworami teraz okazuje się mocno podzielonych. Przykładem może być Katalonia i Hiszpania, ale też rzesza innych państw – Włochy podzielone na bogatą północ i biedne południe. Do tego widzimy skutki rozpadu porządku komunistycznego, czyli sztuczne państwa typu Czechosłowacja czy Jugosławia, które nie utrzymały się za długo, a do tego poradzieckie państwa narodowe zamieszkane przez częściowo ludy tubylcze, a częściowo przez Rosjan.

Fizia Pończoszanka, inkwizycja, Biblia i wolność słowa

Jak donoszą różne media, biblioteka w podsztokholmskiej miejscowości Botkyrka postanowiła zniszczyć wszystkie stare książki o przygodach Fizi Pończoszanki, gdyż padają tam zwroty rasistowskie. Chodzi konkretnie o to, że w „Pippi na Południowym Pacyfiku” ojciec bohaterki nazywany jest „Królem Murzynów”, a przecież takie słowo mogło urazić zamieszkujących wielokulturową gminę ludzi ciemnoskórych (w rejonie działa wspólnota muzułamańska i syriacki kościół prawosławny). Zachowane mają być nowe, poprawione politycznie wydania, gdzie grożący deprawacją młodych umysłów zwrot zostanie zastąpiony tytułem „Króla Wysp Południowych”. Oczywiście nie ma mowy o paleniu książek czy jakichś odwołań do cenzury i inkwizycji… Chodzi w końcu tylko o poddanie „recyklingowi”. Piękny eufemizm. Biblioteka już wcześniej podpadła szwedzkiemu RPO, gdy odmówiła wypożyczenia książki, która kłóciła się z polityczna poprawnością.

Nieważne, czy książka zostanie spalona i spowoduje emisję CO2 do atmosfery, czy też zostanie wrzucona do wielkiego młyna papierniczego i przerobiona na nowe, lepsze wydania książek bardziej przyjaznych dla liberalnego wychowania dzieci. Chodzi o sam proces fałszowania utworu literackiego.

Astrid Lindgren napisała książkę w swoim czasie, używając takich a nie innych zwrotów. Po latach szwedzcy tropiciele ksenofobii postanowili jej dzieło poprawić, gdyż nie pasuje ono do nowych, lepszych czasów. I to jest problem. Historia zna czasy, gdy książki uznawane za niebezpieczne, czy bluźniercze były palone. Dokonywały jednak tego osoby wierzące, że wyznawana przez nie wiara jest prawdziwa i jedynie słuszna, a skoro te niszczone twory zawierały kłamstwo, powinny zostać zniszczone. Zmian i mielenia książek o Pippi dokonują jednak ludzie głoszący, że robią to dla wolności i szacunku dla każdego człowieka. Gdzie więc podział się szacunek do Astrid Lindgren i jej wolność? Gdzie szacunek do prawdy historycznej?

Jeżeli jakikolwiek organ działając w imieniu tolerancji i pluralizmu światopoglądowego daje sobie prawo do usunięcia danego wątku, poprawy treści tak, by pasowała do powszechnie uznawanego społecznie światopoglądu, czy nie mamy powodów, by podejrzewać tego urzędu o iście inkwizytorskie przekonanie o tym, że jego idee są jedynie słuszne i należy je narzucić wszystkim autorom – żywym i umarłym?

Z inkwizytorami łączą szwedzkich bibliotekarzy też motywy. Nie chodzi o pieniądze, nie chodzi o władzę. Chodzi o troskę o młode umysły odbiorców, które nie powinny mieć styczności z grzechem nietolerancji. Jeśli ojciec Pippi może być władcą „Murzynów”, to dlaczego czarnoskórego mężczyzny na ulicy nie nazwać „Murzynem”?

Zauważmy – zdecydowano się na zniszczenie starych, niepoprawionych egzemplarzy zamiast wyjaśnić, że kiedyś to określenie było normalne, ale dziś uznawane za politycznie niepoprawne. Zamiast pokazać, jaka jest prawda, co jest dobre, że świat się zmienia, postanowiono udawać, że Astrid Lindgren nigdy by nie użyła takiego brzydkiego słowa. Zaklinanie rzeczywistości nie służy wychowaniu, bo w efekcie podkopuje autorytet nauczyciela. To jak z Biblią. Dzieci są uczone, że to wspaniała księga, ale jeśli się zbytnio przeakcentuje to, że jest pełno opowieści o świętych, zatraci się sens tak wielkiego dzieła, które zawiera także opowieści o grzesznikach. Skoro już przy Biblii jesteśmy, te same środowiska, które chwalą poprawianie Lindgren chcą też usunięcia lub poprawienia fragmentów homofobicznych czy mizoginicznych ze Starego i Nowego Testamentu powołując się na to, że dziś te fragmenty kłócą się z doktryną moralną przyjętą przez liberalne Kościoły.

Zresztą, fałszywa zasada, że lepiej poprawić książkę niż pomóc uczniowi myśleć znajduje zastosowanie także wobec starszych czytelników. Odbiorca nie powinien nasiąkać z wolna treściami nietolerancyjnymi. Stąd się bierze autocenzura w mediach i przyzwolenie na nią. Widzieliśmy to w przypadku kolońskiego Sylwestra, gdy Renata Kim martwiła się, że podanie informacji o tym, że grupy ciemnoskórych mężczyzn napastują kobiety może spowodować wzrost nastrojów ksenofobicznych. Francja zakazała pokazywania spotu z uśmiechniętymi dziećmi z Zespołem Downa, gdyż mogło to urazić kobiety, które takie dziecko zabiły za pomocą aborcji. Powoduje to spadek zaufania dla mediów, które zamiast o „zamachach” mówią o „incydentach”, gdyż słowo „zamach” mają zarezerwowane do kolejnego ataku partii rządzącej na niezależność sądów. Jednocześnie zaufanie zyskują portale, które czasem powiedzą prawdę, na jaką nie można liczyć w mediach rzekomo liberalnych, ale łączą to z pogardą i nienawiścią.

Cenzura odbija się zawsze czkawką cenzurującemu, zwłaszcza gdy nie ma on szans na zapewnienie sobie monopolu. Sprawa niszczenia niepoprawnych opowieści o przygodach Pippi Langstrumpf jest elementem szerszego problemu. I nie jest to problem z nietolerancją wobec Murzynów, ale wobec książek.

Parenting w stylu country

Parenting w stylu country
Dziś krótko o rodzicielstwie takim, jakim widzimy je w różnych piosenkach country. Jak wiadomo,a jak country to tradycja, jak tradycja, to rodzina. No to jedziemy.

1) Johnny Cash – Boy named Sue

Zaczynamy od utworu opowiadającego historię pewnej półsieroty. Facet nie ma ogólnie żalu, że jego tatuś wziął i da ł nogę zostawiając po sobie tylko starą gitarę i pustą flaszkę. Nie, to był drobiazg. Ostatnią rzeczą, jaką zrobił tatko, było nadanie pierworodnemu imienia. Z dziesiątek dziwnych imion, które Amerykanin może nadać i córce i synowi wszystkie zignorował. Nawet nie pogrzebał w Biblii, by ochrzcić syna „Abdiasz” czy „Zacheusz”. On wziął i nazwał go „Zuza”. Życie nie jest w takim wypadku łatwe, gdyż nawet po zmianie danych osobowych dawne miano musi wypłynąć. W obliczu ciągłych napięć z kolegami i niemożności zdobycia koleżanki, nasz bohater udaje się, by znaleźć ojczulka i odwdzięczyć mu się za te wszystkie lata. W końcu, w pewnej spelunie widzi znane sobie tylko ze starego zdjęcia bliznę na policzku i podłe oczka. I się wita „Jestem Zuza, jak tam? A teraz zdechniesz!” Tatko okazuje się kopać jak muł i gryźć jak krokodyl, ale w końcu przyznaje się do winy, podając uprzednio motywację.

https://www.youtube.com/watch?v=NIMgEEASoWQ

2) Brad Paisley – Anything like me
Scena z gabinetu ginekologicznego, badanie USG. Młody tatuś dowiaduje się, że będzie miał synka. I zaraz sobie myśli: „Niech Bóg broni, jeśli będzie choć trochę taki jak ja”. Czyli się przypomina ten cudowny czas, gdy wybijało się szyby, zbyt szybko zasuwało na rowerze, chodziło na randki, przeżywało rozterki okresu dojrzewania i wnerwiało ojca. Ale po dłuższym namyśle, młody tata uznaje, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko synek będzie choć trochę do niego podobny.

https://www.youtube.com/watch?v=ZazrQYirYLs
3) Merle Haggard – Mama tried

Byli tatusiowie, to teraz mama, która bardzo się starała, by syn wyrósł na uczciwego człowieka. On jednak od młodości był niespokojnym duchem, którego nic nie mogło zatrzymać w domu. Nikt nie mógł mu pomóc, ale mama próbowała.
Jest to piosenka o tyle ciekawa, że chyba nieco autobiograficzna. Ojciec Haggarda rzeczywiście umarł, gdy ten był dzieckiem a młody Merle nie należał do grzecznych –jako support dla Casha grał w San Quentin wraz z kilkoma innymi więźniami.

https://www.youtube.com/watch?v=loT_pYzi3Vw

4) Lonstar – Ona i ja

Spokojna ballada o relacji ojca i z córką, „tego odważnego i dużego” wobec burzy – najpierw dosłownej, a potem bardziej metaforycznej. „Co zostało z moich mitów, kiedy przyszła pora klęsk?”
https://www.youtube.com/watch?v=b8_k2EeEfZs

5) Steve Wariner – Holes in floor of heaven

Rodzicielstwo to też trudne sytuacje, gdy dziecko na swoje urodziny dowiaduje się, że babcia nie żyje. Wtedy trzeba wymyślić coś, co je pocieszy – na przykład opowieść o otworach w posadzce nieba, przez które babcia wciąż je widzi. Ta pozornie błaha wymówka może wryć się w pamięć i pozwolić sobie troszkę lepiej poradzić w przyszłości np. ze śmiercią żony. Piosenkę zamyka scena, gdy kończąca uniwerek córka zapewnia ojca, że mama ją widzi – w końcu po coś są te dziury w posadzce nieba.

https://www.youtube.com/watch?v=WiMB-zV253o

6) Gang Marcela – Ojciec żył tak, jak chciał

I kolejny tatuś, w wykonaniu którego wychowanie odbywać mogłoby się co najwyżej korespondencyjnie. Niestety, ma on tylko tyle czasu dla rodziny, by napisać krótki list i wpaść czasem, by zabrać matkę na tańce i pobawić się z dziećmi.

https://www.youtube.com/watch?v=qYP-RgTT4jM

Country o sobie samym

Zapewne nie zdziwi nikogo, że tak szeroki nurt spłodził kilka utworów, które dotyczą jego samego – w końcu z jednej strony muzycy są dumni z tego, co robią, z drugiej – są czasem za to atakowani. Więc się bronią. Szczególnie w Polsce można zauważyć pewien trend do obrony się przed niechęcią (co ja nazywam „apologetyką country”) i co tu dużo mówić – konieczność promocji swojej muzyki. Dlatego oto kilka piosenek o muzyce, której częścią one są.

1) This is country music, Brad Paisley
Nie wypada śpiewać o smutnych tematach – takich jak rak, czy słodkich – jak życie na wsi i mama. Nie jest też mile widziane branie słuchacza pod włos opowieściami o miłości Boga. Ale to jest country i tak się robi. Nawet jeśli trzeba zaśpiewać łzawy kawałek o żołnierzu, który umarł za ojczyznę, raczej nie zrobi tego gwiazdka pop powtarzająca pacyfistyczne sofizmaty, tylko właśnie muzyk country.

https://www.youtube.com/watch?v=n_KxM4rU38Q

2) Willie, Waylon and me, David Allan Coe
Fakt, są bardziej popularne gatunki muzyczne niż country. Ludzie słuchają Beatlesów, Eaglesów, Janice Joplin… nie, żeby to była zła muzyka. Ale outlaw country, czyli country unikające popowych klimatów, zwanych Nashville Sound, to inna bajka. To muzyka wolna, wciąż uprawiająca „one night stand” – jednorazowe występy (jest to także synonim dla romansu na jedną noc), niezwiązane z wielką kampanią reklamową i tysiącami umów do podpisania.

https://www.youtube.com/watch?v=NzcLcUjIPcQ.

3) Wild West is gonna get wilder tonight, Michael Martin Murphy
Świetna, rytmiczna piosenka odnosząca się do kilkunastu chyba hitów country, westernowych legendi mitów. Do tego instrumentalne wstawki na koniec m.in. z Red River Valley.

https://www.youtube.com/watch?v=DxLsbYCYXFg

4) Co to jest to country, Lonstar
Nieformalny hymn Festiwalu Czyste Country w Wolsztynie. Muzyczna odpowiedź na kpiarskie zarzuty o niewielkie zainteresowanie, nudną tematykę i nieżyciowość. A jest to muzyka dla każdego, gdyż każdy znajdzie tu coś dla siebie. jest do śmiechu, gdy się wygra w totka i do płaczu, gdy kobietę rzucił mąż. Nie tylko dla kierowców TIRa, ale i dla profesora.

Wideo z pi-jęk-ną dedykacją.

https://www.youtube.com/watch?v=Tol71HS2PI4

5) Wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa, Cezary Makiewicz
Tej piosenki tu nie mogło zabraknąć i chyba nie trzeba jej za bardzo komentować. Hymn najsłynniejszej w Polsce imprezy country.

https://www.youtube.com/watch?v=miAFxTRDdww

6) If ol’ Hank could only see us now, Waylon Jennings
No, też ciekawe, co by powiedział stary, dobry Hank Williams, gdyby zobaczył te gwiazdy country – rozbijające się odrzutowcami, nabijające sobie kabzę udostępnianiem muzyki na komórki i po prostu zbyt bogate, by grać country bluesa. Nawet CMA (Country Music Assiocation) rozdaje nagrody za granie country popu. No i te grube tysiące dolarów wydane na niezacinające się płyty CD.

https://www.youtube.com/watch?v=flT5ptTuJFo

Country panegirycznie, czyli piosenki w hołdzie

Jak już było raz powiedziane, country często i udanie opowiada historie. A często są to historie ludzi, którzy czymś się wyróżnili – ludzi znanych i anonimowych, bliskich lub praktycznie obcych autorowi tekstu, prawdziwych bądź też zmyślonych. oto więc kilka właśnie takich piosenek „w hołdzie”.

1) Kenny Rogers, Reuben James
W tym utworze główną postacią jest osoba z marginesu społecznego. Przeklinany w całym hrabstwie Madison czarnoskóry nędzarz, spędzający całe dnie na spalonym słońcu, nie swoim polu, uczepiony wielkimi dłońmi do pługa. W końcu znoszą go z pola, a w kondukcie żałobnym idą kapłan, deszcz i pewien chłopiec, który Reubena Jamesa kochał. Bo Reuben James jako jedyny nie odwrócił się plecami do głodnego, białego dzieciaka, którego matka niedawno zmarła.

https://www.youtube.com/watch?v=1Hya9civ_4g

2) John Henry’s Hammer
O ile co do istnienia Reubena Jamesa jesteśmy niemal na pewno pewni, że raczej nikt o takim imieniu nie istniał, o tyle John Henry stanowi zagadkę. Powiada się, że ten czarnoskóry robotnik pracował przy budowie któregoś z tuneli kolejowych. Być może był to Big Ben Tunnel w Zachodniej Wirginii, lub Lewis Tunnel w Wirginii. W każdym razie, legenda mówi, że gdy pojawiła się na placu budowy maszyna parowa mająca zastąpić człowieka, John Henry stanął z nią w szranki. Rywalizację obserwowały tłumy, które stały się świadkami zwycięstwa Johna. Niestety, był to dla niego zbyt duży wysiłek, przez co wojownik o pracę za 25 centów na dzień zmarł tuż po tym wydarzeniu. Ile w tym prawdy? Jednym ze świadków walki miał być 14-letni wtedy Neil Miller, a jak mówią wszyscy, którzy go znali: „jeśli Neil Miller powiedział, że coś się zdarzyło, wtedy to coś się zdarzyło”.

Johnny Cash, The Legend of John Henry’s Hammer, na żywo w więzieniu stanowym w Folsom na życzenie osadzonych. https://www.youtube.com/watch?v=ztvmyW8BWxE

3) Hank Williams, you wrote my life, Moe Bandy
Hank Williams, właść. Hiriam King Williams, nestor i pierwszy z country’owego rodu Williamsów mocno wbił się w kanon tego stylu muzyki. Na jego muzyce wychowało się przynajmniej jedno pokolenie, choć jego losy świetnie oddają jego piosenki. Sporo radości, ale też łez. Po odejściu ukochanej żony, Williams powiedział jej, że nie wytrzyma bez niej roku. I rzeczywiście, zmarł w Nowy Rok 1953 roku. Moe Bandy śpiewa o tym, jak to w swoich tekstach, gorzkich smętnych i ponurych Hank jak gdyby przewidział jego własne losy, co zapewne było wrażeniem nie tylko tego jednego piosenkarza.
https://www.youtube.com/watch?v=miPX638p2ZQ

4) Night Hank Williams came to town, Johnny Cash
I znowu Hank Williams, tym razem w wykonaniu Johnny’ego Casha, który wspomina piękny dzień, gdy cola i burger kosztowały 30 centów, Harry Truman był prezydentem, a w telewizji puścili pierwszy odcinek „Kocham Lucy”. Tego ostatniego jednak nikt nie oglądał, gdyż do miasta zajechał sam Hank Williams z jego Drifting Cowboys Band. Cash udał się więc w towarzystwie pewnej dziewczyny o imieniu Mavis Brown i tysiąca innych osób do sali gimnastycznej, gdzie usłyszał nie tylko „Jambalayę”, „Cheating heart” czy „I saw the light”, ale też propozycję randkowania – ale to już ze strony Mavis, nie Hanka. Ale w końcu był to skutek tego, że Hank Williams przybył do miasta.

https://www.youtube.com/watch?v=JEvjL6ngSEI

5) Sally was a good old girl, Waylon Jennings
Tym razem na pewno mniej znana postać, mianowicie niejaka Sally. Nie znamy jej nazwiska, wiemy tylko, że odegrała ważną rolę w dzieciństwie pewnego młodego chłopaka. Jest to zapewne efekt jej zaangażowania, gdyż dziewczyna zawsze starała się na maksa, będąc na tyle miła, że choć sprzedawała naszyjniki, czasem dawała je za darmo, gdy klientce brakowało pieniędzy. Nie odmawiała też żadnemu panu, gdyż „dziewczyny są do ściskania, a nie od docinania”. Kochana przez mężczyzn, znienawidzona przez kobiety, Sally w końcu wyszła za milionera.

https://www.youtube.com/watch?v=ZqIoViuHkuA

Rusticum narrans, czyli country opowiadające historie

Jak już napisałem w poprzednim wpisie, country nie śpiewa tylko o kowbojach i zawodach w ujeżdżaniu bydła. A o czym śpiewa? W country podoba mi się przede wszystkim to, że country śpiewa historie. Jak to ujął ładnie Terry Pratchett, człowiek jest częściej niż Homo Sapiens Sapiens jest Pan Narrans, małpą opowiadającą. A że countrowców jest dużo, to historii, jakie opowiadają jest sporo i dość łatwo znaleźć kilka kawałków mogących służyć za kanwę dla szkicu książki czy scenariusza filmu – tak jak piosenka Convoy zainspirowała film „Konwój” z Krisem Kristoffersonem w roli Gumowej Kaczki. Oto subiektywny wybór kilku lepszych opowieści w stylu country. Zastrzegam jednak, że nie są najlepsze – parę zostawiłem sobie na dalsze countrowe wpisy na blogu.

1) Mark Collie – Born and raised in black and white
Opowieść o dwóch braciach, składająca się z trzech zwrotek-epizodów. Pierwsza, to wspomnienie z dzieciństwa, z Teksasu, gdzie można oszaleć od dującego wiatru. Dwóch chłopców bawi się na podwórzu – jeden z książką, drugi z pistoletem-zabawką. Następnie kolejne spotkanie, gdy ten grzeczny został kaznodzieją, poświęcając czas, by ratować dusze. Jednak brata, który nie ma planów i marzeń, w którego dłoni pistolet leży jak ulał nie uratował. Ostatnim życzeniem skazańca w celi śmierci jest błogosławieństwo ze strony najbliższej osoby. „Nie marnuj na mnie dzisiaj łez, barwy nasze, to czerń i biel.”.

Mark Collie: https://www.youtube.com/watch?v=ZiIDfmmzAjI

The Highwaymen: https://www.youtube.com/watch?v=NNBetR6Jaa0

 

2) Lefty Frizzel, Saginaw Michigan
Historia miłości rodem z Saginaw Michigan, o młodzieńcu znad Zatoki Saginaw i córce „bogatego-bogatego” gościa. Oczywiście tatuś panny nie toleruje „tego syna rybaka z Saginaw” i nie daje pozwolenia na ślub. Więc co robi zakochany? Wyjeżdża na Alaskę, gdzie akurat trwa gorączka złota. I ryje jak kret w zmrożonej ziemi licząc na to, że w końcu uda mu się znaleźć żyłę złota i wrócić triumfalnie do Saginaw (w stanie Michigan). W końcu wysyła telegram: „Skarbie, wracam, czekaj na mnie. Trafiłem na największą żyłę w historii Klondike”. No i teściowi zaświeciły się oczka. Zainwestował w wielką imprezę, w czasie której przekonał przyszłego zięcia, że nie ma co marnować życia w kopalni. Niech sprzeda swoją działkę tatusiowi, a on już zaopiekuje się złotkiem. Młody się zgadza i… za kilka tygodni kpi sobie ze starego, chciwego głupca, który  w lodowatej ziemi szuka złota, którego tam nigdy nie było.

Lefty Frizzel: https://www.youtube.com/watch?v=8tbrLDA18C4
Johnny Cash: https://www.youtube.com/watch?v=BPtY-DgIeOw

3) Tammy Wynette, D-I-V-O-R-C-E
Tym razem bardziej smutna opowieść, o rodzinie na skraju rozpadu. I trochę psychologii rozwojowej. Rodzice, jeśli chcą zaskoczyć czteroletniego syna korzystają z tego, że nie potrafi on połączyć pojedynczych liter w wyraz. Więc nie mówią, że szykuje się niespodzianka, tylko mówią, że będzie n-i-e-s-p-o-dz-i-a-n-k-a. A teraz, aby nie robić mu przykrości, mówią o r-o-z-w-o-d-z-i-e. Wiedzą, że to będzie dla dziecka p-i-e-k-ło, ale kłócą się o -p-r-a-w-o d-o o-p-i-e-k-i.

https://www.youtube.com/watch?v=S9J7XE-ctMU

 

4) Charlie Pride, Kaw-liga
Teraz historia romantycznej miłości Kaw-ligi i pięknej indiańskiej panny. Oboje są figurami w sklepie z antykami. Stary Indianin nie wie, co traci, bo nigdy nie dostanie nawet całusa od swojej ukochanej. W końcu – skąd może ona wiedzieć o jego uczuciu, skoro Kaw-liga stoi jak ten słup soli i nic jej nie mówi? I tak sobie stoją, aż w końcu jakiś bogacz kupił indiańską pannę, zostawiając Kaw-ligę samego jak palec.

https://www.youtube.com/watch?v=SVP33UzwF3c

 

5) Randy Travis, Three wooden crosses
Historia podróży nauczyciela, farmera, księdza i prostytutki, jadących nocnym kursem do Meksyku, a właściwie o jej końcu. Każdy po co innego. Ktoś, by odpocząć, ktoś by się doszkolić, a dwoje w pozornie podobnym celu. Kaznodzieja i dziwka (bo tak należy dosłownie tłumaczyć słowo „hooker”) szukają zagubionych dusz – jeden, aby je zbawić, druga, by na nich zarobić. Na ich drodze staje pozornie drobnostka – zasłonięty, skradziony, zamazany znak „stop”. Kolizja z ciężarówką kończy się tym, że na poboczu drogi stawia się trzy drewniane krzyże. Kto powinien przeżyć, według ludzkiej logiki, by było sprawiedliwie? Rolnik trudzący się całe życie na swoich sześćdziesięciu akrach, które zostawił na czas wakacji synowi? Nauczyciel, który miał wkrótce wrócić do swoich uczniów uzbrojony w nowe metody nauczania i nowe siły, by ułatwić im wejście w życie? Bogobojny kaznodzieja? A może dziwka? Jak się okazuje, pastor nie umarł na darmo. Ostatkiem sił zbawił jeszcze jedną duszę, a ona wydała obfity owoc – to jej syn, sam też kaznodzieja opowiada tę historię swoim wiernym.

https://www.youtube.com/watch?v=cP8lCapcqwM

 

6) Tomasz Szwed, Poradnik początkującego kierowcy
Na koniec dwie piosenki polskie. Obie w truckerskich klimatach,, do tego pierwsza jest to opowieść w opowieści. Narrator w czasie postoju spożywa posiłek w barze leśnym przy drodze na Zgorzelec. Podsłuchuje rozmowę dwóch kierowców – starszego i młodszego, a raczej monolog doświadczonego szoferaka, który na podstawie swojego życia dowodzi, że warto zachować odstęp, czy to biorąc napęd w CPNie, czy to zadając się ze słuchającą Dżemu panienki pięknej jak jakiś sen.

https://www.youtube.com/watch?v=oeCwRZyZffs

 

7) Lonstar, Długi kurs
Prawo prawem, ale nocą raźniej jedzie się we dwóch”. Więc TIRowiec bierze autostopowicza, jadącego do domu za Sanokiem. W końcu nocny kurs, jak życie nie jest łatwy, nawet doświadczony człowiek popełni błąd zmęczony wybojami, dziurami i mylnymi znakami. Tak, jak pasażer, który wybrał zły kurs i dostał za to dwa lata.

https://www.youtube.com/watch?v=Riymf9ao6sI

Kowboje i rodeo – co to ma do country?

30 września został mianowany Polskim Dniem Muzyki Country. Mianowali go sami countrowcy, a teraz walczą o popularyzację. A jeśli chodzi o popularyzację, to country ma szeroką rzeszę weteranów, gdyż od dawna jest to gatunek niedoceniany i istniejący niejako na marginesie świadomości społecznej. Traktowane jak amerykańskie discopolo, niemożliwe do zainteresowania polskiego słuchacza opowieściami o kowbojach i rodeo, szczyt kiczu i obciachu.

Jest to pogląd mylny, o czym świadczą choćby te piosenki o kowbojach i rodeo. Country nie odżegnuje się twardo od tych amerykańskich tradycji, co może być dziwne dla kogoś, kto żyje w kraju, którego społeczeństwo ma za sobą pół wieku przekuwania w nowym duchu. Choć nikt z nas nie nosi strojów z przełomu XIX i XX wieku, w Stanach noszenie kowbojskiego kapelusza czasem jest wygodniejsze niż użeranie się z czapką z daszkiem i jest po prostu elementem trwającej od wielu lat mody.

1) Last cowboy song.
The Highwaymen to supergrupa country złożona z czterech wielkich gwiazd tego stylu: Johnny’ego Casha, Williego Nelsona, Waylona Jenningsa i Krisa Kristoffersona, istniejąca od 1985 do 1995 roku. Ta konkretna piosenka jest coverem utworu Eda Bruce’a i raczej smutnym stwierdzeniem, że czasy kowbojów minęły, szlaki, które przemierzali teraz pokryto asfaltem, jak gdyby po prostu żyli sobie i umarli.
Ed Bruce: https://www.youtube.com/watch?v=GKeDcF1v_Y4
The Highwaymen: https://www.youtube.com/watch?v=rou4IJsIIPo

2) Bullets in the gun. Toby Keith.
Dobra, nie mamy tu kowboja jako takiego. Raczej harleyowca, który posiada jedynie
to, co zmieści się na motorze i włóczy po świecie noszony trochę zbyt żywiołowym temperamentem. W południowej Arizonie, w podrzędnej knajpie spotyka tańczącą piękność. Dochodzi do rabunku, ucieczki i starcia z Federales. Piosenka ciągle odnosi się do klasycznych westernowych toposów – jak choćby Meksyk jako miejsce ucieczki przed prawem, czy bezsensowna szarża na pół setki wymierzonych w ciebie luf.
Teledysk troszkę przypomina mi estetykę discopolo, głównie ze względu na Toby’ego Keitha który po prostu lubi swój wizerunek i widzieć się na ekranie.

3) Rodeo Cowboy, Lynn Anderson. Tu zalatuje nieco pedofilią, gdyż zaczyna od zakochania trzynastolatki w uczestniku rodeo. Dziołszka z warkoczykami zafascynowana facetem ujeżdżającym konia o imieniu Północ. Północ –pomimo dziwnych zwyczajów Uesańczyków jeśli chodzi o imiona – to imię konia, rzecz jasna. Od Cheyenne, przez Denver, Salt Lake City, aż po Amarillo jeździ za nim, marzy o tym, by został przy niej, ale wie, że tak nie będzie – bo to „rodeo cowboy”, którego nie spotkasz, tam gdzie jego kobieta (nawet jeśli w Utah powiedział, że ją kocha), tylko tam, gdzie najwięcej płacą. Nie ma domku z ogrodem tylko konia i srebrne, pokazowe siodło.
https://www.youtube.com/watch?v=Ss7NZ1_MhrY

4) Mammas, don’t let your babies grow up to be cowboys, Willie Nelson i Waylon Jennings.
I znowu jest to cover Eda Bruce’a, który napisał tę piosenkę wraz ze swoją żoną, też gwiazdą country, Patsy Cline. Krótki poradnik dla matek, które chcą by ich synek siedział w domu, dawał im drogie prezenty, miał dobrą żonę i w ogóle był cud, miód orzeszki. Kowboje tak nie robią, nawet ci, którzy zamienili konia na starego pick-upa. Kowboja ciężko kochać, a jeszcze ciężej przy sobie utrzymać. Przebywa w miejscach raczej nietypowych dla statecznego męża: zadymionych barach czy górach, w towarzystwie dzieci i dziewczyn nocy. „Jeśli go nie zrozumiesz i jeśli nie umrze młodo, pewnie odjedzie w dal”. 

Ed Bruce: https://www.youtube.com/watch?v=yX4v2kdtMC4
Jennings i Nelson: https://www.youtube.com/watch?v=BIan1LDa3hU

5) Cowboy logic, Michael Martin Murphey
Krótkie wyjaśnienie psychologicznego „syndromu kowboja”, czyli prostego rozwiązania każdego problemu. „Masz ładunek, to go przewieź, jak biją to unikaj, a jak jest dama, to traktuj ją jak królową”, a w pick upie siedź zawsze pośrodku, bo po tym poznaje się prawdziwego kowboja. 😉
https://www.youtube.com/watch?v=WVIUTloHDkM

6) Legenda europejskiego kowboja, Michał „Lonstar” Łuszczyński
Na koniec Polak, po polsku i o ludziach, którym trafił się kraj i czas za daleko wysunięty na wschód.